Całe polskie pogranicze było doszczętnie zdewastowane. Przed 1939 rokiem Lubaczów liczył niewiele ponad 6000 mieszkańców. W maju 1946 roku zaś już tylko 4986, a liczba ta i tak do końca 1948 roku spadła do 4786 z powodu dalszej migracji ludności ukraińskiej na Ziemie Odzyskane. W toku działań wojennych spłonęło około 100 budynków w śródmieściu. W czasie okupacji powiat lubaczowski zniknął z mapy, a jego ziemie weszły w skład powiatów: Zamość, Biłgoraj i Rawa Ruska.
Powiat został reaktywowany w drugiej połowie sierpnia 1944 roku. Po tych zmianach obejmował 1133 km kw. Funkcję burmistrzów do 1949 roku pełnili: Karol Małecki, Edward Sekulski, Jan Daraż, Bronisław Bielec. Sekretarzem zarządu był Feliks Fusiński.
{gallery}san49{gallery}
Na swym pierwszym posiedzeniu, w dniu 19 września 1944 roku, MRN wydała pozwolenia na otwarcie 5 sklepów i jednej restauracji. Do końca 1944 roku było już czynnych 50 punktów handlowych (w roku 1939 było ich 192), usługowych i rzemieślniczych. W październiku zorganizowano służbę oczyszczania miasta. Od 15 grudnia działała Ochotnicza Straż Pożarna licząca 12 członków, zaś od 1 listopada 1944 uruchomiono I i II klasę Gimnazjum Prywatnego.We wrześniu 1944 roku uruchomiono tartak, a w październiku Urząd Pocztowo-Telekomunikacyjny. Wznowił działalność szpital. Pierwszy sklep – towary mieszane – rozpoczął swój żywot w sierpniu 1944 roku przy ul. Kościuszki. Otworzyli go Stanisław Złonkiewicz i Jan Małecki. Z początkiem 1945 roku powstały spółdzielnie "Społem" i "Rolnik", które utworzyły sieć placówek handlowych. W latach 1948–1949 wybudowano Państwową Roszarnię Lnu i Konopi. Początkowo przedsiębiorstwo prowadziło jedynie kontraktację oraz skup lnu i zbywało go innym zakładom roszarniczym. W roku 1951 rozpoczęto budowę własnej roszarni.
W 1945 do Lubaczowa tymczasowo przeniesiono stolicę arcybiskupów lwowskich, w związku z czym kościół parafialny został mianowany kościołem prokatedralnym. Obszar pozostały po archidiecezji lwowskiej w granicach Polski został mianowany archidiecezją w Lubaczowie. Jedynie na taką nazwę wyraziły zgodę stalinowskie władze, bowiem nazwa nie mogła przypominać o polskości Lwowa. Czasowo przewieziono tu pamiątki narodowe z kościołów na Wschodzie, wśród nich cudowny obraz Matki Bożej z Bełza (1951–1974), obecnie znajduje się w Tarnoszynie.W latach 1946–1980 w prokatedrze znajdował się oryginał (obecnie koronowana kopia) cudownego obrazu Matki Bożej Łaskawej, przeniesiony z katedry lwowskiej przez ówczesnego metropolitę lwowskiego abp.
Eugeniusza Baziaka. Ten sam obraz, przed którym król Polski Jan Kazimierz w 1656 w czasie potopu szwedzkiego składał śluby zawierzenia Polski Bogurodzicy.
Akcentowanie tymczasowego charakteru archidiecezji lwowskiej w Lubaczowie rodziło wśród ludności nastroje oczekiwania, że, jak to mówiono, granica będzie przesunięta na wschód, po rzekę Zgniła Lipa.
Z każdym rokiem umacniała się jednak prawda o fakcie utraty Lwowa dla Polski. I choć wiedzieliśmy, że nasze Kresy zostały utracone, to w Lubaczowie zdawaliśmy sobie z tego sprawę bardziej niż w innych częściach Polski, co oznacza realizowanie sowieckich wzorów zaczerpniętych żywcem z tradycji ZSRS.
