Wreszcie wychodzę na skraj lasu. Idę polem o kilkadziesiąt kroków od ostatnich drzew. Tu bezpieczniej. Nie przydusi mnie złamane drzewo; nie uderzy spadająca z góry, złamana gałąź.
Rozpoczyna się ulewa. Polami płyną potoki wody. Wkrótce jestem zupełnie mokry. Próbuję latarki. Jest zepsuta. Wówczas wyjmuję z kieszeni nagan i z dwoma rewolwerami w dłoniach idę naprzód. Staram się wyjść na trakt. Inaczej w taką pogodę nie mógłbym znaleźć właściwego kierunku.
Wreszcie znajduję drogę. Długo badam ją, nim decyduję się iść naprzód. Obawiam się, aby nie pobłądzić.
Ruszam naprzód. Broń mam w pogotowiu. W ulewie deszczu człapię naprzód po nieskończonych kałużach. Obok drogi, rowami, pędzą potoki wody.
"Co teraz robi kot?... Z mojej kryjówki w lesie: szałasu i ogniska, na pewno i śladu nie pozostało."
Idę traktem wciąż naprzód i naprzód. Mijam, jeden po drugim, kilka mostów. Liczę je. W pobliżu musi być most na drugiej linii. Przystaję i słucham, lecz po chwili ruszam dalej. "Czy można odróżnić cokolwiek w tym huraganie dźwięków!"
Wstępuję na most. Powoli, skupiony, trzymając wskazujące palce na cynglach odbezpieczonych rewolwerów, idę naprzód. "Może tuż przy mnie ktoś jest!" Nagle omal nie padam. Mało brakowało, a wystrzeliłbym. Zatrzymuję się i dotykam nogą czegoś miękkiego. Jest to zgubiony z wozu worek z sianem.
Ruszam naprzód. Droga pnie się w górę po śliskim stoku. Od granicy dzieli mnie kilometr drogi. Noga za nogą, powoli brnę naprzód. W pewnym miejscu, patrzę na fosforyzujące strzałki zegarka. Jest godzina dziesiąta. Za godzinę, jeśli pójdę prędko, będę na melinie.
Wyczuwam, że w pobliżu jest granica. Zbaczam z traktu w lewo i wkrótce, zanurzając się po pas w wodzie, przechodzę płytki zazwyczaj strumień, który teraz szybko przybiera. Za parę godzin obróci się w rzekę. Wreszcie zbliżam się do miasteczka. Wchodzę w ulicę Mińską, potem na rynek, a stamtąd na Słobódkę. Po pół godzinie zbliżam się do naszej meliny. Włażę po dachu szopy na górę i pukam do prowadzących na strych drzwiczek. Po chwili rozlega się głos Grabarza:
– Kto tam?
– Ja. Władek.
Drzwiczki pośpiesznie odmykają się. Wchodzę na strych. Na przewróconej dnem do góry skrzyni pali się świeca. Obok niej, na mniejszej skrzyni, siedzi Szczur...
Przed nim stoją butelki i przekąski. Szczur radośnie wita mnie:
– Jakbyś wiedział, kiedy przyjść. Rozmawialiśmy o tobie. Chciałem iść po ciebie dzisiaj, ale miałem pilną sprawę w miasteczku, więc odłożyłem to na jutro...
– Dajcie mi wypić i zjeść – mówię do kolegów – bo wygłodziłem się.
Pośpiesznie wypijam szklankę wódki i jem grube plastry szynki. Potem, gdy zaspokoiłem trochę głód, zdjąłem z siebie mokre ubranie, bieliznę i obuwie, a włożyłem suche. Szczur opowiada mi, że Pająk, po tamtym, pierwszym razie, zrobił przerwę, bo kupcy nie mają towaru i oczekują transportu z Wilna.
– Więc na próżno tam siedziałem! – mówię do Szczura.
