Bawię się dniem i nocą. Ledwie starczy mi czasu przespać się. Bawię się, to znaczy: jem i piję po rozmaitych restauracjach, chodzę po kinach i teatrach, kupuję sprzedażne kobiety. Tani to towar i pośredników wszędzie pełno! Proponują mi spotkania z różnymi kokotami, z dziewczynami, dziewczynkami, omal nie z dziećmi. Kobiety tu się szacuje jak klacze: za kurs, za godzinę... Robiono mi kilka razy takie propozycje, od których odwracałem się z niesmakiem. Kręcą się koło mnie różni faktorzy. Zwąchali pieniądze.
Teraz poznaję miasto z zupełnie innej, nieznanej mi poprzednio strony. I widzę, że ludzie w nim żyją strasznie... gorzej niźli na pograniczu!... Że tu stale, na każdym kroku, wre nieustannie nielitościwa walka, w której biada słabemu lub niezdarnemu. Wczoraj w nocy, około godziny pierwszej, wracałem do hotelu...
Wraz ze Szczurem i Grabarzem bawiłem się w jednym z drogich, tajnych lupanarów. Zbrzydło mi wszystko: i pijane, rozwydrzone, bezwstydne kobiety i duszne pokoje i woń alkoholu. Wyszedłem na chwilę na dziedziniec. Noc była urocza. Gwiazdy lśniły tak pięknie, jak i tam... na pograniczu. Wielka Niedźwiedzica przeciągała się na czarnym tle nieba. Wszystko tak samo piękne, jak tam... Brak tylko szumu lasu a dookoła mnie są nie pola, nie drzewa, lecz mroczne, ponure, zimne kamienice, w których żyją również mroczni, ponurzy, zimni ludzie...
Wróciłem do mieszkania. Żegnam kolegów i kobiety.
– Gdzie tak wcześnie?
– Tylko zabaw rozpoczęli i już!...
– Zostań kotku!
– Tak na sucho kończysz?
Widzę pijane, mętne oczy kolegów i ich bezmyślne uśmiechy. Widzę zapocone, tłuste twarze kobiet. Puder ścieka im po twarzach.
– Głowa mnie boli! – mówię i wychodzę z mieszkania. Brnę powoli miastem. Ulice są próżne. Przechodniów mało. Na skrzyżowaniach ulic majaczą ciemne sylwetki policjantów. "Granica – myślę – i zielonki... I tu są dukty graniczne, druty kolczaste, posterunki, zasadzki. Tylko tu uprawia się przemyt legalnie. Tu się przemyca, pod różnymi pozorami i postaciami, kłamstwo, wyzysk, obłudę, choroby, sadyzm, pychę, oszustwo... Tu wszyscy przemytnicy!... Pow–stań–cy!"...
Idę powoli ulicami. Jestem elegancko ubrany, więc policjanci nie zwracają na mnie uwagi. W pobliżu hotelu, w którym mieszkam, z bocznej ulicy, wychodzi mi naprzeciw dziewczyna. Jest licho ubrana. Przez chwilę obserwuje mnie, a potem uśmiecha się zalotnie, mówi:
– Może pójdziemy?...
Widzę młodą twarz i jakby przylepiony do niej, zawodowy uśmiech.
– Dlaczego tak późno na ulicy? – pytam ją.
– Nie zarobiłam... Lichy czas... przed pierwszym!...
– To chodź! Wprowadziłem ją do swego pokoju w hotelu.
– Chcesz jeść? – pytam jej.
– Tak.
Każę zaspanemu kelnerowi przynieść karafkę wódki, piwo i zimne przekąski. Dziewczyna chciwie je i to mi się podoba: naprawdę była głodna! Wypijam szklankę wódki. Gdy dziewczyna przestała jeść, kazałem jej położyć się na łóżku od ściany. Zamknąłem drzwi kluczem i schowałem go tak, aby nie dostrzegła tego. Portfel, z częścią moich pieniędzy, włożyłem do szuflady nocnego stolika. Grubsze pieniądze miałem schowane w sekretnej kieszeni marynarki. Kładę się do łóżka. Palę papierosa. Potem zasypiam.
