Szczur, świecąc nadal latarką, również zeskoczył w dół. Potem zgasił latarkę i ogarnęła nas, na pewien okres czasu, dopóki oczy się nie przyzwyczaiły, zupełna ciemność.
– Macie wolny czas? – zapytał Szczur krasnoarmiejców.
– Mamy.
– To pomożecie nam... Trzeba cicho... Mogą nas posłyszeć. Teraz wpół do drugiej. Można jeszcze do trzeciej czatować...
Jeden z krasnoarmiejców odezwał się do mnie:
– Towarzyszu, na tamtej stronie rzeki, w krzakach, ktoś siedzi.
– Skąd to wiecie?
– Widzieliśmy, jak zapalano papierosa. Zapałka błysnęła.
Zrozumiałem, że dostrzeżono tam Grabarza i powiedziałem:
– To nasz człowiek... Znacie Makarowa?
– Słyszeliśmy...
– To on.
– Myśleliśmy: przemytnicy. Oczekiwaliśmy, że wyjdą w pole, ale nie wyłazili. Więc poszliśmy dalej, bo w krzakach diabli wiedzą, kto może siedzieć.
– Dobrze zrobiliście – rzekłem do żołnierzy. – Bo gdybyście niespodzianie go zaskoczyli, mógłby was postrzelić.
Szczur zabiera ze sobą jednego krasnoarmiejca, a ja drugiego. Wracamy na swoje miejsca i czatujemy dalej. Po cichu rozmawiam z żołnierzem. Jest z Borysowa.
Opowiada i sporo szczegółów o sobie i o swej służbie. Mówi, że w pewnym miejscu, podpolnicy wozem towar do Mińska przewożą. Obiecuje dopomóc nam urządzić na nich zasadzkę. Pyta mnie, jakiej firmy mam rewolwer. Po raz pierwszy w życiu widzi taką broń.
O godzinie trzeciej w nocy przestajemy czatować. Szczur lekko gwiżdże dwa razy i ze swoim kompanem schodzi z urwiska w dół. My również zbiegamy ze wzgórza i wychodzimy na drogę. Potem umawiamy się na spotkanie z krasnoarmiejcami w niedzielę, o godzinie dziewiątej wieczorem, w pobliżu krzaków, na prawo od drogi, po tamtej stronie rzeczułki. Pożegnaliśmy żołnierzy, którzy poszli w kierunku granicy. Potem poszliśmy szukać Grabarza. Wyszedł z krzaków na nasze spotkanie. – Co u ciebie słychać? – zapytałem go.
– Byli tu masałki... Dwóch było... Powąchali, powąchali i poszli... Myślałem dmuchnąć im z kominów, ale nie chciałem szochru zrobić!
– Widzieli, jak paliłeś! – rzekł Szczur. – Ty uważaj. Tak nie można!
Krętymi, wąskimi ścieżkami poszliśmy w głąb lasu. Droga trwała długo. Wiele razy zmienialiśmy kierunek. Przemierzyliśmy spore bagno. Wreszcie, gdy zaczęło rozwidniać się, zatrzymaliśmy się w dobrze ukrytym miejscu. Tu zrobiliśmy dniówkę.
Przede wszystkim zjedliśmy śniadanie. Po małej pajce chleba, po dużym kawale słoniny, po pół tabliczki czekolady i po kilka haustów spirytusu na każdego.
Rozgrzani ruchem i alkoholem, kładziemy się do snu. Ja czatuję pierwszy. Tak zawsze robimy: strzeżemy bezpieczeństwa śpiących kolegów po dwie godziny każdy. Zasnąć nie wolno. Staram się nie kłaść na ziemi. Siedzę, stoję, chodzę po cichu w pobliżu naszej kryjówki, lecz nie kładę się, bo można usnąć niepostrzeżenie.
Spirytus i słonina są na ukończeniu. Chleba nie mamy od kilku dni. Mamy dużo skórek kun, lisów i popielic, lecz nie mamy co jeść.