Mieliśmy świadomość częściowej utraty suwerenności, ale wszyscy starali się wykorzystać i tę niewielką szansę, aby znaleźć swój sposób na życie. Do zasiedlania poukraińskich gospodarstw nie było chętnych, głównie z powodu ich niskiego poziomu cywilizacyjnego. Większość pól uprawnych włączono zatem do PGR. Wśród mieszkańców istniała ciągła niepewność, czy Sowieci nie ruszą do Sanu. Dlatego z zadowoleniem powitano żołnierzy jednostki Wojsk Ochrony Pogranicza.W lubaczowskich koszarach była stosunkowo duża jednostka. Nasz wschodni sąsiad na granicy postawił ogrodzenie z drutów kolczastych i umacniał bariery graniczne.
Liceum było najważniejsze. Liceum prywatne w Lubaczowie to był fenomen. Poza tradycją istnienia gimnazjum sprzed 1939 roku nie było niczego: ani lokalu, ani podręczników, ani biblioteki z lekturami czy pracowni do ćwiczeń, ani wykładowców. Uczniowie byli także nietypowi. Z tak zwanej klasy wyrównawczej do gimnazjum przychodzili dużo starsi, często z bronią w ręku. W większości byli to ludzie z leśnych oddziałów. Szpanowali dziewczynom tym, że nosili broń. My z klas młodszych podziwialiśmy ich i zwracaliśmy się do nich per pan.
Na potrzeby gimnazjum wynajęto dom pana Lewkowicza. Można było w nim zorganizować tylko cztery oddziały, ponieważ budynek nie był przystosowany do tego celu. Był to dom mieszkalny o niedużych pomieszczeniach. Na piętrze były dwie izby w ułożeniu amfiladowym, a na schody prowadził ciemny korytarzyk, w którym stały wieszaki na ubrania. Na dole były cztery pomieszczenia – pokój nauczycielski i trzy klasy. Lubaczów nie miał kanalizacji ani wodociągów, dlatego w szkole wodę czerpano ze studni, a ustępy były osłoniętymi komórkami nad dziurą z szambem. Była jeszcze piwnica na opał, bo ogrzewanie było piecowe. Nie mieliśmy żadnej pracowni. Całość oświetlana była lampami naftowymi. Na bursę wynajęto kamieniczkę Mederów.
Do gimnazjum uczęszczała młodzież z Oleszyc, Cieszanowa, Narola, Horyńca i Wielkich Oczu oraz z wielu okolicznych wsi. W pierwszym okresie nie było stołówki i uczniowie żywili się we własnym zakresie. W bursie łóżka ustawione były szeregami, niektóre odgrodzone parawanami. Rodzice co miesiąc musieli wpłacać czesne w wysokości 300 zł, co było sporą kwotą. Młodzież wiejska opłacała je w naturze, płodami rolnymi.
Moimi nauczycielami przez cały okres nauki byli dyrektorzy Jan Karczmarski i Włodzimierz Czernecki oraz profesorowie: Stefan Ekert, Kazimiera Bruk, ks. Marian Florków, Władysław Krzyżak, Elżbieta Kwaśnicka, Michał Kwaśnicki, Zdzisław Liwosz, Zygmunt Malcher, Jan Ogrodnik, Michał Pióro, Franciszka Wolańczyk, Maria Ostrowska, Kazimiera Kaczor, Marian Szabatowski.
Dyrektor Jan Kaczmarski uczył mnie matematyki. Robił to doskonale, dzięki temu rozumiałem ją i samodzielnie rozwiązywałem zadania. On wiedział, że wszyscy mieliśmy braki wskutek okupacji, dlatego uczył od podstaw. Lubiliśmy jego lekcje.