W nocy budzą mnie ostrożne ruchy dziewczyny. Budzę się prędko, nie tak jak ludzie miastowi, potrzebujący pewnego wysiłku i czasu na zupełne przebudzenie się.
Jestem w jednej chwili czujny i przytomny, lecz udaję, że śpię nadal.
Od razu wyczuwam instynktownie jakiś postęp. Myślę: "Mnie, siostro, nie zaskoczysz niespodzianie". Wiem, że chce wyleźć z łóżka, więc, udając nadal śpiącego, obracam się na lewy bok – tak, abym mógł widzieć cały pokój – i, zakrywając ramieniem twarz, czekam: co będzie robiła dalej?...
Wyszła z łóżka. Zbliżyła się do stołu. Po cichu nalała z karafki do szklanki wody i pije obserwując mnie. Potem wraca do łóżka i pochyla się nade mną. Oddycham regularnie i głośno. Długo nasłuchuje, a potem wysuwa po cichu szufladę nocnego stolika i wyjmuje z niej portfel. Z grubego pliku banknotów bierze kilka dziesięciozłotówek. Wkłada z powrotem do szuflady złożony portfel i wsuwa ją na miejsce. Następnie podnosi z podłogi swój pantofel. Składa kilkakrotnie banknoty i wciska je mocno w czubek pantofla. Potem postawiła pantofel na podłodze i ostrożnie prześlizgnęła się na swoje miejsce. Wsunęła się po cichu pod kołdrę i nasłuchuje: czy śpię? Lecz ja śpię!... Śpię i śmieję się w duchu.
Rano się umyłem i starannie ubrałem się.
Lola (powiedziała, że tak się nazywa), również się ubrała. Obstalowałem obfite śniadanie i poprosiłem ją do stołu. Traktowałem ją bardzo grzecznie. Usługiwałem jej. Co chwila pytałem:
– A może Lola ma jeszcze na coś życzenie?
Dziewczyna jadła pośpiesznie i łapczywie. Potem powiedziała:
– No, ja mam już dość.
– Dość?
– Tak.
– No, to żegnam panią!
Podaję jej rękę. Wówczas ona mówi jakoś wrogo i piskliwie:
– A za noc?
To mnie drażni.
– Za noc? – pytam.
– Tak... za noc!... Cóż ty sobie myślisz?...
Patrzę uważnie jej w oczy. Długo milczę. Zaczyna cofać się do drzwi. Zbliżam się ku niej. Pochylam się i zrywam jej z nogi pantofel. Wyjmuję z wysiłkiem, wtłoczone w jego nosek banknoty. Rozwijam je. Jest tam 70 złotych. Daję jej dziesięciozłotowy banknot, a resztę chowam do kieszeni.
– Masz za noc!
Chciała coś powiedzieć, lecz wskazałem jej dłonią na drzwi. Pośpiesznie wyszła na korytarz.
Trochę później przyszedł do mnie Grabarz i poszliśmy razem do hotelu, w którym mieszkał Szczur. Skórki na łóżku. Skórki na stole. Mnóstwo skórek leży na krzesłach, na podłodze, na parapecie. Są tu lisy: żółte, białe i niebieskie. Są kuny, wydry, karakuły, popielice. Najwięcej jest kun i popielic. Zabłąkało się tu i 300 skórek kotów węgierskich, 15 paczek po 20 sztuk w paczce. Dlatego "zabłąkało się", że koty zwykle "idą" do nas do Sowietów, to jedyne skórki, które przemytnicy niosą do Rosji.
