Wspomnienia z mojego życia (11)
Pułki poznańskich Kaczmarków jechały na zachód, gdzie niemieckie rozkazy koncentracyjne i plany strategiczne przewidywały szybką rozprawę i pogrom Francuzów. Pułki polskie miały w pruskim sztabie generalnym ustaloną opinię. Byli to przecież spadkobiercy „Lwów spod Nachodu” (37 pułk fizylierów w roku 1866 w wojnie z Austriakami), grenadierów Kleist von Nollenberg (6 p.grenadierów Poznań), a przede wszystkim „Kaczmarki” Nr. I, Nr. II., Nr. III (18 p.piechoty von Grolman, 10 pp von Courbiere i 58 pp dolnośląski) - znane w całej armii niemieckiej jako pułki odstawiające zawsze i wszędzie solidną, krwawą robotę żołnierską. Bo my to twardy naród, chłopski naród, zawzięty, Wielkopolskie dywizje, Kaczmarek Regimenty, śpiewające, że: „Und wenn die Welt voll Teufel wär und wollt uns gar verschlingen, so fürchten wir uns nicht so sehr, es soll uns doch gelingen” - nawet gdyby świat był pełen diabłów, musi nam się udać zwyciężyć.
Bardzo to smutne stwierdzenie, a jednak prawdziwe. Kiedyś Ojciec zaprosił do siebie bawiącego na urlopie za waleczność i odwagę odznaczonego wojskowym Krzyżem Żelaznym - Eisernes Kreutz - miejscowego rolnika Hęćkę, by się dowiedzieć, jak to wygląda na francuskim froncie. Był to okres wielkiej ofensywy niemieckiej - początek marszu na Paryż i dotarcie Niemców do Marny. Z tej rozmowy zapamiętałem obrazowo przedstawione przez Hęćkę natarcie na bagnety. Francuzi byli ukryci w mendlach pszenicy.
Pamiątki Soplicy (4)
PAN AZULEWICZ
Temu lat dwadzieścia z okładem ustawicznie o Wolterze prawiono, aż uszy bolały jedno słyszeć. Gdzie, bywało, nawiedzę sąsiada, a gospodyni młoda, na stoliku leżała książka pięknie w skórkę oprawna, na marginesach pozłacana, a nie otworzywszy jej, można było na pewne zakład trzymać, że to był Wolter. Jeszcze to jakoś w czasach konfederacji barskiej to nazwisko obiło się o moje uszy. Pamiętam, w Preszowie, u JO. przewielebnego Krasińskiego, biskupa kamienieckiego, któren był i świętym biskupem, i świetnym senatorem, bywał pan August Siedlnicki, wojewodzie podlaski, któren u króla Poniatowskiego dworakował, ale że w duszy dobrze ojczyźnie życzył, więc, choć go grafem nazywano i po francusku się nosił, do nas akces zrobił i przy łasce boskiej do końca wytrwał; a książę wojewoda wileński, co jego cierpieć nie mógł, raz, że nie po naszemu się stroił, po wtóre, że przy starszych zbyt lubił rozprawiać, mawiał o nim: „Ten Francuz z Mokotowa chce nam wmówić, że wszystkie rozumy pojadł”. Otóż razu jednego, gdy u księdza biskupa w przytomności księcia wojewody wileńskiego i innych panów, i szlachty rozszerzał się wojewodzie nad różnymi swoimi peregrynacjami po zagranicznych dworach, gdy przyszło do Francji, zaczął się unosić nad Wolterem, jak on niszczy przesądy w swoim narodzie i daje mu światło widzieć, i że co to by było za szczęście, gdyby w naszej ojczyźnie podobny jemu wielki człowiek się okazał, i tak dalej. Książę wojewoda przerwał mu dyskurs mówiąc:
Pamiątki Soplicy (3)
PAN BIELECKI
Wszystko dawniej szło lepiej niż teraz. Takie przestępstwa, co by dziś ich miano za żart, to i ludzi gorszyły, i widoczne kary od Boga ściągały; a teraz już tyle złego się namnożyło i takie paskudztwa, o których dawniej ani słychu, że Panu Bogu naprzykrzyło się karać i zdaje się, iż ludziom mówi: “Róbcie, co chcecie.”