Robimy dniówkę. Ja czatuję. Podtrzymuję ognisko. Piekę przy nim kartofle, których nakopałem w polu, w pobliżu smolarni. Na kolanach u mnie siedzi duży, rudy kot. Ma wielki łeb i poszarpane w licznych walkach uszy. Musi to być łazęga z zamiłowania. Taki koci konkwistador. Oczyszczam z soli cieniutkie plasterki słoniny i karmię kota. Niechętnie je.
Kot ten przyszedł do mnie wczoraj na zasadzce. Moje miejsce było w niegłębokim rowie, tuż przy mostku. Szczur siedział w zaroślach po drugiej stronie drogi.
Grabarz był na przeciwległym końcu polany. Tędy musiała przejść większa partia przemytników, której maszynista i odprowadzający, powinni nieść dużą kwotę pieniędzy. Plan działania mamy prosty: gdy partia wyjdzie z lasu, Grabarz ma iść za nimi niepostrzeżenie z tyłu. Gdy partia wejdzie na most, muszę oświetlić ją latarką i krzyknąć: "Stój, ręce do góry!". Następnie powinien był uczynić to samo Szczur, znajdujący się z drugiej strony drogi. Należało się starać rozpoznać odprowadzającego i maszynistę, a w razie ucieczki partii, ścigać tylko ich, bo mają schowane dolary.
Czas mi się dłużył. Było bardzo ciemno. Siedziałem w gęstwinie krzaków, zarastających brzeg lasu i od dawna nie czyszczony rów. Trzymałem w lewej ręce latarkę, a w prawej rewolwer. Nużyło mnie ciągłe nasłuchiwanie i wpatrywanie się w mrok nocy. Przymknąłem oczy. Byłem pewien, że i tak posłyszę kroki zbliżającej się partii przemytników. Nagle z lewej strony w rowie, rozległ się szmer. Omal nie porwałem się na nogi. W pierwszej chwili chciałem poświecić tam latarką, lecz nie można było tego robić bez koniecznej potrzeby. Klęczałem nadal na dnie rowu. Wysunąłem w lewo lufę rewolweru i przygotowałem się do strzału.
Wtem poczułem, że coś dotknęło mojego kolana. Ręką, w której miałem latarkę, dotknąłem ciepłego, miękkiego futerka. Był to kot. Ogon miał krótko obcięty.
Zdziwiło mnie to, że mógł się znaleźć na odludziu, w głębi dużego lasu. Siedziałem z nim na zasadzce do rana. Potem zaniosłem go na naszą dzienną melinę...
Teraz pilnujemy razem snu Szczura i Grabarza.
Niedługo przed zapadnięciem zmierzchu zaczęliśmy kolejno czyścić broń, aby nie było kilku rozebranych rewolwerów naraz. Zacząłem opowiadać kolegom swój sen. Przyśniło mi się, że jestem w gęstwinie dużego lasu. Że stoję pomiędzy pniami olbrzymich sosen i rozglądam się na strony. Nagle dostrzegam, że drzewa zaczynają się poruszać. To mnie przeraża. Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że drzewa zamierzają mnie zgnieść. Chcę się bronić. Rozumiem, że jedynie to może mnie uratować. Wtem widzę na ziemi duży rewolwer. Podnoszę go. Jest nabity. Zaciskam go w dłoni i patrzę wokoło. A drzewa coraz bardziej zaciskają swe koło.
