Znane były szkolne miłości. Dziewczyny spotykały się z chłopcami w tajemnicy, ale ta się nie uchowała długo. Chodzenie ze sobą kończyło się często małżeństwem. Do takich szczęśliwców należeli: Stefa Osiewicz i Jurek Sitarz, Wanda Sęga i Roman Ogryzło, Stanisława Wróblewska i Michał Mazgal, Aniela Kozyrska i Michał Misztal, Irena Czernecka i Edward Swatek. Wiele małżeństw zostało zawartych przez pary z różnych roczników i klas.
Kontakty chłopców i dziewcząt były wtedy bardzo ograniczone. W Lubaczowie nie było kawiarni. Tylko w niedzielę odbywały się spacery od kościoła do rampy kolejowej i z powrotem, zwykle większą gromadą. W kinie "Melodia" wyświetlano dwa razy w tygodniu film, a po filmie można było koleżankę odprowadzić do domu. Takich możliwości nie mieli koledzy mieszkający w internacie. Jedynie latem można było się spotkać nad rzeką, ale odbywało się to na oczach licznych gapiów.
http://www.goniec24.com/lektura/item/5809-zawierucha-nad-sanem-cz-2-2#sigProIda3030ca321
Rzeka Sołotwa w tamtych czasach służyła głównie do napędzania urządzeń młyna. Od mostu kolejowego do obecnej ulicy Wyszyńskiego jej spiętrzone wody służyły mieszkańcom do rekreacji i kąpieli, odcinkami była dosyć głęboka. Nurt rzeki był bardzo powolny, dlatego jej brzegi były ukwiecone roślinami i kwietnym badziewiem błotnym, jak grążel żółty, kaczeńce, trzciny wodne, różne powoje. Od strony miasta brzeg był nieco wyższy i właśnie stąd odbywały się skoki do wody. Wówczas w tej rzece utopił się w czasie kąpieli licealista z Cieszanowa Cwynar. Cała klasa przybyła na jego pogrzeb w Cieszanowie.
Latem od rzeki ciągnął się obszar łąk pięknie ustrojonych we wszystkie rodzaje polnych kwiatów. Gdy dziewczynie chciało się podarować bukiet, to wystarczyło pofatygować się na łąkę. Leżąc dość często nad brzegami naszej Sołotwy, patrzyłem w niebo i przepływające po nim chmury. Wtedy rozumiałem poetyckie stwierdzenie, że każda chmura jest inna nie tylko fizycznie. Później już takich obłoków i w ten sposób nigdy nie widziałem. Czasem tę błogą ciszę przerywał stukot przejeżdżającego pociągu. Nad rzeką uwijało się wszelakie ptactwo wodne, a także piękne ważki i motyle.
Będąc już studentem drugiego roku UJ, wybrałem się z moją przyszłą żoną nad rzekę i nagle pojawiła się znienacka moja kochana mamusia i rzecze do mnie z wyrzutem:
– To ładnie tak, po mszy nad rzekę?
Cóż było robić? Jak niepyszny pomaszerowałem do domu.
Największe możliwości spotkań dawały potańcówki organizowane w harcówce. Tam właśnie Marian Śliwa grał na akordeonie Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci, a my z zapałem tańczyliśmy.
Wydarzeniami były bale gimnazjalne. Rodzice organizowali bufet (kanapki, ciastka), grała orkiestra Łapawców. Koleżanki przygotowywały kotyliony. Raz przyniosłem ich aż 7. Wszystko kończyło się o godzinie 22. Ale taki bal odbywał się tylko raz w roku. Stawał się potem tematem rozmów przez cały rok.
Obyczaj studniówek dotarł do Lubaczowa, gdy ja byłem już w klasie maturalnej. Nasze koleżanki były wspaniałe! Ceniłem je głównie za kulturę, subtelność i urok osobisty. Wiesię Bauman pamiętam jako dziewczynę znakomicie śpiewającą na wszystkich ogniskach i spotkaniach towarzyskich. Jej piękny i donośny głos zachęcał nas do wspólnej zabawy.
Do oficjalnych władz mieliśmy stosunek krytyczny. Karol Wis miał duże nieprzyjemności z powodu tego, że swojego kolegę, pracownika komitetu partyjnego, przywitał słowami:
– Cześć, panie komitetowy.
