farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 45)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

ludzie ktorzy nie patrza okl– Płyńmy tam – rozkazał Tom stanowczo.

Łódź pochyliła się w ostrym zakręcie na lewą burtę. Po chwili, przy akompaniamencie fal rozbijających się o przybrzeżne kamienie, z wyłączonym silnikiem dryfowaliśmy w stronę pomostu. Ali i Baba, szczekając, biegały wzdłuż linii wody. Na trawie, w połowie drogi do domu, stał przygarbiony mężczyzna mniej więcej wzrostu Karola. Ubrany był w czerwony sweter, dżinsy i niegdyś białe adidasy. Miał związane w kucyk długie, poprzeplatane siwizną włosy, siwawe wąsy i wyraźnie rysujący się pod swetrem brzuch piwny. Palił spokojnie papierosa, przyglądając się nam zza drucianych okularów. Stał prawie dokładnie w miejscu, w którym wczoraj pozostawiłem przykryte niebieską plandeką zwłoki Karola. Plandeka zniknęła, zwłoki też. Niewiele rozumiałem z tamtej sceny.

– Kim pan jest? – usłyszałem donośny głos Larry'ego przekrzykujący szczekanie psów. Jeden z agentów Kevina włożył rękę pod marynarkę.

– Joe. Nazywam się Joe Mayoos. Jestem… byłem przyjacielem Karola Levickiego, właściciela tej wyspy – odezwał się zachrypnięty głos z nieznanym akcentem.

Mężczyzna podszedł bliżej i krzyknął na psy. Jeden z ludzi Kevina wyskoczył z cumą w ręku na pomost. Jeden za drugim powoli wysiadaliśmy na ląd. – Policja –

Tom Norman zaprezentował oznakę.

– Nie zrobiłem nic złego – zaasekurował się na wstępie Indianin.

– Gdzie są zwłoki Karola Levickiego? – zamiast przywitania rzucił prosto z mostu Brown.

– W grobie.

– W grobie? – Brown był zaskoczony.

– Zwłoki powinny być w grobie. Czy nie tak? – zapytał ze wzruszeniem ramion Joe.

– No tak, ale najpierw muszą być dokonane wszystkie czynności śledcze. Powinna być przeprowadzona autopsja, i to natychmiast – tym stwierdzeniem zwrócił się do Toma Kevin.

– Tego nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że ktoś wiedział. Pochowałem przyjaciela i jest mi bardzo smutno – poważnym tonem wycedził Indianin. – Zrobiłem tak, jak mnie prosił. Nic nie pisał o żadnych czynnościach… – Joe zawahał się, wyciągnął z tylnej kieszeni dżinsów złożoną kartkę papieru i poklepał dłonią po zapisanej stronie.

Kevin Brown tym razem był pierwszy i prawie rzucając się do przodu, wyszarpnął kartkę z ręki zdziwionego Indianina.

– Tam jest grób, mogę pokazać.

– Idziemy.

Ruszyliśmy rzędem za Indianinem, pozostawiając Kevina zajętego czytaniem listu. Po chwili nieopodal skały, na której stał zbiornik na wodę, Indianin zatrzymał nas i gestem ręki wskazał na skarpę w pobliżu brzegu wyspy. Było to jedyne miejsce, na którym rosły gęsty mech, krzewy jagód i wysoka trawa, co wskazywało na to, że pod powierzchnią znajduje się warstwa gleby, a nie tylko lita skała. Krótka ścieżka prowadziła do prawie metrowej wysokości kopca jasnych kamieni. Ze szczytu pagórka wystawał brzozowy pieniek, na którym wisiała na dużym gwoździu biała, porcelanowa maska, międzynarodowy symbol teatru, która niegdyś znajdowała się nad kominkiem w domu Karola.

– Tak napisał… żeby mu tę maskę na grobie dać, a nie krzyż albo kamień. Tak chciał – tak zrobiłem. Wszystko zrobiłem tak, jak napisane było w liście. Umyłem wodą skałę z krwi i wszystko posprzątałem. Muszę jeszcze iść w mieście do prawnika, żeby załatwić formalności z tym ośrodkiem. Tam jest wszystko napisane, nawet to, jak się ten prawnik nazywa. Gdzie ten list? – zapytał zdezorientowany Indianin.

