farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (59)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiej– Wstawaj! – mówię do niego.

Powstał.

– Ręce do góry! – rzekłem, celując mu w pierś lufą rewolweru, którą oświetlała latarka.

Nagle przemytnik robi błyskawiczny ruch. Ledwie zdążyłem cofnąć się: chciał wyrwać mi z ręki rewolwer. Kopię go w brzuch. Wtedy zaczyna uciekać. Znów gonię za nim. Podziwiam jego odwagę. Żeby nie twarde postanowienie, żeby nie zabijać bez koniecznej potrzeby, zastrzeliłbym go dawno. A rzeczywisty czekista lub sieksot, gdyby przemytnik nie zatrzymałby się na pierwsze wezwanie strzelałby do niego, nawet nie ścigając.

Gonię uciekającego. Znowu obalam go na ziemię. Każę mu podnieść się. Przemytnik jeszcze raz spróbował wyrwać mi z rąk rewolwer, a gdy znów mu się to nie udało, zaczął uciekać. Dziwi mnie to, dlaczego ucieka tak rozpaczliwie, narażając się na śmierć. Ponownie obalam go na ziemię. Wówczas biorę w zęby latarkę, a lewą ręką ujmuję go za kołnierz kurtki i podnoszę w górę. Parabellum mam w prawem ręce. Wyprowadzam go na drogę i idziemy w kierunku mostu. Tam błyskają z dala latarki kolegów. Nagle mój jeniec uderza mnie silnie pięścią w bok i rzuca się z drogi w prawo. Latarka wypadła mi na drogę. Dobrze, że nie zepsuła się.

Podniosłem ją i czując jeszcze ból w boku, pognałem za uciekającym. Ogarniała mnie coraz większa złość.

– Stój! stój, bo zabiję! – krzyczę w biegu.

Ucieka nadal. Wówczas, prawie dotykając lufą parabellum jego ramienia, nie przestając ścigać go, pociągam za cyngiel. Strzał nie padł. Pierwszy raz przydarzyła mi się taka rzecz, bo uważałem zawsze parabellum za niezawodną broń. Pośpiesznie chowam do kieszeni parabellum i w biegu wyjmuję z kieszeni nagan, który tym razem wziąłem ze sobą w drogę. Ten jest zawsze niezawodny. Krzyczę:

– Stój! Po raz ostatni!... Bo zastrzelę!...

Nie stanął. Wystrzeliłem, celując mu w lewe ramię wyżej łokcia. Runął na ziemię, jak tylko padł strzał i zaczął krzyczeć przejmującym głosem:

– O–go–go–go–go!...

Przyszło mi do głowy, że to jest podobne do wybuchu radości lub nawoływania się, lecz nie do krzyku rozpaczy. A on darł się nadal. Krzyczał strasznym głosem, który podchwyciło echo i rozniosło daleko po lasach.

– O–go–go–go–go!...

Czuję, że blednę. Mam chęć strzelić mu w łeb, aby przerwać ten straszny krzyk. "Po co on tak wrzeszczy? Przecież nie z bólu!" Wiem z doświadczenia, że bólu od razu nie czuć. I rana jego jest lekka. "A może rozpacza, że nie może uciekać?"

– Wstawaj! – krzyczę do niego.

Ani poruszył się z miejsca, wrzeszcząc jeszcze głośniej:

– O–go–go–go!...

Między drzewami błyska latarka. Zbliża się ku nam. To Grabarz. Pochyla się nad rannym.

– Co mu jest? – pyta mnie.

– Nie chciał stanąć! Kilka razy porywał się do ucieczki! Uderzył mnie. Chwytał za mój rewolwer... Postrzeliłem mu ramię.

– A czemu od razu piguły mu nie wsadziłeś? Zabawę znalazł! On by z tobą się nie bawił!

Grabarz zwraca się do rannego:

– No, wstawaj! Migiem! Bo palnę w łeb, a trupa zrewiduję!

Ranny powstał i, pochylony w lewo, poszedł ku drodze. Zbliżyliśmy się do mostku w pobliżu polany. Zobaczyłem tu dwóch, leżących na ziemi ludzi. Byli to powstańcy, których złapał Szczur pod krzakiem, gdzie zamierzali ukryć się przed pościgiem. Zrewidowano ich. Nie posiadali przy sobie nic. Zaczęliśmy rewidować bardzo dokładnie mego jeńca. Znaleźliśmy przy nim tylko 10 rubli w złocie i kilka srebrnych rubli. Ta okoliczność wprawiła nas w zdumienie.