W liceum stworzyliśmy z kolegami klezmerską orkiestrę w składzie: Kazik Łukasiewicz – skrzypce, Tadzik Kwaśnicki – perkusja, Marian Śliwa – akordeon, Wasilewski – klarnet i ja – kornet. Naszym przebojem była piosenka Raz na poddaszu student żył. Mój kornet był bardzo stary i pogięty, dlatego pod koniec zabawy miałem spuchnięte usta. Zresztą, wysiadaliśmy wszyscy, grał tylko akordeonista. Aby jednak kornet i klarnet były sprawne, zawsze obok orkiestry stało wiaderko z wodą, po to aby przepłukać od śliny instrumenty. Kazik Łukasiewicz, ostro smarując smyk, obsypywał nas kalafonią w czasie grania.
Graliśmy na weselach, raz nawet gdzieś na Bałajach. Taki zespół orkiestrowy to coś wspaniałego. Rozumiem teraz tych chłopców, którzy tworzą kapelę.
Granie w kapeli wytwarza poczucie więzi i mocnej przyjaźni. Orkiestra ponadto cieszy się wielkim poważaniem u kolegów. Pan Krzyżak na naszą prośbę postanowił stworzyć chór rewelersów. Odbywaliśmy próby w składzie: Michał Mazgal, Julian Łełyk, Julian Lewanderski, ale niestety, podjął studia i plany spaliły na panewce. Pan Krzyżak zorganizował także szkolny zespół teatralny, w repertuarze którego były sztuki agitacyjne. Najlepszym aktorem był Janek Lucht. Mnie uczyniono uwagę:
– Ty grasz tak, jakbyś robił łaskę, że wychodzisz na scenę.
Oczywiście, największym wydarzeniem scenicznym Lubaczowa były Jasełka. Grało w nich bardzo dużo osób. No i Harcerska Rewia. Udział w tych przedstawieniach oswoił mnie z publicznymi wystąpieniami, co przydało mi się potem na studiach i w służbie publicznej.
Nauczanie w okresie od 1945 do 1949 opierało się w naszym gimnazjum na podręcznikach sprzed 1939 roku. Metodyka nauczania była taka jak przed wojną. Wraz z upaństwowieniem naszego gimnazjum wolno następowały zmiany programowe i zaczęto wdrażać interpretacje stalinowskie. Szczególnie podkreślano wyższość nauki radzieckiej nad światową. I tak dowiadywaliśmy się, że to Rosjanin wynalazł maszynę parową, żarówkę, samochód i tak dalej.
W szkole opowiadaliśmy sobie dowcipy na ten temat typu: Kto wynalazł cep? Oczywiście, radziecki uczony Cepow.
Zmian w programach nauczania nie odczuwaliśmy tak wyraźnie, za wyjątkiem historii powszechnej, ponieważ jej uczyliśmy się w klasie dziewiątej z podręcznika napisanego przez radzieckiego autora. Zabawnie wypadało upolitycznianie przedmiotów, np. z fizyki, gdy opisując budowę maszyny parowej, należało dodać, że Raymond Die położyła się na torach, aby we Francji nie dopuścić kolejowego transportu broni do Wietnamu. Mój ojciec był sekretarzem powiatowej organizacji PPS, dlatego wstąpiłem do OM TUR, młodzieżowej organizacji związanej z tą partią. Po zjednoczeniu ruchu młodzieżowego automatycznie stałem się członkiem ZMP, a w maturalnej klasie zostałem nawet przewodniczącym koła.
Ważnym wydarzeniem był nasz udział w brygadzie Powszechnej Organizacji "Służba Polsce". Skierowani zostaliśmy do odbudowy Warszawy. W plutonie z Lubaczowa byli także koledzy ze szkoły zawodowej. Pobyt w brygadzie był ciekawym doświadczeniem życiowym. Pole namiotowe było ulokowane na Bielanach. Zlokalizowano tam ogromną jednostkę, około 1000 osób. Dzięki lekcjom prowadzonym przez pana Ekerta okazałem się w tym gronie najlepszym matematykiem, a ponieważ wiedziałem też, co to jest suwak logarytmiczny, stałem się jednym z pomocników kierownika działu technicznego brygady i do moich obowiązków należało obliczanie norm wykonywanych przez plutony.
Nasz pluton lubaczowski przodował w wykonywaniu norm. Żywienie było proste i nieurozmaicone. Na obiad zupa grochowa, kasza z gotowaną porcją mięsa, na kolację czarna kawa, chleb z dorszem. Za dobrą pracę w brygadzie otrzymałem zegarek na rękę marki Ruhla, produkcji NRD. Odbudowywaliśmy Warszawę razem z Tytusem Zarzyckim, którego zapamiętałem jako kolegę bardzo kulturalnego, z dużym poczuciem humoru. Wyróżniał się wyjątkową inteligencją. Na całe życie zostanie mi obraz zburzonej Warszawy jako rezultat zbrodniczej decyzji o wybuchu powstania i równie zbrodniczym jego stłumieniu.