Staliśmy tak wszyscy wokół grobu Karola, jakbyśmy się spóźnili na pogrzeb, co też wcale nie było dalekie od stanu faktycznego tej całej sytuacji. Kevin podszedł z rozłożonym listem w ręku.

– Levicki napisał ten list cztery dni temu, dając szczegółowe instrukcje co do swojego pogrzebu. Czy to jego charakter pisma? Poznajesz? – Kevin podszedł do mnie.

– Widziałem tylko kilka jego notatek. Wygląda podobnie. Zresztą kto i po co miałby podrobić taki list? W domu znajdziemy setki kartek zapisanych jego ręką. Ten człowiek zabił się prawie na moich oczach. Nie ma tu miejsca na żadne zagrywki.

– Prawie na oczach? To nie znaczy, że można pominąć czynności śledcze i oględziny zwłok – dalej drążył agent Kevin.

– Prawie… bo byłem odwrócony tyłem. Wiosłowałem na canoe w stronę drugiego brzegu, kiedy usłyszałem strzał. Poza nim i psami na wyspie nikogo nie było. No i psy. Mogę to w stu procentach potwierdzić.

– Zdawało mi się, że mówiłeś, iż płynąłeś aluminiową łodzią.

– Po pożegnaniu z Karolem odpłynąłem na canoe. Usłyszałem strzał i wróciłem na wyspę. Po zabezpieczeniu ciała i miejsca zdarzenia odpłynąłem aluminiową łodzią – powiedziałem.

– A ja tą łodzią dopłynąłem na wyspę. Stała przy moim pomoście – dorzucił, wyjaśniając, Indianin Joe.

– Mogę zobaczyć te zdjęcia? – przypomniał sobie Kevin. – Gdzie jest telefon?

Jeden z agentów podał mu mój telefon i dłuższą chwilę w milczeniu przeglądali zdjęcia przedstawiające zwłoki Karola.

– Trzeba przeprowadzić ekshumację. Powinna być zrobiona sekcja zwłok – zwrócił się do Toma Normana Brown, oddając telefon.

– Jak rozgrzebiecie ten grób, to ja się wynoszę z wyspy raz na zawsze. Nie spędzę jednej nocy przy rozkopanym grobie. Ziemię na grób sypie się raz. Kamień na grób kładzie się raz – powoli i rytmicznie, jak mądrość przekazaną przez starszyznę plemienną, zaintonował Indianin. – Róbcie, co chcecie, z wyspą i z testamentem.

– Ja nie widzę najmniejszego powodu do otwierania dopiero co zakopanego grobu. Są zdjęcia, jest świadek, i to w dodatku oficer policji na służbie, detektyw sierżant Vescot. Oczywiście należy zabezpieczyć broń, z której padł strzał, i pobrać odciski palców. Derek, dotykałeś karabinu, który znalazłeś przy zwłokach?

– Nie. Wszystko zakryłem plandeką.

– Ja zabrałem karabin, ale przez szmatę, bo był zabryzgany krwią. Krwi nie należy dotykać – przyznał się Indianin. – Leży w szopie na stole.

– Czy naprawdę myślisz, że otwarcie tego grobu rzuci światło na sprawę sprzed prawie ośmiu lat? – zapytał Tom.

– Chcę się tylko upewnić… – już nie tak pewnie dodał Brown.

– Te zwłoki na zdjęciu nie mają połowy czaszki. Spójrz jeszcze raz na te zdjęcia. Myślisz, że facet udaje? – sarkastycznie zakończył Tom, podsuwając Brownowi telefon pod nos. – Derek, czy jesteś w stanie oficjalnie stwierdzić zgon w dokumentacji?

– Czy sprawdzałeś puls? – zapytał Brown.

– Nie sprawdzałem pulsu, ale zwłoki praktycznie nie miały mózgu. Kości potylicy wyraźnie leżały w promieniu metra od miejsca, w którym znajdowało się to, co pozostało z głowy. Oczywiście, że podpiszę protokół – potwierdziłem stanowczo.

– To prawie tak, jakbyś sprawdzał puls w odciętej ręce, Kevin – ignorujący ton głosu Larry'ego jakby kończył dyskusję.

– Procedura jest procedurą – jeszcze raz spróbował Kevin Brown.

