farolwebad1

A+ A A-

Lektura Gońca (591)

sobota, 06 kwiecień 2013 00:05

Wojna i sezon [21]

Napisane przez

Papiery "kresowców" znów poszły w górę. Tłumno było w kawiarence "Kresy". Tłumno, gwarno i pracowicie na Długiej, gdzie się mieściły liczne instytucje kresowe, a między nimi wspomniany Komitet Obrony Kresów.

Tłumno było w restauracyjce na Marszałkowskiej założonej przez pana Sielawę z majątku Paule powiatu lepelskiego. Zacny pan Sielawa rychło jednak zbankrutował, bo mając gest szeroki i duszę otwartą, trwonił wszystkie wpływy kasowe na fundy gościom.

Wrzało życie towarzyskie. W roku 1919 nie wytworzono jeszcze nowego stylu powojennego, toteż wznowiono tak modne przed rokiem 1914 "żurki". Salony i saloniki otworzyły swe podwoje. Gospodynie prześcigały się, by ściągnąć na swój żurek jakąś osobliwość, przede wszystkim wojskową, w ostateczności polityczną, a już w najgorszym razie artystyczną. Polowano na generałów. W braku generała bojowego – ściągano sanitarnego, zacnego generała-lekarza Bernatowicza. Na jednym z żurków w salonie dość arystokratycznym, lwem był poseł ludowy w białej sukmanie.

Najmilsze, naprawdę wesołe żurki odbywały się w oficynie na Nowym Świecie w mieszkaniu sióstr: pani Luni Hartinghowej i pani Róży Reliszko.
Mąż pani Luni był oficerem i jednym z organizatorów pułku jazdy tatarskiej. Pułk ten wystartował z wielką "publicity", spotęgowaną przez posmak egzotyki, ale skończył swój żywot dość niesławnie. Zresztą pani Lunia od początku matkowała Dąmbrowszczakom. Pani Róża była żoną dowódcy szwadronu w pułku ułańskim już mającym swe dzieje bojowe w korpusie Dowbora. Mąż pani Róży major Reliszko miał małą przygodę "polityczną", która wprawdzie zdarzyła się w dwa lata później, ale opowiem ją tutaj, by już do osoby zacnego majora nie wracać.

Gdy premier Witos objeżdżał autem granicę ryską, asystował mu m.in. starosta nieświecki Czarnocki i major Reliszko, jako dowódca szwadronu stacjonującego wtedy nad granicą.

– Bardzo dziwnie wytyczono tę granicę – bawił major rozmową premiera – tak na przykład, panie premierze, majątek mojej żony pozostał po stronie
bolszewickiej i tylko mały skrawek przypadł Polsce.

Witos uśmiechnął się i pogroził palcem:
– Widzę, że wy, panowie oficerowie, walczyliście z bolszewikami głównie dla majątków.

Reliszko nic nie odpowiedział, ale zataił urazę. Wkrótce nadarzyła się sposobność do zemsty. Przejeżdżali przez zaścianek szlachecki. Starosta Czarnocki wyjaśnił premierowi starodawne pochodzenie zaścianków, dodając, że ekonomicznie szlachta zaściankowa nie była w lepszym położeniu od chłopów, a różniła się od nich mową, wyznaniem, ubiorem i obyczajami.

Witos bardzo się zainteresował, kazał zatrzymać auto i gawędził jakiś czas z zaściankowiczami. Gdy ruszono dalej, Witos mówił:

– Nie rozumiem, czemu ta szlachta jest taka dumna i czemu się wyróżnia od otaczającego chłopstwa. Przecież jest równie biedna jak okoliczni chłopi.
Major Reliszko pośpieszył z odpowiedzią:

– Nie wiem, panie premierze, jak jest teraz, bo nie znam praw polskich, ale za czasów rosyjskich taka była różnica, że szlachcic, choćby najbiedniejszy, nie podlegał karze cielesnej, a chłopu, gdy coś przeskrobał, dawano w dupę.

Tym razem Witos nic nie odpowiedział.