– Nie... to się przyda na przyszłość... Poznałeś lepiej, jak słonie chodzą!... Następnie Szczur wyjmuje z portfela i daje mi 1960 dolarów. Moja dola z ostatnich naszych robót. Miałem teraz, łącznie z tym co dałem na przechowanie Pietrkowi, przeszło 4000 dolarów. Dla mnie jest to wielka kwota. Mógłbym zrobić tak, jak mi radził kiedyś Saszka: przerwać robotę i wyjechać do dużego miasta, aby tam zamieszkać na stałe. Zastanawiam się nad tym, lecz Szczur przerywa moje myśli.
Z ożywieniem wykłada nam projekty przyszłej roboty. Zapala się, grozi pięściami powstańcom i podnieca nas swoim zapałem.
Wypiliśmy jeszcze szkło siwuchy: za powodzenie i układamy się do snu. Szczur, z powodu ulewy nie wrócił do miasteczka, a został na noc z nami. Opowiedział mi, że ranionego przeze mnie powstańca leczą po kryjomu w miasteczku i że partia, w której on szedł, wracała bez pieniędzy i bez odprowadzającego.
Paliliśmy papierosy i długo po cichu rozmawialiśmy. Nad nami szalała nawałnica...
Usnąłem. Śniły mi się tej nocy słonie... nie afrykańskie i nie indyjskie, a nasza, pograniczne, które starzy fartowcy nazywają pogardliwie powstańcami. Śledziłem ich, goniłem, łapałem. Pomagał mi w tym duży, rudy kot z obciętym ogonem i postrzępionymi uszami.
10
Pewnego dnia Szczur przyszedł na melinę wcześniej, niźli spodziewaliśmy się. Wlazł na strych, zamknął za sobą drzwiczki i wyrzekł uroczyście:
– Wiecie, chłopaki, co?
– No, no, gadaj prędzej! – mówi Grabarz.
– Pietrek Filozof żegna granicę. Dziś wyjeżdża do Wilna. Chce zobaczyć się z tobą – rzekł do mnie.
– Odnalazł rodzinę. Otrzymał wczoraj list od matki. Jak pijany chodził. Dziś zaczął w drogę się zbierać. Mużański, jego gospodarz, omal nie płacze. Przyzwyczaił się starowina do niego. Jak syna go pokochał.
Szczur zamilkł. Długo się namyślał, a potem rzekł:
– Wiecie co, chłopaki? A może i my na parę dni o Wilna drapniemy? Co?... Mamy tyle skórek. Trzeba je opylić. No i zabawimy się trochę. Co ty na to?
– Poszło! Pierwsza kategoria! Ja choć i zaraz! – rzekł Grabarz.
Wówczas powiedziałem:
– Ja też zgadzam się. Zresztą trzeba, naprawdę, zrobić coś ze skórkami. Tyle tego uzbierało się!
Szczur poszedł do miasteczka, pomówić z Pietrkiem w sprawie naszej podróży do Wilna. Wrócił wieczorem, niosąc dwie duże, nowe walizy. Spakowaliśmy w nie wszystkie skórki i zaczęliśmy doprowadzać do porządku ubranie, aby wyglądać trochę przyzwoiciej.
– Pietrek również jedzie nocnym pociągiem? – zapytałem Szczura.
– Tak.
– Wie o tym, że i my jedziemy?
– Wie. On jedzie sam. Spotkamy się w pociągu, w drodze.
Wieczorem pożegnaliśmy Helę i jej matkę, zostawiając im sporo pieniędzy. Nie chciały wziąć, mówiąc, że to zbyt dużo. Lecz Szczur powiedział, że to ich procent od naszej roboty. Obiecaliśmy im wrócić za tydzień. Potem, gdy zapadł wieczór, poszliśmy z walizami w rękach w kierunku miasteczka. Bocznymi ścieżkami, przez łąki i ogrody skierowaliśmy się ku drodze, prowadzącej na stację.
Zatrzymaliśmy się na brzegu miasteczka, niedaleko wylotu ulicy Wileńskiej.
– Na co czekamy? – zapytałem Szczura.
– Na furmana.
– Jak nas tu znajdzie?
– On znajdzie... Umówiliśmy się... To Jankiel Parch...
– A, to co innego!
Za kilka minut posłyszałem łoskot kół, pędzącego ulicą Wileńską, wozu. Zbliża się do nas. Słyszę głos furmana:
– Nooo! dzieci!... Nooo!...