W nauczaniu historii wykorzystywano skrypty wykonywane na matrycach woskowych. Były bardzo niewyraźne i niektórych słów trzeba było się domyślać i poprawiać je atramentem, a ponieważ papier był lichy, więc skrypty były zawsze mocno poplamione. Wychowany byłem na pięknych książkach Biblioteki Konarskich w Dubiecku, dlatego tych skryptów nie lubiłem. Były też kłopoty z zeszytami. Posługiwaliśmy się zeszytami własnej produkcji, sporządzanymi z papieru, który był dostępny w urzędach.
Do wiedzy dochodziło się w trudzie i mozole. Rodzice nie mogli pomóc, korepetycji nikt nie udzielał, bo brakowało na taki luksus pieniędzy. Była to szkoła ucząca samodzielności i dorosłości. Ojciec jednego z moich kolegów przyszedł na wywiadówkę i na zaproszenie, aby przybył na następną, odpowiedział:
– On się dla mnie nie uczy, lecz dla siebie. Więcej tu nie przyjdę.
Wszyscy uczniowie pomagali rodzicom w gospodarstwie rolnym, nieraz ciężko pracowali. Kazio Łukasiewicz raz orał do księżyca, a potem na lekcjach spał. Do
Karola Wisa przyszli koledzy, aby go zabrać na zajęcia.
– Gdzie jest Karol? – zapytali.
– Mój panicz jeszcze śpi – odpowiedział z dumą ojciec.
I wtedy ze stodoły, gdzie dodatkowo był kurnik, wylazł Karol cały w piórach, sianie i słomie. Panicz nie wyglądał jak hrabia z pałacu, lecz jak chłop pańszczyźniany.
Uczniowie musieli wykonywać wiele czynności, takich jak wyrzucanie obornika, pasienie krów itp. W Lubaczowie prawie każda rodzina hodowała świnię, my też.
Mieliśmy również kozę, dzięki niej zawsze było mleko do kawy zbożowej. Oczywiście wszędzie były kury, gęsi i indyki.
Naszym wzorem były Orlęta Lwowskie. Na ogniskach harcerskich śpiewaliśmy znane piosenki, typu O mamo, otrzyj oczy czy Balladę o Jurku Bitschanie.Wszkole dużo śpiewano. Należeliśmy do chóru szkolnego, w którego repertuarze przeważały pieśni patriotyczne. Bardzo poważnie traktowaliśmy wychowanie wojskowe prowadzone przez Władysława Kupiszewskiego, który traktował nas jak kapral rekrutów. Na tym terenie przygotowanie wojskowe należało do spraw bardzo poważnych. Najlepiej czułem się w przedmiotach humanistycznych. Byłem oczytany, dzięki temu miałem wysokie oceny w klasie maturalnej u profesor Brükowej.
Najbardziej bano się Franciszki Wolańczyk, polonistki. Była to osoba z natury dobra, żyjąca samotnie, a swoją niepewność nadrabiała minami. Kiedy wchodziła do klasy, robiła się martwa cisza. Wiadomo było, że lekcję zacznie od przepytania z zadanego materiału. Pani wymagała przeczytania lektur i przyswojenia sobie materiału podręcznikowego, np. z historii literatury. Zasiadała za katedrą, brała dziennik, otwierała spis uczniów i zadawała pytanie kierowane do całej klasy. Na przykład:
– Jakie utwory napisał Adam Mickiewicz?
Po czym wyciągała prawą rękę i palcem wskazującym wodziła po całej klasie, mówiąc przy tym:
– Powie mi, powie mi... A w tym czasie wszyscy kładli się na ławkach, aby, broń Boże, ten palec nie zatrzymał się na nim. Komentarze z jej strony były bardzo ostre. Tuman należał do najłagodniejszych określeń. Ze strachu czasem opowiadano androny. W trakcie odpytywania lekcji o Klemensie Janickim, charakteryzując zniewieścienie jego twórczości, koleżanka Jasia powiedziała:
– Janicki miał szały niewieście.