Wracam jednak do żurków na Nowym Świecie. Salon pań Hartinghowej i Reliszkowej, ziemianek z Nowogródczyzny, gromadził co środę całą śmietankę "emigracji" kresowej. Bywały tam czarujące mężatki, przeważnie bez mężów, i pełne najsłodszych obietnic panienki. Z cywilów bywali tam: Tadeusz Irteński, Rudy i Rosjanin – oczywiście "biały" – Szingarew. Poza tym – same mundury. W okresie mody na Francuzów pani Lunia ściągnęła ich na żurek aż pięciu. Czterej z nich byli małego wzrostu, czarniawi, hałaśliwi, gadatliwi – ot tacy sobie "Francuziki z Bordo" wedle komedii Gribojedowa. Piąty odbijał od tamtej czwórki: był długi, miał blond włosy i brzydką twarz. Tadeusza uderzyły jego głęboko osadzone oczy, odstające uszy i potężny nos. Byłoby w nim coś z Podbipięty i coś z Donkiszota, gdyby nie to, że tamtych kojarzymy z wyrazem poczciwości, a ten nie wyglądał sympatycznie. Uderzała też jego mowa francuska, niepodobna do szybkiej paplaniny jego towarzyszy. Rudy też zwrócił uwagę na dziwnego Francuza.

Właśnie mijała go pani Lunia z koszykiem herbatników.

– Pani Luniu, skąd pani wytrzasnęła tego kłapoucha?

– Jakiego kłapoucha?

– Tego tam... Rozmawia w tej chwili z Kawą Koźmińską i wachluje uszami.

– Cicho. Jest pan nieznośny. To bardzo ważny major francuski. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny z północnej Francji. Nazywa się de Gaulle.

– Francuz?

– Naturalnie, że Francuz. Co za pytanie!

– Bo mówi jakoś inaczej, niż tamci...

Wkrótce towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Rudy, Szingarew i Tadeusz wychodzili razem. Szingarew, który fundował kompanom kilka kolacji z rzędu w swoim numerze w hotelu Royal na Chmielnej – na kredyt zresztą – zwrócił się do Rudego:

– Teraz twoja kolej zaprosić nas na kolację.

– Owszem, zapraszam, ale jutro. W południe.

– W południe? Na śniadanie?

– Nie. Na rozbiórkę soboru na placu Saskim.

– Bałwan.

Takie były zabawy w owym 1919 i takie było pierwsze i ostatnie spotkanie Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego z de Gaulle'em.

Na Wielkanoc Piłsudski zdobył Wilno. Powstał w Wilnie Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich z Jerzym Osmołowskim na czele. W Warszawie na Kredytowej mieściła się ekspozytura, gdzie dyktatorem aprowizacyjnym był pan Olgierd Gordziałkowski, powinowaty Osmołowskiego. Zaczęły się interesy – legalne i mniej legalne. Osmołowskiego i Gordziałkowskiego pomawiano o nepotyzm i różne afery "na boczku". Ile w tym było prawdy, a ile zawistnej plotki – nie wiadomo. W każdym razie, gdy Andrzej Niemojewski w swej "Myśli Niepodległej" zaatakował Osmołowskiego i Gordziałkowskiego, nikt go nie oskarżył o oszczerstwo, a sprawa skończyła się na jakichś sprostowaniach i broszurkach. Do Wilna szmuglowano sacharynę. Szmugiel był finansowany przez Żydów, a uskuteczniany przy pomocy oficerów, którym żandarmi w Lidzie nie śmieli rewidować walizek.
(Jeżdżono do Wilna przez Lidę, bo most na Niemnie w Grodnie był zerwany czy zepsuty).

Skrystalizował się Cempść warszawski. Do przybyłych z Mińska Rudego, Tadeusza Irteńskiego, Wiktora Piotrowskiego (zwanego Piotrem lub Starym, bo był najstarszy z grona), Koka (Konstantego) Proszyńskiego – doszlusowali z Wilna Janek Bochwic, zwany Iwonem, i Toś (Antoni) Januszkowski. Z wyjątkiem Tadeusza i Januszkowskiego pozostali rozlokowali się w kilku pokojach umeblowanych na wysokim parterze na Sewerynowie w domu dr. Przyborowskiego, gdzie ongi mieściła się lecznica chirurgiczna i gdzie Tadeusz był operowany. Prócz Cempścia w pokojach mieszkał jakiś wiceminister przemysłu czy handlu i niejaki pan Bober. Ton jednak całemu lokalowi nadawał Cempść i wkrótce pokoje umeblowane uzyskały pospolitą nazwę "kurwiego dołku". Nie były tylko mieszkaniem Rudego, "Piotra" i Koka; stały się czymś w rodzaju klubu czy stacji etapowej dla wszystkich bardzo licznych przyjaciół i znajomych – zarówno mieszkających w Warszawie, jak przyjezdnych.