Szczur zapala latarkę i robi nią duży krąg w powietrzu. Wóz zatrzymuje się. Włazimy na obszerny, mocny, przystosowany do jazdy po tych trudnych drogach wóz. Jankiel Parch w jakiś dziwny sposób mnie poznaje. Może widzi w ciemności jak kot, bo przecież nie odezwałem się do niego wcale.
– Uszanowanie, Władziowi!
– Dobry wieczór, Jankiel!
Wóz rusza z miejsca i mknie naprzód, w gęsty mrok. Nie jedziemy zwykłą, dość wygodną, drogą do Olechnowicz, biegnącą wzdłuż granicy: z Rakowa do Kuczkunów i Dubrowy, a drogą do Buzunów i Wołkowszczyzny. Licha to droga. Wciąż mi się zdaje, że zaraz wywrócimy się... Wóz chwieje się w prawo i w lewo, skacze w górę, a konie mkną w dal, przez pola, łąki i lasy, obok wsi i chutorów.
– Nooo! dzieci!... Nooo!
Przypomina mi się jazda z Saszką i Żywicą i żal ściska mi serce.
Mijamy Dubrowy i zwykłą drogą, wymijają licznie jadących podróżnych, pędzimy dalej.
Na placu przed stacją Jankiel zatrzymuje konie. Szczur i Grabarz zostają na wozie, a ja idę po bilety. Zamierzałem kupić bilety drugiej klasy, lecz Szczur powiedział mi, że to zwróci uwagę, bo nie jesteśmy odpowiednio ubrani.
Idę na dworzec. Stoję w kolejce do kasy i kupuję trzy bilety. Potem wracam na plac przed dworcem. Wóz znajduje się w pobliżu zajazdu... Koledzy, stojąc przy nim, piją wódkę i częstują furmana.
– Prędko odchodzi pociąg? – pyta mnie Szczur.
– Za kwadrans.
– No, to chodźmy!
Szczur hojnie płaci furmanowi. Daję mu od siebie 20 dolarów i mówię: – Na szczęście!
– Daj Boże szczęścia! – odrzekł furman.
Bierzemy walizy i obchodzimy dworzec wokoło. Nie chcemy iść przez poczekalnię, gdzie jest policja i gdzie możemy spotkać znajomych z miasteczka. Z drugiej strony pociągu wchodzimy do jednego z wagonów trzeciej klasy. Zajmujemy wolny przedział.
Pociąg rusza z miejsca. Szczur wychodzi z wagonu. Poszedł szukać Pietrka. Niedługo wraz z nim wrócił do nas. Witam się z kolegą. Pomagam mu ułożyć bagaże na półce. Rozmawiamy o wielu rzeczach. Czas upływa niepostrzeżenie. Szczur i Grabarz położyli się do snu, a my wciąż gadamy. Pietrek chce oddać mi pieniądze, które zostawiłem u niego, lecz ja proszę go, żeby wziął ode mnie na przechowanie jeszcze 2900 dolarów, aby było razem 4000. Niechętnie przystał na moją prośbę.
Rano przyjeżdżamy do Wilna. Szczur powiedział, że zatrzymamy się w różnych hotelach, aby nie zwracać uwagi konfidentów policji. Pietrek dał mi adres mieszkania swej matki w Zwierzyńcu i prosił odwiedzić go wieczorem. Szczur zamieszkał w podrzędnym hotelu w pobliżu dworca. Odnieśliśmy tam wszystkie rzeczy. Ja zatrzymałem się w hotelu przy ulicy Wielkiej. A Grabarz majestatycznym gestem zawołał dorożkarza.
– Wieź do hotelu!
– Jakiego?
– Pierwsza kategoria! – Jest Bristol, Kupiecki, Palas...
– Wieź do najlepszego!
Duże miasto początkowo sprawiało na mnie niezwykłe wrażenie. Byłem po prostu oszołomiony. Drażnił mnie ruch uliczny. Ogłuszał hałas... Przeszło dwa lata życia na wilczej stopie nie minęło bez śladu.