A na cóż Pan Bóg ma cudowne kary zsyłać, kiedy w Boga albo wcale nic, albo nie tak, jak potrzeba, wierzą? Jak kto przeczyta kiedy to, co teraz napiszę, nie będzie temu wierzyć, a ja i tysiące ludzi na to patrzali; wreszcie, dla wnuków moich piszę, którym takie starałem się dać wychowanie, że dziada poczciwego bajarzem trzymać nie będą.
- Oto był u nas już niemłody konfederat, ale jeszcze czerstwy; nazywał się Bielecki, imienia nie pomnę. Że był dobrym szlachcicem, dowód, iż go tytułowano sędzią grodzkim, że był możnym, świadczą trzydziestu jeźdźców zbrojnych, których aż z Mścisławskiego z sobą przyprowadził; a że był światły, to powiem, żem na własne uszy słyszał, jak z generałem Demulier po francusku rozmawiał, a do tego pobożny jak ksiądz i dziwnie łagodnego przystępu; a choć obywatel możny i k’temu urzędnik, pokorny jak kwestarz; my wszyscy za niego ubić byśmy się dali; a patrzcie, jakich ten obywatel szczególnych doświadczał dziejów.
Z Polski rodem: Śmierć katorżnika - Seweryn Krzyżanowski
Zapiski w dokumentach carskiej policji stwierdzały tylko sucho, że katorżnik zmarł 4 lipca 1839 roku. Nie wiadomo jednak z całą pewnością, czy stało się to tego dnia, bo jego towarzysze niedoli podawali inną datę śmierci. Nie wiadomo także, czy ten katorżnik zmarł w Tobolsku, wówczas centrum administracyjnym Syberii Zachodniej, czy też w położonej bardziej na północ miejscowości Iszym - jak utrzymywali niektórzy historycy.
Seweryn Krzyżanowski - bo o nim tu mowa - urodził się 14 lipca 1787 roku na Ukrainie. Właśnie to jego miejsce urodzenia zadecydowało potem o przedwczesnej śmierci - ale o tym nieco dalej...
Pochodził z bardzo patriotycznej polskiej rodziny szlacheckiej, w której idea niepodległej Polski była żywa jeszcze długo po rozbiorach. Chciał mieć swój wkład w odrodzenie niepodległości także Seweryn Krzyżanowski, który w 1807 roku przedarł się przez carskie kordony na zachód do utworzonego właśnie przez Napoleona Bonaparte (na mocy traktatu podpisanego w Tylży przez Francję, Rosję i Prusy) Księstwa Warszawskiego oraz do zbrojnej formacji tego państwa.
Wspomnienia z mojego życia (10)
Miało to na celu uczenie poprawnego języka polskiego, a jednocześnie wprowadzanie w zagadnienia polityczne i gospodarcze, dotyczące przede wszystkim kwestii polskiej, walki Polaków z germanizacją pruską, z kolonizacją, z rugowaniem języka polskiego. Żyłem z tymi zagadnieniami na co dzień już jako 6-letni uczeń: odczuwałem to na własnej skórze.
W sąsiednich Sieroszewicach i Latowicach byli koloniści niemieccy - ewangelicy, których dzieci uczono w szkole religii - nas nie. Ile razy - z racji różnych świąt państwowych - zeszły się nasze szkoły na takiej uroczystości, tyle razy dochodziło do rękoczynów, wywoływanych zawsze przez tych szkiebrów, jak pogardliwie nazywano Niemców. Starsze pokolenie, wychowane jeszcze przez dawnych nauczycieli niemieckich, żyło z Polakami na stopie dobrosąsiedzkich stosunków. Dopiero szerzący się duch pangermanizmu, wyższości rasy germańskiej nad innymi, wpajał w najmłodsze nawet dusze nienawiść do Polaków, wywołując to samo w nas.