Gdy dzisiaj oglądam stare fotografie, nie zawsze mogę skojarzyć twarz z osobą. Do końca nauki w gimnazjum przyjaźniłem się z Tadziem Kwaśnickim.
Właściwie byliśmy zawsze razem. A wszystko zaczęło się od tego, że gdy po raz pierwszy pojawiłem się w gimnazjum, podszedł do mnie mały i chudy chłopczyk i powiedział: – To pan będzie z nami chodził do gimnazjum? – Często mu później przypominałem ten moment, jak bardzo podskakiwał, podkreślając swoją ważność w sytuacjach towarzyskich.
Długo mieszkałem w sąsiedztwie Jurka Sitarza. Był dobrym matematykiem, pedantyczny, spokojny i miał poczucie humoru. Drugim sąsiadem, ale z innej ulicy, był Julian Łełyk, też dobry matematyk. Był bardzo solidnym uczniem, nie uganiał się jak my całymi dniami za piłką. Pomagał nade wszystko rodzicom i pilnie odrabiał lekcje.
W naszym domu mieszkał wujek, Marian Cichocki, który pracując na stacji PKP, uczęszczał do klasy maturalnej. W klasie tej byli dorośli ludzie po licznych przejściach wojennych i partyzanckich. Koledzy Mariana byli częstymi gośćmi w naszym domu: Szczepan Łukasiewicz, Staszek Wawrzoszek, Kostek Jedliczka, Mietek Piątek. Moim sąsiadem był także Andrzej Szafrański, który pomagał w gospodarstwie rolnym swoim rodzicom. Moja mama stawiała mi go za wzór, mówiąc:
– Popatrz, jaki pracowity jest ten Andrzej!
Nasz rocznik wypromował wielu wspaniałych ludzi. Świadczą o tym ich kariery zawodowe, uzyskane wykształcenie. Wywodzi się z niego między innymi: 13 lekarzy, 17 nauczycieli, 2 prawników, 6 inżynierów, 2 księży, a cztery osoby ukończyły inne uczelnie. Dramatyczne losy miał Janek Mach, który okrężną drogą wrócił z Sybiru.
Warto nadmienić, że również ci, którzy nie poszli na studia, znaleźli godne miejsce w życiu. Każdy z maturzystów bez problemów znajdował pracę. Jeśli nie w jakimś urzędzie, to w szkołach, gdzie wciąż były braki kadrowe. A absolwenci liceum jako nauczyciele sprawdzali się wyśmienicie.
Nie tylko mnie fascynowała piłka nożna.
Gdy zacząłem naukę w lubaczowskim gimnazjum, to umiałem grać tylko w dwa ognie.
Pierwszy mecz piłki nożnej, który obejrzałem, była to gra Pogoni Lubaczów z RZMKS Jarosław. Bramki bronił nasz kolega Tadzio Rudnik.
Od tego dnia zakochałem się w futbolu i na domowym podwórku rozpocząłem ćwiczenia piłeczką. Po lekcjach graliśmy w piłkę w miejskim parku, gdzie rosły drzewa i krzaki. Należało więc lawirować między nimi oraz uważać na kałuże i sadzawki, na piłkę, no i przeciwnika. Celowe ochlapanie przeciwnika wodą karano zwykle rzutem karnym, bramki oznaczano tornistrami, gola uznawano demokratycznie, w zasadzie przez głosowanie. Wszyscy byliśmy piłkarzami. Z naszej klasy do najbardziej namiętnie grających należeli: Stanisław Buczek, Szczepan Sochań, Adam Wiśniowski, Julek Lewanderski, Tadeusz Kwaśnicki, Jurek Salik, Jurek Tabaczek i Janek Połoch.
Ówczesny stadion w Lubaczowie, a właściwie prymitywne boisko do gry, w jednym narożniku miał sadzawkę, w której pływały kaczki. Któregoś dnia pan Ekert zadecydował, że należy tam nawieźć ziemi. Woziliśmy ją taczkami i nosiliśmy noszami. Koleżanki ubijały ziemię nogami. Bramki zrobiono z sosnowych kantówek, jedna, trafiona mocniej podczas treningu, rozleciała się. Siatek nie było, stąd uznawanie gola bywało bardzo problematyczne. W klubie było tylko 7 par butów, niektórzy zawodnicy mieli swoje własne. Piłka była jedna i trzeba było często ją łatać i jeszcze częściej nadmuchiwać pompką od roweru.