Odbywały się tam kartograjstwa, pijaństwa i inne "orgie". Normalnymi gośćmi w porze wieczornej i nocnej były prostytutki, ale nieraz ktoś z Cempścia lub jego przyjaciół zamawiał sobie pokój na randkę z kobietą z towarzystwa. Nie było to jednak bezpieczne, bo z reguły tożsamość damy bywała – tymi lub innymi drogami – wykryta i święta zasada dyskrecji pogwałcona. Trudno wyliczyć wszystkich, którzy "kurwi dołek" na Sewerynowie odwiedzali. Z przyjezdnych stawał tam Bohdan Zalutyński. Z miejscowych bywali literalnie "wszyscy", a wśród nich ludzie należący nieraz do starszego pokolenia, jak np. hr. Henryk Plater zwany Abą (On bat), gdyż poprzednie jego przezwisko Malwa (Mal va) wyszło już wtedy z użycia.

Pokoje na Sewerynowie miały jedną niepospolitą zaletę: nie wymagały opalania, bo w suterenach pod nimi mieściła się łaźnia parowa. Bohdan Zalutyński chodził do tej łaźni w bogatej dasze do pięt ubranej na gołe ciało. Jeżeli spotykał po drodze kobietę, rozchylał poły dachy, wywołując słuszne wrzaski strachu i oburzenia.

Służącą, a jednocześnie zarządczynią pokojów umeblowanych była Feliksowa, kobieta w średnim wieku ze śladami dawnej urody. Wykłócała się
z niesfornymi lokatorami, urządzała awantury o komorne, ale w gruncie ich lubiła. Zresztą po okresach chudych przychodziły dni tłuste (interesy!), a wtedy Feliksowa nie tylko inkasowała komorne, ale była hojnie wynagradzana. Nie lubiła oczywiście częstych wizyt "kobiet uprawiających nierząd zawodowo". Gdy ją posyłano po piwo i wódkę, lub po przekąski do pobliskiego "Lija", zwracała się z błagalną prośbą: – Proszę tylko nie sprowadzać kurwów.

Z góry wiedząc, że te błagania nic nie pomogą, dodawała:

– Przynajmniej proszę nie krzykać.

Zresztą specjalistą od krzykania był głównie mąż Feliksowej pan Feliks. Był szewcem z zawodu, toteż w ciągu sześciu dni powszednich nie było go słychać. Był maleńkiego wzrostu, szczupły, przygarbiony i robił wrażenie, że jest pod pantoflem u dorodnej Feliksowej. Ale w soboty wieczorem i w niedziele upijał się i urządzał dzikie wrzaski. Zresztą Feliksowa nie bardzo się tych wrzasków bała. Pan Feliks nie był prawdopodobnie nigdy "bohaterem jej powieści". Pewnego dnia, gdy Tadeusz przyszedł na Sewerynów i nie zastawszy nikogo wdał się w pogawędkę z Feliksową, przez ulicę przechodził oddziałek wojska, śpiewając coś w rodzaju:

My siądziemy na koników,
Pabijemy bolszewików.

– Cóż, pani Feliksowo – spytał Tadeusz – ładne wojsko?

– Iii... Jakie tam ładne! I śpiewać nie umieją.

Zamyśliła się, a potem dodała:

– O jak Ruskie były, te umiały śpiewać. Oj, jak ładnie śpiewały. I były takie ładne, takie przystojne.

Wzrok jej się zamglił i pobiegła myślą do swych młodych lat, gdy po ulicach Warszawy chodzili dorodni lejb-gwardii huzarzy grodzieńscy, lejb-gwardii ułani Jego Cesarskiej Mości, albo lejb-gwardziści pułku Keksholmskiego.

 

Rozdział XII

Pocałunek wojny

O czym Warszawa mówiła w tym roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym? Generał Czerwin, ziemianin spod Dokszyc, którego majątek miał później pozostać po złej stronie traktatu ryskiego, tak mówił znalazłszy się w towarzystwie jednego z braci-zagończyków Dąmbrowskich:

– Mieliśmy w Warszawie tylko dwa tematy rozmów: przyjście wojsk generała Hallera i ot – tu zrobił uprzejmy gest ręką – bracia Dąmbrowscy.
Rzecz jasna, że zacny generał Czerwin mocno zwęził temat rozmów warszawskich. W stolicy huczało jak w ulu. Kilkanaście stronnictw politycznych skakało sobie do oczu. W sejmie uchwalono reformę rolną. Uchwalono też przymusowy odpoczynek niedzielny, co wywołało straszne oburzenie wśród Żydów. Zendeciałe od czasu powstania Dwugroszówki mieszczaństwo warszawskie pomstowało na Piłsudskiego i opowiadało o nim niestworzone historie. Postępowcy – odwrotnie – wynosili go pod niebiosa. Skamandryci, którzy wtedy byli jeszcze "pikadorczykami", i futuryści pisali wiersze. W teatrzykach kpiono z suwerenów sejmowych, z urzędników państwowych, z pani Heleny Paderewskiej.