– Po co żeś uciekał, cholera! – klął Grabarz. – Chciałeś kulę dostać?

Potem zapytaliśmy słoni, czy zabiorą ze sobą rannego i zwolniliśmy ich. Ucieszyli się tym bardzo. Prowadząc pod ramię rannego, oddalili się drogą w kierunku granicy.

W czasie tego zajścia Szczur chował twarz w cieniu i nie rozmawiał. Bez względu na charakteryzację (miał nalepione rude wąsy), obawiał się, aby nie poznano go.

Mając wolny czas zbadałem parabellum, chcąc dowiedzieć się, dlaczego nie wystrzelił. Przyczyna była niespodziana dla mnie. rewolwer był w zupełnym porządku, tylko, w czasie szamotania się ze słoniem, przypadkowo zabezpieczyłem go. Więc nie mógł wystrzelić.

Tym razem nie powiodło się nam. Nie zrobiliśmy nic, partii nie rozbiliśmy, a tylko zraniliśmy człowieka. Gdy zrewidowałem go, spostrzegłem, że ramię ma całe, a kula przeszyła mu mięśnie na boku, z lewej strony klatki piersiowej.

Kota znalazłem trochę później w rowie. Nie wypłoszyły go ani krzyki, ani strzały, ani bieganina, ani błyski latarek. To musi być bardzo doświadczone kocisko, które w życiu swym różne rzeczy przeżyło i które trudno byle czym zadziwić lub wystraszyć.


9

Piąty dzień siedzę sam na melinie w Krasnosielskim Lesie. Szczur i Grabarz ponieśli skórki za granicę (mieliśmy tego bardzo dużo), aby je tam sprzedać. A ja pozostałem w lesie, by wyśledzić Kazika Pająka, który prowadzi dużą partię powstańców. Byliśmy poinformowani, że partia Pająka, zazwyczaj dwa razy wraca z Sowietów bez towaru, a za trzecim razem niesie z powrotem sporą ilość skórek. Chodziło o to, aby przyłapać tę partię wówczas, gdy będzie miała skórki za trzy partie towaru. Las Krasnosielski (w którym zamierzamy obrobić partię Pająka), przemierza ta partia czterema drogami. Jeśli dobrze obserwować ich przejścia i liczyć kolejność dróg z towarem, można w przybliżeniu wnioskować: kiedy i jaką drogą będą wracać z Sowietów, niosąc skórki.

Siedzę wciąż i notuję przejścia partii Pająka. Dotychczas nie przeoczyłem żadnego. Codziennie wieczorem i z rana przeglądam ślady na czterech "drogach", którymi zwykle chodzi przez las Krasnosielska partia Pająka. Potem zacieram te ślady, pozostawione na błocie, na piasku, na brzegu rzeczułki i na drodze, aby móc zobaczyć nowe. Wnioskując z tego, prawie nieomylnie określam po jakiej drodze pójdą słonie następnym razem.

Szczur i Grabarz obiecali mi wrócić najpóźniej za tydzień. Sprzedadzą skórki i przyniosą jedzenia, tytoniu i spirytusu. Chłopaki, odchodząc, pozostawili mi trochę słoniny, niepełną szklankę spirytusu i kilka tabliczek czekolady. Muszę obejść się tym do ich powrotu. Wkrótce po odejściu kolegów rozpoczęła się ulewa. Trwała bez przerwy dzień i noc. Zmokłem zupełnie. Nazajutrz zacząłem robić dla siebie szałas, lecz był słaby, ciasny i zaciekał. Wówczas nazdzierałem sporą ilość kory drzewnej i zacząłem robić duży daszek. Pracowałem długo, obmyślając każdy szczegół i zabijając pracą nudę. Wreszcie ukończyłem daszek i umocowałem go na czterech drągach ponad ogniskiem, które deszcz ustawicznie zalewał. Potem, osłonięty od deszczu z góry, dobudowałem trzy boczne ściany, aby zacinający ukośnie deszcz nie sięgał pod daszek.

Drewno na ognisko było mokre i dymiło. To było i dokuczliwe i niebezpieczne, bo dym mógł zdradzić z dala moją obecność w lesie. O kilometr od mej kryjówki dostrzegłem złożone w sągach suche, brzozowe drzewo. Zdjąłem z jednego sąga mokrą, górną warstwę drewna i zacząłem nosić do swej kryjówki suche brzozowe polana. Układałem je pod daszkiem w ten sposób, aby nie zamokły od deszczu. Teraz miałem sporo drewna na ognisko i byłem dobrze ukryty od niepogody.