Górą leci głośny piorun. To drzewa szydzą ze mnie... triumfują... Jestem już w ciasnym kole, które wciąż się zaciska. Wówczas unoszę w górę rewolwer i strzelam w czerwone, niby krwawe, pnie drzew. Kule zdzierają z nich korę i ukazują białe soczyste mięso pni. Wówczas drzewa jeszcze prędzej zaciskają krąg. Jestem wreszcie w twardym, nielitościwym uścisku, okrytym chropowatą korą olbrzymów, które miażdżą mi kości. Ręce mam wyciągnięte w górę. W prawej dłoni mam rewolwer. Czuję, że konam. Brak mi powietrza, a uścisk ciągle się zwiększa. Widzę ponad sobą, w górze, małą, błękitną plamę... To niebo. Po raz ostatni szarpię za cyngiel i strzelam z rewolweru w górę. Huk wystrzału budzi mnie. Widzę kolegów i z wielką ulgą oddycham. Grabarz klnie: w czasie snu zajęła mu się czapka i opaliły się, i tak rzadkie włosy. Szczur, który był na warcie, nie dostrzegł, jak na czapkę Grabarza upadł z ogniska węgiel.
– Wiecie, co mi się przyśniło? – mówi Grabarz gasząc czapkę i macając się po głowie.
– Co? – pytam ciekawie.
– Las mi się kłaniał.
– Jak: kłaniał się?
– Kłaniał się aż do ziemi, i małe drzewka i duże...
Szczur krótko czmychnął nosem. Nie wiem – podziwiał sen Grabarza, przywiązywał do niego jakieś znaczenie, czy lekceważył go. Lecz, gdy później opowiedziałem kolegom swój sen, Szczur rzekł poważnie:
– Będzie jakaś haratanina! Uważać! Wieczorem poszliśmy, jak zwykle, na zasadzkę. Ulokowałem się w rowie. Kota posadziłem sobie na kolanach. Po cichu mruczy. Przypomina się dom, rodzina, płonący w piecu ogień... Myśli płyną w dal, a wraz z nimi upływają godziny. W pewnej chwili ocknąłem się. Słyszę wyraźnie, zupełnie blisko, szmer kroków. Klnę po cichu strwożony tym, że omal nie usnąłem. Zrzucam kota z kolan. Niezadowolony parska w ciemności. Przygotowany do skoku naprzód, zaciskam w lewej ręce latarkę, a w prawej parabellum. Przypominam sobie, że należy ścigać maszynistę, który jest dużego wzrostu lub odprowadzającego, który idzie z tyłu i jest mały. Zresztą, będzie go łapał Grabarz, który idzie za partią z tyłu.
Uważnie patrzę w głąb nocy. Lewą nogę postawiłem na brzegu rowu. Widzę sunącą naprzód ciemną sylwetkę. Puszczam ją dalej. Dudnią kroki na moście. Słusznie przypuszczam, że to puszczony "na wabia" przemytnik. O kilkanaście kroków dalej idzie reszta partii. Idą niedbale, szurgają nogami i sprawiają wiele hałasu. Właśnie dlatego, że nie umieją cicho chodzić, nazywamy powstańców "słonie".
Zrównali się ze mną. Dostrzegam na przodzie ciemną sylwetkę dużego mężczyzny. Myślę: "maszynista" i rzucam w ciemność snop jaskrawych promieni.
Jednocześnie krzyczę:
– Stój! Ręce do góry!
Stała się dziwna rzecz. Rozległy się przestraszone krzyki i ciemna masa ciał runęła w krzaki po drugiej stronie drogi, skąd w tej chwili błysnęła latarka i rozległ się głos Szczura:
– Stój! Padnij!
Z tyłu powtórzył ten rozkaz Grabarz. Lecz powstańców ogarnęła panika. Biegną, padają, uderzają się o drzewa, pełzną. Strzelamy z rewolwerów, krzycząc: "Stój!", lecz to tylko zwiększa panikę.
Świecę latarką wokoło, szukając maszynisty. Wtem widzę, o kilkanaście kroków od siebie, wysokiego, barczystego mężczyznę, przemykającego się między drzewami. Pędzę za nim. Aby zmylić mu drogę, świecę latarką w bok, chcąc, żeby wpadł na drzewo. Ale nie wpada. Doganiam go. Świecę w dół, na jego nogi.
Wybieram dogodny moment i skaczę mu na piętę. Runął na ziemię.