Prywatnie układano nazwiska posłów i posłanek w zabawny szereg: Nader, Płocha, Moczydłowska, Targała, Kotas, Kędziora. Zalewano się lepkimi likierami.

Z wojskiem Hallera przyjechał do Warszawy młody as lotnictwa myśliwskiego Stefan Irteński, syn Władysława, ongi właściciela pięknych dóbr Łohoza pod Mińskiem, które poszły z młotka. Tadeusz poprosił Stefana, aby go powoził samolotem. Siedli na polu Mokotowskim na starego Bregueta i w ciągu 10 minut krążyli nad Warszawą. Było bardzo przyjemnie, choć troszeczkę straszno. W owych czasach samolot składał się przeważnie z płótna, deszczułek i drutów. Nieraz się zdarzało, że się skrzydło ni z tego, ni z owego obrywało. Toteż każdy lot był połączony z ryzykiem.

Tworzyło się wojsko. Mówiono o dalszej ofensywie na wschodzie. Kresowcy z biciem serca słuchali tych rozmów. Kiedy wojska ruszą na Mińsk?
Sztabowcy robili tajemnicze miny. Gdy Tadeusz zapytał jednego z nich, gdzie urzęduje, ten odpowiedział:

– W tym małym domku koło zamku. Nazywają go tak zabawnie: "Pod blachą".

"No, ten się nie trudził studiowaniem walk narodu polskiego" – pomyślał Tadeusz.

Robiono w dalszym ciągu "interesa". Miejscem spotkań był albo hall w Bristolu, albo podziemie cukierni Lourse'a, gdzie godzinami grał w bilard pisarz rosyjski Arcybaszew przybrany w czarną jedwabną rubaszkę przepasaną sznurem z frędzlami.

Na Sewerynowie życie płynęło falami, tj. miało kolejne wzloty i upadki w zależności od wyniku "interesu", czy też rezultatu gry w pokera lub "szmena". Seniorem Cempścia na Sewerynowie był, jak już wspomniałem, Wiktor Piotrowski – o dobre kilka lat starszy od najstarszego z pozostałych członków. Gdy był na wozie, sprawiał sobie nowy garnitur. Gdy był pod wozem, garnitur szedł do lombardu, a "Piotr", by nie świecić wytartym starym ubraniem, chodził w dni upalne w jesionce.

– Jak możesz chodzić w jesionce w taki upał? – dziwił się Tadeusz.

– Dżentelmenowi nigdy nie jest ani za zimno, ani za gorąco – odpowiadał "Piotr".

Cempść utrzymywał też bliskie stosunki z panami, których nazwiemy tutaj panem Kawką i panem Węgłowskim. Była to nierozłączna para. Obaj mieli piękne i miłe żony Rosjanki, które też stanowiły atrakcję. Panowie Kawka i Węgłowski pochodzili z porządnych rodzin kresowych, ale przeszłość mieli ciemną. Wtajemniczeni twierdzili, że obaj byli zawodowymi szulerami i że za czasów carskich mieli jako szulerzy zakazany policyjnie wjazd do "obu stolic", tj. Petersburga i Moskwy.

piątek, 05 kwiecień 2013 16:52

Wojna, którą właśnie przegraliśmy (13)

Napisane przez

kowalskiglowkaI wreszcie pomocniczość. Z naszego punktu widzenia filar najważniejszy. Bo to on determinuje sposób zorganizowania i funkcjonowania naszej V RP. W pomocniczości w zasadzie zawiera się wszystko. A zatem po kolei.

1. Od dołu do góry.
2. Finanse państwa.
3. Podatki.
4. System wyborczy.
5. Parlament.
6. Rząd.
7. Wojsko.
8. Policja.
9. Skarb państwa.
10. Konstytucja.
11. Sądownictwo.
12. Partie polityczne.


1. Od dołu do góry. Każda inicjatywa służąca lokalnej społeczności powinna być realizowana środkami lokalnymi. Bez udziału jakiekolwiek góry, tak jeśli chodzi o środki finansowe, jak i władztwo decyzyjne. Wszelkie inicjatywy mieszczące się w obrębie danej gminy muszą być realizowane i finansowane jej środkami własnymi. Jeżeli projekt dotyczy kilku sąsiadujących gmin, to tylko te gminy dogadują się co do realizacji wspólnego projektu – z ich własnych pieniędzy.