Z Polski rodem: Kawalerzysta prezydenta Lincolna - Józef Karge
Późną jesienią 1870 roku katedrę literatury i języków obcych w College of New Jersey w Princeton (szkołę tę założyli jeszcze w 1756 roku Anglicy) otrzymał liczący 47 lat generał brygady armii USA, kawalerzysta wsławiony po stronie Unii w wojnie secesyjnej, choć urodzony w dalekiej Wielkopolsce - Józef Karge. Amerykanie niemieckiego pochodzenia, bardzo liczni i wyjątkowo prężni w Nowym Jorku i okolicach tej metropolii, zaczęli głosić, że ta nominacja jest kolejnym dowodem „wielkości niemieckiego umysłu”. Wszak Karge - dowodzono - nie tylko urodził się jako pruski obywatel, ale i ochotniczo wstąpił do pruskiej armii, będąc w niej oficerem.
Józef Karge ripostował publicznie, że on wprawdzie Niemców wysoko ceni, ma wśród nich wielu bardzo serdecznych przyjaciół - ale on był jednak i pozostaje Polakiem. Urodził się przecież w polskiej rodzinie i na polskiej ziemi - choć siłą wcielonej do pruskiego państwa. Prawdą jest, że studiował w Berlinie i we Wrocławiu, a więc na terytorium ówczesnych Prus, ale tylko dlatego, że w tych miastach były uczelnie, które mu odpowiadały. A poza tym - dowodził Józef Karge - służba w pruskiej armii trwała zaledwie pięć miesięcy, bo już w kwietniu 1848 roku porucznik Karge oddał się we Wrześni pod rozkazy Ludwika Mierosławskiego i walczył odtąd wyłącznie po stronie polskich powstańców. Karge przypomniał również i to, że po przybyciu do Nowego Jorku był jednym z założycieli Komitetu Polskiego w tym mieście, a więc tym bardziej trudno go uważać za Niemca.
Wspomnienia z mojego życia (9)
Dziewczęta w nowych strojach i pięknych fartuszkach czekały już na nowych gości.
Nie zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadania, jak odezwała się sygnaturka, wzywająca na nabożeństwo. Trzeba było napchać do kieszeni cukierków i podrałować do kościoła. W kościele naszym stałym miejscem była wnęka okienna za organami na chórze. Tutaj można było za drobną „łapówką” w postaci cukierków czy czekolady uzyskać od kalikatora zgodę na zastąpienie go i pokalikowanie. Dlatego też nie książka do nabożeństwa, a cukierki lub czekolada były wyposażeniem do kościoła. Oczywiście sami również pogryzaliśmy cukierki. Nasz udział w nabożeństwie sprowadzał się - poza wysiłkiem przy kalikowaniu - do klęczenia podczas Podniesienia i bicia się w piersi ze słowami: “Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa”. Nie jestem pewien, czyśmy się z tego spowiadali - sądzę, że raczej nie, boby nas stary dziekan, nie bacząc na tajemnicę spowiedzi, wykrzyczał, wytargał za uszy i polecił organiście przepędzić z chóru. Natomiast na nieszporach byliśmy najlepszymi śpiewakami, co na pewno u Pana Boga znalazło wyrównanie naszego zabazgranego konta. Zresztą Pan Bóg dzieciom wszystko przebacza, byle tylko Jego dobroci nie nadużywać.
Pogoda była nadzwyczajna, nie należało to jednak do wyjątków. Rososzyca bowiem posiada klimat zbliżony do Zaleszczyk. Będzie jeszcze o tym mowa.
Pamiątki Soplicy (2)
PAN DZIERŻANOWSKI
Bitym charakterem na wołowej skórze by nie zapisać, jak i ile razy konfederaci barscy popisywali się. Gdzie tylko harmat nie było, nigdy nam placu nie dotrzymano. A ludzi tak zręcznych jak naówczas to teraz i nie widać. Między zgrabnymi jakże nie porachować pana Franciszka Dzierżanowskiego, pułkownika pułku gumbińskiego, u którego miałem wielką łaskę, gdyż mi się udało jemu raz życie ocalić, a przynajmniej wolność - ale taki życie, bo nie był on z takich, których żywcem łatwo dostać; a będąc z nim zażyłym, ile że on był wielomownym, mógłbym jego kronikę napisać. Jego ojciec był sługą i przyjacielem ordynatów Zamojskich i od nich miał w dożywociu Sułowiec pod Zamościem. Miał on kilku synów, którzy dobre wychowanie wziąwszy po pańskich dworach, potem na ludzi wyszli.