– Myślę, że powinniśmy dokładnie przeszukać dom i całą posiadłość. Może coś rzuci się w oczy – zaproponował Larry Knott, odchodząc od grobu. – W domu, w komputerze, w papierach Levickiego możemy znaleźć coś, co wskaże nam na cokolwiek w tej dziwnie zagmatwanej sprawie.

Kevin uparcie stał przy grobie.

– List został napisany kilka dni temu. Planując samobójstwo, Levicki mógł zignorować zwykłą konieczność chowania zapisków i dokumentów. Szukajcie powoli i dokładnie. Wszystkie kąty i zabudowania gospodarcze też – Tom Norman podniósł głos, żeby wszyscy słyszeli, kończąc kwestię ekshumacji. Decyzja należała do niego. Kevin Brown z grymasem niezadowolenia na twarzy zrobił kilka kroków w stronę domu.

– Wieczny odpoczynek racz mu dać panie. Jestem katolikiem – dopowiedziałem, odchodząc.

Wszyscy zgodnie skłonili głowy w geście szacunku dla zmarłego. Ruszyliśmy z powrotem w kierunku domu. Kiedy weszliśmy na werandę, odezwałem się do starego Joego:

– Czy mógłbyś nam nalać szkockiej? Karol miał spore zapasy. Możemy na służbie, szefie?

– OK, tylko po jednym – jak rozkaz rzucił szef.

Wszyscy rozeszli się, przeszukując po kolei domki, plażę, saunę i wszystkie zakamarki wyspy. Jeden z ludzi Browna ustawił aparat fotograficzny. Kevin i Tom zajęli się domem Karola. Byłem potwornie zmęczony i poprosiłem o zwolnienie z zadania. Idąc w stronę domu, zatrzymałem się na chwilę nad miejscem, gdzie pozostawiłem ciało Karola. To tu widziałem go po raz ostatni. Dlaczego to zrobił?

– Wszystko posprzątałem – Joe zatoczył dłonią koło – każdą część zakopałem w grobie.

– Widzę. To musiało być przykre zadanie.

– Ktoś to musiał zrobić. To był przyjaciel… – stary Joe zamyślił się. – Chcesz cygaro? – zapytał Indianin, zapraszając mnie na werandę. – Karol zostawił kilka paczek, a ja tego nie palę. – OK.

Zaciągnąłem się aromatycznym dymem i spłukałem smutek dużym łykiem szkockiej. Zamknąłem oczy, szukając w pamięci wizerunku człowieka, który do niedawna był szczęśliwy na tym skrawku skalnym, wystającym z wody pośród gór. Miałem dosyć mojej kariery. Dosyć udawania innych ludzi. Chciałem jak najszybciej wrócić do domu i do Ani. Było mi smutno. Człowiek, który tym razem stracił życie podczas mojej akcji, definitywnie nie zasłużył na taki los. Zginął geniusz. Zginął prawy człowiek, który być może niezgodnie z prawem, ale na pewno zgodnie z ludzkim sumieniem dokonał zemsty za wyrządzone mu krzywdy.

Czym tak naprawdę jest prawo? Kiedy człowiek sam sobie zadaje to pytanie, to na pewno nie jest już stróżem tego prawa. Pamiętam, jak odwróciłem się i jeszcze raz spojrzałem w stronę grobu. Jedynym pocieszeniem był fakt, że Karol spoczął na swojej ukochanej wyspie. Kiedy pierwszego dnia oprowadzał mnie po okolicy, opowiadając jej historię krok po kroku, czułem miłość tego człowieka do swojej wyspy, która niczym ukochana kobieta przyjęła go w swoje ramiona i ukryła przed światem. Ukochana, piękna kobieta, którą utracił w tak tragicznie niepotrzebny sposób, wróciła po latach w postaci równie pięknej skalnej wyspy otoczonej krystalicznymi wodami górskiego jeziora i przytuliła go do siebie. Teraz pod porcelanową, teatralną maską i kopcem białych kamieni połączyli się na zawsze. Karol pozostanie na zawsze na swojej ukochanej wyspie, którą – gdybym mógł – nazwałbym Wyspą Agnieszki i Karola.

Chyba zdrzemnąłem się na chwilę. Joe obudził mnie, napełniając moją szklankę.

– Nie słyszałeś rozkazu. Tylko po jednym… – upomniałem go, nie cofając jednak szklanki.

– Szef nie widzi – odparł zachrypnięty Indianin, rozglądając się dokoła. – Ty znałeś Kara?