W jednym tylko przypadku otwierała dziennik z uśmiechem. Było to wtedy, gdy się spóźniała. Jeden z kolegów czatował i dał sygnał, że nadchodzi. Biegnąc do klasy, Tadzio Kwaśnicki wrzasnął:
– Lude spasajties. Jarema ide! A przerabialiśmy Trylogię. Pani Wolańczyk to usłyszała i z uśmiechem powiedziała:
– Przecież ja was na pal nie wbijam!
Wiele lat później miałem przyjemność współpracować z nią w jednej szkole. Okazało się, że była osobą dowcipną i towarzyską, a tamto zachowanie należy uznać za pozę. Inna polonistka, Elżbieta Kwaśnicka, zadawała nam dużo do wyuczenia się na pamięć, np. obszerne fragmenty z "Pana Tadeusza". Tu już nie można było pokombinować. Moim serdecznym kolegą był Tadzio Kwaśnicki, jej syn. Pani Kwaśnicka zwracała mu często uwagę:
– Nie boksuj Zdzicha, bo się zmęczysz, a wczoraj miałeś temperaturę.
Bardzo swego syna kochała, był jedynakiem.
Dyrektor Jan Karczmarski był zwolennikiem wychowania propaństwowego, wtedy też gimnazjum stało się ośrodkiem propaństwowej propagandy. Dla pokolenia, które na własnej skórze doświadczyło, co to znaczy nieposiadanie własnego państwa, ten kierunek wychowania był bardzo bliski.
Mimo iż nie było odrębnego przedmiotu, to wychowanie obywatelskie realizowano na każdej lekcji. Dyrektor Karczmarski spowodował, że harcerstwo w gimnazjum powstało. Szczególnymi względami cieszyli się milicjanci i żołnierze Wojska Polskiego. Byli to przecież niejednokrotnie członkowie rodzin, sąsiedzi i znajomi. Milicjantem był mój ojciec.
Najważniejszą, trudną i bolesną lekcją były pogrzeby poległych i zamordowanych przez UPA. Taki pogrzeb z 17 trumnami powodował, że chodziłem jak nieprzytomny, żądny odwetu i długo nie mogłem się uspokoić. Inaczej wtedy brzmiały dla nas Mickiewiczowskie strofy: "Lepiej żelazo rozpalone w dłoni, niźli krzyżacką prawicę uściskać".
W Lubaczowie było sporo osób, które podpisały volkslistę. Wynikało to z faktu, że w trakcie rzezi ukraińskiej, w czasie akcji niemieckiej na Zamojszczyźnie część Polaków, aby ratować swoje rodziny, podpisywała tę listę. Dzieci niektórych z nich chodziły do naszego gimnazjum. W okresie okupacji hitlerowskiej jednemu z nich jego matka, kiedy skarżył się, że chłopcy mu dokuczają, powiedziała:
– Bądź dumny, że urodziłeś się Niemcem.
Waliliśmy go w plecy, mówiąc przy tym:
– Bądź dumny, żeś się urodził Niemcem.
Ale to była jedyna szykana. Gimnazjum miało kłopoty z nauczycielami. Do Lubaczowa nikt nie chciał przyjechać. Wreszcie jakoś pozyskano emerytowanego nauczyciela historii, pana Ogrodnika. Był to staruszek, któremu brak było ciepła rodzinnego, dlatego bardzo lubił spacerować na przerwach z naszymi koleżankami, a szczególną sympatią darzył Cesię Ozimek. Po wyświetleniu w Lubaczowie radzieckiej bajki, w której występowała postać ze śmiesznymi wąsami, nazywaliśmy go Kara-Mur. Łatwo się dawał zagadywać przed lekcją na różne tematy. Swojego przedmiotu nie lubił prowadzić, ale potrafił nas zainteresować i nawet sprowokować do szperania w różnych materiałach historycznych. Dzięki niemu zainteresowałem się problemami podboju Ameryki Południowej przez Hiszpanów.