2. Finanse państwa. Wynikają wprost z oddolnej organizacji życia społecznego. Ciężar podejmowania decyzji jest przeniesiony jak najbliżej zainteresowanych. I oznacza zlikwidowanie osławionej Centrali. Kończymy zatem ze zbiórką pieniędzy dla Centrali, tylko po to żeby później w niej żebrać. Na własnym terenie sami zbieramy pieniądze na realizację wspólnych celów. Zatem po kolei: najpierw liczy się kasa gminy, potem kasa samorządnego (nie mylić z obecnym) województwa, dopiero na końcu kasa państwowa, czyli skarb państwa.

3. Podatki. Mieliśmy być już drugą Japonią, drugą Irlandią. Czas najwyższy przy okazji budowania nowej struktury finansów państwa i, co za tym idzie, podatków, popatrzeć bliżej naszych granic. Popatrzmy na Szwajcarię, o której już wspominałem. Otóż najważniejsze dla Szwajcarów decyzje zapadają na poziomie samorządu gminnego i kantonu, co wielkościowo i liczebnie odpowiada polskiemu powiatowi. Dlatego też mają Szwajcarzy taką, a nie inną strukturę wydatków publicznych. 28 proc. podatków, czyli pieniędzy publicznych, jest w dyspozycji gminy, 40 proc. jest wydatkowanych przez kanton, a tylko 32 proc. pieniędzy w rękach państwowych. Wybory do samorządu gminnego i do kantonu są bezpośrednie. Jak zatem widać, każdy Szwajcar decyduje w 68 proc. o swojej przyszłości. A 32 proc. przekazywane federacji też w niemałym stopniu kontroluje, ponieważ wiele stanowisk urzędniczych szczebla ogólnokrajowego jest wybieralnych bezpośrednio. Nie ma sensu, żebyśmy próbowali zostać drugą Szwajcarią. Przy naszej organizacji państwa wybór takiego finansowania państwa jest oczywisty. Dzięki niemu wreszcie będziemy mogli stać się Polską. A wtedy niech inni starają się być drugą Polską.

4. System wyborczy. Jest rzeczą oczywistą, że przy takim systemie finansowym państwa, zorganizowanym od dołu do góry, najważniejsze wybory obywatelskie dotyczą spraw lokalnych. To wybory do władz gminy są najważniejsze dla mieszkańców. Oczywiście znowu nie mówimy o dotychczasowych strukturach gminnych, monstrualnych jak i obecne gminne budynki. Zamiast je burzyć, wynajmiemy je lokalnym firmom albo obywatelskim inicjatywom. A obecni urzędnicy gminni, cóż, będą musieli znaleźć sobie inne zajęcie. Może nie wszyscy, ale przynajmniej 75 proc. z nich. Drugie nie mniej ważne wybory w państwie to będą wybory wojewódzkie, do sejmu województwa. To posłowie wojewódzcy (ziemscy) będą koordynować współpracę gmin i nadzorować zarządzanie województwem. Ale oprócz tego będą również wybierać posłów na Sejm V Rzeczypospolitej. Żeby nie było kłótni w zależności od liczby mieszkańców danego województwa od 2 do 7, tak jak to było w I Rzeczypospolitej.

5. Parlament. Tak wybrany Sejm V Rzeczypospolitej będzie liczył około 70 posłów, delegatów poszczególnych województw. Będzie radził nad istotnymi, ważnymi dla państwa polskiego sprawami. Wszystkimi, które przerastają skalę i kompetencje gmin i poszczególnych województw. Jego pierwszym zadaniem będzie uchwalenie nowej konstytucji państwa. Tej konstytucji, którą przedstawimy w programie wyborczym naszego społecznego ruchu Konfederacji Wolnych Polaków. Ponieważ większość obowiązków razem z pieniędzmi delegowaliśmy do gmin i województw, Sejm nie będzie musiał już być Sejmem Nieustającym. (Naszym przodkom nawet do głowy nie przyszło, żeby stale obradować w Warszawie, dopóki ich caryca nie zmusiła.) Wystarczą, jak to było kiedyś, dwie sesje: wiosenna i jesienna. W sytuacji nadzwyczajnej pomoże Internet lub nadzwyczajna sesja.