Bardzo bolesne było przyjęcie tej piłki na głowę, gdyż sznurowadło potrafiło zostawić po sobie krwawą rysę. Trudno się było po treningu czy meczu umyć, gdyż nie było w naszym klubowym obiekcie sportowym ani szatni, ani pryszniców, ani nawet WC.
Największe przyjaźnie łączyły mnie z tymi, z którymi grałem w piłkę nożną. Zwykle po lekcjach zbieraliśmy się albo w parku miejskim, albo na błoniach (obok cmentarza) i ustawiając tornistry jako bramki, toczyliśmy niekończące się rozgrywki, trwające nieraz do późnego wieczoru. Uprawialiśmy prawie wszystkie sporty. Graliśmy w tenisa, lubiliśmy futbol, hokej, siatkówkę, pływanie, kosza, rywalizowaliśmy w biegach. W zimie, grając w hokeja, miałem dramatyczną przygodę, gdy tafla zamarzniętego lodu na stawie obok zamku załamała się pode mną. U Adasia Wiśniowskiego wędzono kiełbasy. W tej wędzarni nieco podsuszyłem ubranie i poszedłem do domu, skrzypiąc zamarzniętymi szatami jak rycerz zbroją. O awanturze, jaka wybuchła w domu, nie chcę nawet wspominać.
Za piłkę służyła nam także pogięta puszka od konserw lub piłka wycięta z opony rozbitej pociskami niemieckiej tankietki, a właściwie twardy jak kamień, półokrągły balon. Sznurowaną piłkę miał tylko klub, a ta służyła głównie do rozgrywania oficjalnych spotkań.
Kije hokejowe robiliśmy z gałęzi drzew, narty były również własnej roboty. W Lubaczowie nikt nie wiedział, jak wygląda boisko do kosza. Jako takie pojęcie o koszykówce miał jedynie Janek Lucht. Wspólnie więc podjęliśmy się budowy tablic i boiska, przy poparciu finansowym dyrekcji szkoły. Z tym szkolnym boiskiem było zresztą wiele problemów. Nie było ogrodzone i piłka wpadała często w grządki sąsiadów. Jeden z nich był tak rozgniewany, że kilka razy przebił nam nożem piłkę. Moim głównym towarzyszem jazdy na nartach był Marian Śliwa. Z nim też najczęściej uganiałem się na łyżwach po zamarzniętej Lubaczówce.
W siatkówce zdecydowanie najlepszy był Marian Kuc. Jego ścięcia na meczach, które rozgrywaliśmy na boisku Sokoła, były nie do obrony. Tadzio Kwaśnicki zainicjował budowę na piasku kortu tenisowego. Po zbudowaniu go udało nam się jakoś zdobyć cztery rakiety i rozegraliśmy pierwszy mecz.
W świetlicach jesienią i zimą graliśmy w ping-ponga. Najlepszy w tej dyscyplinie był Jurek Trypka. Razem z nim rozgrywaliśmy mecz z Tomaszowem Lubelskim. Sport był wówczas sposobem na zabicie nudy, dzięki niemu byliśmy na swój sposób szczęśliwi. Ćwiczyłem więc z zapałem wszystkie dyscypliny sportowe.
Źródłem wiadomości na ten temat była prasa sportowa i ustawiony na rynku głośnik radiowęzła, z którego pewnego dnia zaczęły do nas docierać informacje o Wyścigu Pokoju. Słuchane były przez bardzo liczną grupę młodszych i starszych mieszkańców Lubaczowa.
Najważniejszymi wydarzeniami w naszym szkolnym życiu były międzyklasowe mecze piłki nożnej, rozgrywane na niezłym poziomie, ponieważ wielu z nas grało w klubowym zespole. Wpadliśmy też na pomysł, aby zrobić gazetkę ścienną, w której zamieszczaliśmy sprawozdania sportowe. Tadzio Kwaśnicki zorganizował przepisywanie artykułów na maszynie biurowej, Cesio Argasiński wykonał oprawę graficzną. Szkoła zleciła wykonanie odpowiedniej tablicy.
Znalazły się rysunki i zdjęcia. To wtedy zaraziłem się bakcylem dziennikarskim.
Gazetka cieszyła się dużym zainteresowaniem, oglądali ją nawet moi koledzy klubowi z innych szkół. Żywot jej był krótki, ponieważ nie spełniała kryteriów politycznych.
Osobną częścią życia sportowego były wyjazdy na mecze. Przedsiębiorstwo budowlane dostarczało towarowy samochód kryty plandeką, zawodnicy siedzieli ściśnięci na twardych dechach tuż przy rurze wydechowej, przyjeżdżali na mecze często zatruci.