Dobry kontakt mieliśmy z panem Krzyżakiem, który prowadził chór i uczył geografii. Reżyserował jednoaktówki. Na przykład zainscenizował wiersz Tuwima pt. Lokomotywa. Włączył do tego całą klasę. Udawaliśmy koła zębate, wagony i pociąg. Ja byłem zadowolony, ponieważ nie musiałem recytować samotnie. A tak się składało, że prawie na każdej akademii coś recytowałem. Raz zapomniałem tekstu i na jakiś czas dano mi spokój.
Drugim chórmistrzem był Michał Kwaśnicki, który dobrze opanował kilka piosenek na dwa głosy i ćwiczył je z nami. Jedną z nich był Zielony mosteczek ugina się. Prezentowany przez nas repertuar był wygrzebywany z przedwojennych materiałów.
Do kościoła chodziliśmy w szyku zorganizowanym. Aby z religii otrzymać pozytywną notę, należało umieć ministranturę po łacinie i służyć do mszy. Ksiądz Florków kładł największy nacisk na historię Kościoła. Interpretując ją, polemizował z ateizmem.
Łaciny uczył nas pan Szabatowski. Do tego przedmiotu nie musiałem się przykładać, ponieważ jako ministrant, byłem już przez księdza Mroczkowskiego w Oleszycach z niej przepytywany. Umiałem ją lepiej niż moi koledzy. Niestety, nie otrzymałem na świadectwie maturalnym czwórki i dlatego nie zostałem przodownikiem nauki, co dawało przywilej dostania się na studia bez egzaminu. Ten tytuł otrzymała córka dyrektora Czerneckiego, koleżanka z mojej klasy.
Najbardziej oryginalnym nauczycielem była pani Ostrowska. Była wychowawczynią mojej klasy i uczyła języka francuskiego z pełnym zaangażowaniem.
Traktowała nas jak dzieci, broniła wszędzie, nie tylko w szkole, ale nawet w sądzie. Posiadała ogromną wiedzę, ukończyła Sorbonę. Żyła i była wychowana w innych warunkach. Znalazła się w obcym środowisku i nie umiała się do niego przystosować, dlatego liceum praktycznie było dla niej domem. Wspominam panią profesor z ogromnym sentymentem. Często przekomarzał się z nią Kazio Łukasiewicz i przekonywał, że nas trzeba lubić. Budziła sensację w Lubaczowie swoim wyglądem. Chodziła zawsze w podniszczonym kapelusiku na głowie i stale podniszczonym futerku, którego nie zdejmowała nawet w klasie.
Najwięcej trudności mieliśmy z pisownią. Kiedyś pani Ostrowska zadała nam do opracowania domowego wolny temat "Mój pies", Jurek Sitarz napisał: "Mój pies szczeka hau, hux, houo, hou, haa". I tak całą stronę zeszytu. Wiedzieliśmy, że nigdy w życiu codziennym język francuski nie będzie nam potrzebny. Do Francji nie pojedziemy, a i Francuzi do nas nie przyjadą. Jak się później okazało, nie mogłem przez to zaliczyć na Uniwersytecie Jagiellońskim lektoratu z języka francuskiego. Pani uczyła nas długo, ale bez rezultatu.
Łacina nie była przez nas lubiana, ponieważ obrzydziła nam ją ministrantura, na której łamaliśmy sobie język, oraz z powodu braku sensownej motywacji. Nie był to przedmiot maturalny i w ogóle w systemie ówczesnej oświaty traktowany po macoszemu. Po prostu nie chciano przygotowywać księży, uważano, że w ten sposób mniej będzie kandydatów na studia teologiczne.
Uczący nas tego przedmiotu pan Szabatowski był nauczycielem wymagającym i dokładnym. Raz podczas klasówki stał obok Czesia Argasińskiego przez całą lekcję. Czesio oddał zeszyt, w którym nasmarował: "Nikt nie napisze klasówki, kiedy pan profesor stoi mu nad głową".
Przedmioty ścisłe w mojej edukacji stanowiły poważny problem. Niestety, nie lubiłem tych przedmiotów. Chemię prowadził pan Michał Pióro.