6. Rząd. Szkoda, że nie mamy króla, mądrego króla. Nasi przodkowie z Rzeczypospolitej Szlacheckiej jako pierwsi ludzie w świecie cywilizacji łacińskiej sami wybierali króla. Bez pisemnych i przed Bogiem zobowiązań do przestrzegania ich praw i konstytucji państwa, kandydat nie mógł objąć urzędu. Teraz ten wybierany przez naród człowiek będzie się nazywał prezydentem. Jego zadaniem, po złożeniu przysięgi na konstytucję, będzie zorganizowanie ogólnej administracji państwa polskiego. Stanie zatem na czele rządu. Oczywiście zupełnie innego rządu niż ten, który oglądamy w telewizji. Jego zadaniem będzie sprawne zarządzanie państwem w sferach, które przekraczają kompetencje władz lokalnych. Takich jak wojsko do obrony całości i niepodległości państwa, policja państwowa, zarządzanie sferami gospodarki ogólnonarodowymi, istotnymi dla bezpieczeństwa państwa. Również zarządzanie ogólnonarodowymi projektami celowymi. Ale na pewno nie będzie miejsca w rządzie dla ministerstwa zdrowia, sportu, wyznań, poprawności politycznej lub urody.

7. Wojsko. Oczywiście armia zawodowa będzie zarządzana przez ministra wojny, członka rządu. 100-tysięczna na potrzeby państwa polskiego w czasie pokoju w zupełności wystarczy. Ale nie zapominajmy o możliwym zagrożeniu (Si vis pacem para bellum) i pospolitym ruszeniu. Żeby takie pospolite ruszenie na czas wojny szybko można było uruchomić, w czasie pokoju wszyscy zdolni do noszenia broni Polacy muszą przechodzić obowiązkowe półroczne przeszkolenie wojskowe w ramach szkoły średniej. Rzecz jasna rzeczywiste przeszkolenie wojskowe, a nie jaja w postaci studium wojskowego na przykład. No i oczywiście, co się z tym wiąże, każdy przeszkolony obywatel będzie mógł w szafie powiesić mundur wojskowy i karabin.

8. Policja. Oczywiście, że na poziomie lokalnym policja musi być lokalna i zależna od mieszkańców finansowo. A co za tym idzie, przez nich wybieralna. Lokalny szef policji, nazwijmy go szeryfem, podobnie jak było to nawet w II RP, będzie reagował na każde przestępstwo i naruszenie porządku publicznego, nie zasłaniając się jak teraz niską szkodliwością społeczną czynu. Całe grupy przestępcze wyrastają z niskiej szkodliwości społecznej przestępstwa. I oczywiście, co rozumie się samo przez się, nie będzie gnębił obywateli = swoich wyborców wyłudzaniem ich pieniędzy zamiast ściganiem przestępców. Policja państwowa musi istnieć dla ochrony konstytucyjnych władz państwowych i jako służba rozpracowująca zorganizowaną przestępczość kryminalną i gospodarczą. Podlegać będzie ministrowi policji. I utrzymywana będzie, podobnie jak armia zawodowa, ze skarbu państwa.

9. Skarb państwa. Tu oczywiście szykujemy historyczną rewolucję. Historyczną to znaczy wracamy do pierwotnego znaczenia pojęcia skarbu państwa. A zatem to obywatele, my wszyscy decydujemy o wielkości skarbu państwa. O tym, ile środków finansowych ma zostać przeznaczonych na sprawne zarządzanie państwem, tak aby nasza ojczyzna rozkwitała i wzrastała w siłę, zapewniając zewnętrzne i wewnętrzne bezpieczeństwo wszystkich obywateli, włączając w to wdowy, sieroty i ludzi kalekich. Finansowanie władz państwowych i samego państwa będzie się odbywać w dwojaki sposób. Raz poprzez podatki zatwierdzane przez Sejm, dwa poprzez wykorzystanie dochodów wielkich narodowych firm zarządzanych przez kolejnego ministra rządu – ministra gospodarki.

10. Konstytucja. Konstytucja będzie naszym programem wyborczym. Pokazaniem, jakiego państwa chcemy i za jakim państwem zagłosują nasi wyborcy. To będzie niepodlegająca dyskusji i przetargom przysięga narodowa. Przysięga obowiązująca przede wszystkim naszych kandydatów do parlamentu, którzy przecież będą jeszcze wybierani według starych reguł, według reguł prawnych okrągłego stołu. I automatycznie każdy wybrany poseł naszego Ruchu będzie tracił mandat poselski, jeżeli okaże się uległy staremu układowi władzy. Bo nasz Ruch, czyli Konfederacja Wolnych Polaków nie będzie kolejną partią polityczną, którą można zmanipulować i zawłaszczyć. To będzie ruch społeczny na wzór Ruchu Egzekucyjnego Praw i Dóbr ustanawiający nowe państwo z nową konstytucją – V Rzeczypospolitą służącą wszystkim Polakom. I na to państwo, i na tę konstytucję będą musieli przysięgać kolejni prezydenci i inni urzędnicy państwowi. A jeśli przyszłoby im do głowy Konstytucję złamać, zostaną natychmiast pozbawieni stanowiska.