Ba, brat jego najstarszy był u nas marszałkiem i o nim mawiano, że gdzieś nawet był królem. Ale pan Franciszek z gramatyki uciekł i przystał na szeregowego do pułku Mirowskich. Ledwo czytać umiał i to, jak Pan Bóg dał, a kiedy co napisał, to i bies by się nie doczytał, czego on chce; ale o dwadzieścia kroków na koniu siedząc, nigdy z pistoletu tuza czerwiennego nie chybił. JW. Mniszech, podczaszy wielki koronny, a szef pułku Mirowskich, miał sobie za szczególną zabawę widzieć go w palcaty olejem [i] krejdą namalowanymi potykającego się; sześciu na niego nasadzali i wszystkich sześciu krejdą obznaczał, a jemu nigdy nic; co też mu i na dobre wyszło, bo JW. szef w tymże pułku poruczeństwo jemu kupił. Ale jak tylko konfederacja barska nastała, on, podmówiwszy prawie cały szwadron, kasę pułkową zabrawszy, a pułkownika swego Larzaka, do którego miał ansę, dom zrabowawszy, z konfederatami się złączył.
Z Polski rodem: Jeden z tych walecznych, którzy ocalili Argentynę - Teofil Iwanowski-Reich
W miasteczku Merlo w Argentynie, w pobliżu stołecznego lotniska pasażerskiego Moron, na terytorium tzw. dystryktu federalnego (równego w prawach z każdą z 22 prowincji) Miasta i Portu Trójcy świętej - Buenos Aires (bo tak brzmi pełna nazwa argentyńskiej stolicy!) stoi pomnik generała armii argentyńskiej, Teofila Iwanowskiego. Tak jest: Polaka, rodem z Poznania. A zarazem jednego z tych „walecznych, którzy ocalili Argentynę jako jednolite państwo” - jak pisze się o nich w argentyńskich podręcznikach.
Czym zasłużył sobie emigrant z Polski na tak zaszczytne miano i na pomnik na przedmieściach argentyńskiej stolicy?
Urodził się w Poznaniu w 1827 roku i naprawdę nazywał się Teofil Reich. W rodzinnym mieście kończył właśnie gimnazjum i planował wybrać się na studia do Berlina, gdy - w 1845 roku w Poznaniu i okolicy zaczęły się przygotowania do kolejnego polskiego powstania ogólnonarodowego. Młody człowiek, jak i wielu jego rówieśników, zgłosił się wtedy pod rozkazy Ludwika Mierosławskiego i pozostał w oddziałach powstańczych aż do ich kapitulacji we wsi Bardo, na początku 1846 roku.
Wspomnienia z mojego życia (8)
Był nim od kilkudziesięciu lat pan Zalisz, który jeszcze uczył moją Matkę, stary szlachcic, pełniący jednocześnie obowiązki kierownika urzędu pocztowego, człowiek bardzo muzykalny, wielki patriota, rozmawiał z nami na lekcjach po polsku, zresztą po niemiecku nie miałby z kim.
W Rososzycy nie było ani jednego Niemca. Czytać i pisać musieliśmy po niemiecku – jasne, że dopiero w drugiej klasie, ale mówić po niemiecku po ukończeniu tej szkoły nie umiał w całej wsi nikt, nawet ta „urzędowa” figura, sołtys, który ani nic nie rozumiał, co władza do niego pisze, czego żąda, ani nie umiał jej odpowiedzieć. Czynił to za niego pan Zalisz.
Zalisz, który w godzinach popołudniowych był stałym gościem Ojca, od pierwszego dnia rozpoczęcia nauki w szkole został moim korepetytorem. Z góry było postanowione, że pójdę do gimnazjum, a do gimnazjum trzeba zdać konkursowy egzamin. Wiadomo też już było, że w przyszłym roku Zalisz kończy swoją pracę zawodową i przechodzi w stan spoczynku, a w nowej szkole nauczycielami będą na pewno Niemcy. Tak się też i stało.