W pokoju, prócz nas trzech, jest trzech Żydów. Są to kupcy. Segregują towar według gatunków i uważnie przeglądają każdą skórkę. Dmuchają w sierść, próbują dłońmi obie strony, patrzą pod światło. Wreszcie cały towar jest posegregowany.
Rozpoczyna się targ między Szczurem a kupcami. Ze zdumieniem się dowiaduję, że skórki wyprawione są tańsze od niewyprawionych. Szczur powiedział mi później, że w Europie nie ceni się rosyjskich sposobów wyprawiania futer i stąd takie ceny.
Mardery sprzedaliśmy ogółem po 12,5 dolara za skórkę, a feje po 20 dolarów za paczkę (20 skórek). Tego towaru jest najwięcej. Potem ustalamy ceny na koty węgierskie – też po 20 dolarów za paczkę... Kupcy się targują. Zaklinają się: "Żeby ja tak swoje dzieci oglądał, jak ja na ten interes stracę!". Wreszcie płacą za wszystko okrągłe 7500 dolarów. Kupcy spakowali towar do worków i wyszli z pokoju Szczura. Rozdzieliliśmy pieniądze między sobą, po 2500 dolarów dla każdego.
Później udaliśmy się do miasta opić interes. Poszedłem na obiad do Pietrka. Zastałem go w domu.
W Pietrku zaszła niezwykła zmiana. Chłopiec po prostu promienieje szczęściem. Ciągle się śmieje, żartuje. O granicy nie wspomina wcale... W mieszkaniu jego matki czuję się dziwnie niezgrabnym. Boję się poruszyć, aby czegoś nie przewrócić, nie stłuc. Wszyscy są dla mnie bardzo grzeczni i uprzejmi, lecz czytam w ich oczach ciągłą ciekawość, której niczym nie mogą zamaskować... I to właśnie najbardziej mnie onieśmiela, irytuje i wprawia w zły humor. Znalazłem wolną chwilę i powiedziałem Pietrkowi:
– Mam do ciebie interes!
– Dobrze... Zaraz...
Gdy znaleźliśmy się sami w jego pokoju, dałem mu na przechowanie, z mojej ostatniej doli, 2000 dolarów. Mam teraz u niego razem z poprzednimi pieniędzmi 6000 dolarów. Wtem Pietrek powiedział:
– A co byłoby, gdyby te pieniądze zginęły?... Gdyby mi je skradziono?... Popatrzyłem mu w oczy i rzekłem poważnie:
– Nie szkodowałbym ich wcale. Gdybym potrzebował, zarobiłbym bardzo dużo!... A jeżeli tobie będzie trzeba, to powiedz mi.
– Nie myśl nic! – odparł Pietrek. – Ja żartuję. Nikt nie wie, że mam te pieniądze i nikt mi ich nie skradnie!
Przy obiedzie czuję się trochę nieswojo. Stół lśni bielą. W pokoju są kwiaty. Za stołem siedzą eleganckie panienki, koleżanki siostry Pietrka, Zosi i jacyś wychuchani panicze. Jestem tu zbyteczny. Nie umiem mówić próżnych frazesów, nie mogę się dostosować do ogólnego tonu tego towarzystwa. Wyczuwam to i wpadam w mroczny nastrój.
Odetchnąłem, gdy obiad się skończył i mogłem opuścić salę. Poszedłem wraz z Pietrkiem do sadu. Chodzimy po alejkach i rozmawiamy. Potem siadamy na ławeczce, w najdalszym zakątku małego sadu. Zapalamy papierosy. Długo milczymy... Później pytam Pietrka:
– Czy jesteś szczęśliwy?
Przez pewien czas milczy, zaskoczony tym pytaniem, potem odpowiada mi:
– Tak... Jestem szczęśliwy!
– Naprawdę?
– Tak.
– A nie tęskno ci do chłopców, do granicy?... Pomyśl: teraz złoty sezon! Noce są długie, głuche i czarne!... Złoto płynie przez granicę. Chłopcy się przekradają polami i lasami...