– Tak, pracowałem tu przez dwa tygodnie. Zatrudnił mnie na ten sezon. – Kar to był dobry facet, lubiłem go – mówił dalej Joe, patrząc gdzieś daleko przed siebie.

– Ja też. Bardzo mi przykro, że tak się stało.

– Mnie też. Wiele lat, zanim mój dom się spalił, pomagałem mu na tej wyspie przy pracy. Teraz on chciał, żebym poprowadził to sam. Nie wiem, czy dam radę.

– Dasz na pewno. Kar znajdzie sposób, żeby ci pomóc.

– Tak myślisz?

– Jestem pewien.

– Dzięki za pocieszenie. Wiesz co, jak będziesz miał czas i ochotę, to przyjedź tu z żoną na wakacje. Zawsze będzie dla ciebie miejsce.

– Dzięki. Na pewno przyjadę. Skąd wiesz, że mam żonę?

– A tak tylko zgaduję – Indianin wstał i zabrał butelkę. – Lepiej ją schowam, zanim twój szef wróci.

Było już po południu i ciepłe słońce grzało przyjemnie, kiedy wszyscy agenci, policjanci, dyrektorzy wydziałów i tajniacy z FBI zeszli się z powrotem przed domem.

Po drugiej szkockiej poczułem się nieco lżej na duchu i umyśle.

– Zrobiłem kopie kilku listów i dokumentów i wyjęliśmy twardy dysk z komputera – Kevin oddał Joemu list Karola. – Zrobiliśmy też zdjęcia. To chyba wszystko. Aha, jeśli będziesz opuszczał wyspę na dłużej niż dwa dni, to musisz poinformować o tym posterunek w Revelstoke. To tylko przez kilka tygodni, zanim oficjalnie zamkniemy sprawę.

– Z tego, co rozumiem, to pod hotelem stoi jeszcze toyota, która należała do zmarłego. Teraz jest twoja. Wyślemy kogoś, żeby ci ją przywiózł tam do garażu –

Larry pokazał na drugi brzeg.

– Niech zostanie w mieście. Może ją ktoś kupi, ja nie mam prawa jazdy. Do miasteczka dopłynę łodzią albo w zimie skuterem.

– No to tyle na razie. Dzięki za drinka i przepraszamy za bałagan.

Wszyscy ruszyli powoli w stronę zacumowanej łodzi, w której, na słońcu, drzemał sobie nasz sternik. Ali i Baba biegały wkoło, jakby się nic nie stało, znały dobrze starego Indianina. Po kolei, jeden za drugim, zajęliśmy miejsca na przeciwległych siedzeniach. Indianin wszedł na pomost, odwiązał cumy i rzucił je na pokład.

Silnik cicho zamruczał, cofając łódź na głębsze wody. Joe Moyoos podszedł na koniec pomostu. Stanął wyprostowany jak żołnierz, z lewym ramieniem wyciągniętym wzdłuż ciała, a prawym złożonym na piersi, z dłonią spoczywającą na sercu. Szerokim, kolistym ruchem podniósł dłoń do góry ku słońcu, jak

Winnetou na filmie z lat siedemdziesiątych, i z uniesioną głową, wyraźnie, chociaż z dziwnym akcentem, zachrypiał w języku polskim, sylabizując:

– Że-gnaj, gli-nia-rzu!

– Co on powiedział? Zrobiłeś taką minę, jakbyś zrozumiał – zwrócił się do mnie Kevin Brown.

– Skąd mam wiedzieć? To musiało być coś w języku Osoyoos. Pewnie pożegnanie. Tak się domyślam – powoli zaczynałem rozumieć, co się stało.

***

– Halo! Aniu!

– Nareszcie, już się o ciebie martwiłam. Nie odzywasz się od tylu dni. Jak się czujesz?

– To już się nie martw. Czuję się świetnie i… jadę do domu!

– Poważnie?

– Bardzo. Jestem w drodze do Calgary. Jeżeli jeszcze dzisiaj uda mi się złapać samolot, to późną nocą powinienem być w domu, a jak nie, to jutro rano. Mam dla ciebie niespodziankę. Coś sobie dokładnie przemyślałem.

– To się świetnie składa, bo ja też mam dla ciebie niespodziankę. Zobaczymy, kto ma lepszą.

– Zobaczymy. Kocham cię.

– Ja ciebie też.

KONIEC

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.