Jan Kowalski

ciąg dalszy za tydzień

piątek, 29 marzec 2013 09:47

Wojna, którą właśnie przegraliśmy (12)

Napisane przez

kowalskiglowkaCiąg dalszy z poprzedniego numeru

10 procent ówczesnego społeczeństwa wystąpiło przeciwko przywilejom wielmożów i zaprotestowało przeciwko łamaniu prawa. Zaprotestowało zarazem przeciwko traktowaniu własności państwowej jako majątku prywatnego władcy, który mógł rozdawać, komu chciał i za co chciał. Powiedziało dość. To my jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami Rzeczypospolitej i to jest nasze państwo, a nie króla lub wielmożów. Pierwszym liderem tego ruchu był Jan Łaski, biskup i na dodatek ksiądz. Nie bez przyczyny, bo postulaty Ruchu były z gruntu chrześcijańskie. Bardzo źle się stało, że ta obywatelska Rzeczpospolita 100 lat później została zmieciona przez ruską magnaterię z jej niewyobrażalnym jak na owe czasy bogactwem i w dużej mierze przez to właśnie bogactwo. Przez wadliwą dystrybucję bogactwa narodowego.


A zatem pierwszą ideą Nowej Polski muszą być te same zasady, które w przeszłości już zaowocowały potęgą państwa wolnych obywateli, zasady chrześcijańskiej wiary. Ale na początek musimy sami zrozumieć, że Polska nie jest już własnością komunistów, za którymi stoi potęga Sowietów. A którzy strzałami w tył głowy wybili naszym ojcom i dziadkom myśl o własnym państwie. Że Polska nie jest tym bardziej własnością hordy, która spotkała się przy okrągłym stole i zawiązała pakt na nieszczęście Polski i Polaków. A która rządzi teraz Polską jakby była jej prywatną własnością. To my jesteśmy obywatelami i właścicielami Polski i czas się już o naszą własność upomnieć.

piątek, 22 marzec 2013 22:06

Wojna i sezon [20]

Napisane przez

Rozdział XI 

1919


Iwan Bunin w jednym ze swych opowiadań nazwał rok 1917 "strasznym rokiem". W Mińsku i w Mińszczyźnie strasznym rokiem był rok 1918.
I początek, i koniec tego roku były straszne. W połowie grudnia wojska bolszewickie zbliżały się do przedmieść mińskich. Wojska niemieckie wycofywały się coraz śpieszniej. Nieraz później wielu mińczuków opowiadało w Warszawie, jak to udało im się uciec z Mińska "ostatnim pociągiem".
Irteńscy – ojciec i syn – wyjechali chyba jednak naprawdę ostatnim po-
ciągiem. Bolszewicy byli nie tylko na przedmieściach: jakieś podejrzane typy z czerwonymi opaskami na ramieniu kręciły się w centrum miasta.
Tylko dworce kolejowe były jeszcze całkowicie pod władzą Niemców.
A w mieszkaniu Irteńskich Tadeusz osłabiony trzytygodniową hiszpanką, ledwie włóczył nogami. Jadwinia leżała na hiszpankę z czterdziestostopniową gorączką. Postanowiono więc, że uciekać – na razie do Wilna – będzie tylko pan Irteński z Tadeuszem. Babunia Irteńska, pani Irteńska i Jadwinia z synkiem pozostały w Mińsku. Ponieważ podróż na dworzec nie uchodziła za bezpieczną, więc walizki odesłano na kolej pod opieką lokaja, a ojciec z synem poszli na dworzec piechotą – bocznymi ulicami.
Jazda w niemieckich wagonach z drzwiami na przestrzał, nieopalanych
i bez świateł, trwała nieznośnie długo. W Mołodecznie trzeba było dlaczegoś zmieniać pociąg. Po peronie kręcili się oberwańcy z błędnym wzrokiem i żółtą opaską na ramieniu: wypuszczeni przez Niemców jeńcy wojenni.