Kot był stale ze mną. Gdy deszcz przestał lać, kot szedł gdzieś do lasu. Wracał mokry, ocierając się o mnie, grzał się przy ognisku i śpiewał mi swą monotonną piosenkę. Było mi weselej w jego obecności. Rozmawiałem z nim, dzieliłem się resztkami jedzenia, a on przyjmował to wszystko z nadzwyczajną powagą. Lecz, mimo jego wyniosłej miny, mój towarzysz, z odciętym ogonem i poszarpanymi uszami, wyglądał na bezdomnego włóczęgę, a nie na statecznego, domowego pogromcę myszy.

Wieczorem szedłem do lasu. Naciągnąłem na dobrze mi znanych leśnych tropach nici. Zagradzałem przejścia lekko umocowanymi gałęźmi. Na brzegach rzek i strumieni, gdzie znajdowały się brody, zacierałem dawne ślady, aby po przejściu partii pozostały świeże. Potem wracałem do swej kryjówki. Nieraz z wielką trudnością odnajdywałem ją w mroku nocy. Podsycałem płonące w głęboko wykopanym dole ognisko. Osłaniałem wejście do szałasu i rozstawiałem wokoło różne przeszkody, w ten sposób, aby zbliżający się do mej kryjówki ludzie narobili hałasu. Potem piekłem kartofle. Jadłem je ze słoniną. Wypiłem trochę spirytusu i nie podsycając ognia, aby nie było odbłysku, kładłem się do snu na smolistych, ogrzanych przy ogniu, łapach jodeł.

Deszcz bębni po daszku i ciurka, ściekając z okapu. Żar ogniska wypełnia ciepłem ciasne wnętrze mej kryjówki. Kot tuli się do mnie i mruczy piosenkę. Broń mam w pogotowiu, chociaż czuję się tu zupełnie bezpiecznym... Kto tu dojdzie w mroku?... Noc, matka ludzi nieszczęśliwych, zmuszonych ukrywać się przed innymi, okryła mnie swym welonem.

Rano idę badać, pozostawione w nocy na ścieżkach i tajemnych przejściach, ślady. Wyciągam z nich różne wnioski i skrzętnie notuję je w pamięci. Nazajutrz rano, po odejściu kolegów do miasteczka, spostrzegłem, że partia Pająka wróciła do Polski. Od tego czasu za granicę nie poszli. Może przeszkodziła im ulewa. Gdybym nawet nie dostrzegł ich przejścia do Sowietów, to musiałbym spostrzec ich powrót. Przecież nic nie uszło mej uwagi! Wiem, ile drobnych partii przeszło do Sowietów, a ile wróciło. Wnioskuję to ze śladów i wielu okoliczności, które, wzięte razem, dają dokładny obraz nocnego życia na pograniczu.

Kończy się szósty dzień mego pobytu w Krasnosielskim lesie. Spirytusu nie mam wcale. Czekolada też się skończyła. Pozostało mi jeszcze trochę słoniny.

Oszczędzam ją i jestem stale głodny. Pieczone kartofle, bez soli, obrzydły mi już. Partia Pająka dotychczas za granicę nie poszła, więc nic nie zmusza mnie śledzić ją nadal. Można łatwiej dowiedzieć się o nią w miasteczku. Rozważywszy to wszystko postanawiam dzisiaj w nocy iść za granicę. Jeden dzień i jedną noc nie było deszczu, a teraz znów zaczęły nadciągać zwały czarnych chmur. Okrywają szczelnie niebo i robi się ciemno. Szykuje się większa ulewa. Kot jest niespokojny.

Ciągle się kręci, chce gdzieś biegnąć, miauczy. Uspakajam go. Zbliża się wieczór. W lesie jest zupełnie ciemno. Panuje cisza. Wszystko zamiera i zdaje się, że tylko chmury z głuchym łoskotem pędzą po niebie. Wrzucam do ognia wszystkie polana i rozniecam duże ognisko. Grzeję się i piekę kartofle. Wygarnąłem je na bok. Wyjmuję z sumki ostatni kawałek słoniny. Daję trzecią część kotu, a swoją porcję zjadam z pieczonymi kartoflami. Robi się coraz ciemniej. Wstaję. Na pożegnanie głaskam kota, a potem wychodzę z swej kryjówki. Kot miauczy z tyłu. Może przeczuwa, że porzucam go na zawsze.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.