Wilno powitało ich ciepłem, obfitością wszelkich dóbr doczesnych, nawet wesołością. Zdawałoby się, że nie było ani wojny, ani trzyletniej głodówki okupacyjnej. O zbliżającej się ze wschodu rewolucji nikt jakoś nie myślał. Wszyscy mińczucy, którzy nie uważali za bezpieczne pozostawać w Mińsku, byli już na miejscu, wyjechawszy wcześniej, niż Irteńscy, z czego by wynikało, że uciekli z Mińska nie ostatnim, lecz co najmniej przedostatnim pociągiem. Wszyscy mieli pugilaresy tęgo wypchane rublami carskimi, kierenkami, ost-rublami i markami. Hotele, restauracje i kluby były zatłoczone.
Bracia Ciundziewiccy, ci sami, o których puszczono ongi fałszywą plotkę, że powiesili popa prawosławnego, stanęli w hotelu Sokołowskiego, gdzie zaczynali dzień od rannego śniadania w łóżku. Kelner przynosił im na tacy sporą karafkę wódki z przekąskami: śledziem, rydzami marynowanymi, zimnym mięsem. Tacę stawiano na nocnym stoliku i bracia spożywali posiłek, nie wstając z łóżek. A wieczorem w gabinecie w Bristolu Ciundziewiccy bawili się w powiększonym gronie. Pito na umór, wznoszono toasty. Ktoś zaproponował, aby jednego z Ciundziewickich obrać na króla białoruskiego. Kandydaturę przyjęto przez aklamację, po czym nowo obrany król wygłosił mowę tronową, zagajając ją słowami:
– Ogłaszam, że stolicą Białorusi będzie miasto Lepel. Odtąd – i aż do śmierci obu braci – jednego nazywano "królem białoruskim" a drugiego "wielkim księciem".
Sielanka wileńska nie trwała długo. Po dziesięciu dniach powiało trwogą: bolszewicy już są w Mołodecznie i idą na Oszmianę. Trzeba więc było uciekać dalej na zachód. Do Warszawy. Krążyły wprawdzie gawędy o jakiejś samoobronie wileńskiej, ale Irteńscy, pomni, czym się skończyła samoobrona mińska, słuchali jednym uchem. Ruszono więc koleją do Białegostoku.
Z jazdy koleją z Wilna do Białegostoku Tadeusz zapamiętał tylko jedną scenę. Jechał z ojcem w przedziale szczelnie zapchanym mińską elitą. Byli
więc tam: głowa, czyli prezydent miasta Chrząstowski, szwagier jego Rudźka Porzecki, Adziuś Węcławowicz, pani T. z synem, młodym adwokatem. Pani
T. mimo swych lat pięćdziesięciu była ognistą z lekka tylko siwiejącą brunetką, słynną z przygód miłosnych. W przedziale panował nastrój wesoły.
Obiadowano, rozkładając na rozesłanym na kolanach papierze podróżne zapasy żywności. Częstowano się wzajemnie. Krążyła manierka z wódką.
Po skończonym posiłku wszystkich ogarnęła senność. Pierwsza zasnęła pani T. Syn jej trzymał w ręku pozostały po uczcie solony ogórek i pytał:
– Ca mam z tym zrobić?
Na to Rudźka Porzecki:
– Obudź mamę. Daj jej. Niech się pobawi.


Do Białegostoku przyjechano w dzień Wilii. Zaimprowizowaną wieczerzę wigilijną spożyto u białostockiego Ritza (bo i Białystok miał swego Ritza), gdzie też przenocowano. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszono w kilkoro sań do granicy polskiej w Łapach. W Łapach badanie dokumentów odbyło się bez przeszkód. Tyle tylko że porucznik Jelski, rodzony brat słynnego wodzireja Taśka Jelskiego, dowódca posterunku żandarmerii w Łapach, odebrał Tadeuszowi bez pokwitowania pistolet parabellum, sztucer i dubeltówkę. Prawdopodobnie na cele obrony młodego państwa polskiego.
Do Warszawy przyjechano o zmierzchu. Z odrapanego dworca ongi
Petersburskiego, a który się jeszcze nie nazywał Wschodnim czy Wileńskim, ruszono dorożką. Na ulicach nie było śniegu, ale gdzieniegdzie koń się ślizgał na gołoledzi. Koń – przeraźliwie chudy, o którym Perzyński ongi napisał, że warszawski koń dorożkarski musi być sztuczny, bo tylko sztuczny koń składający się ze szkieletu obciągniętego skórą może nie tylko utrzymać się na nogach, ale ciągnąć dorożkę. Dorożkarz miał, jak cztery lata temu, blachę z numerem na plecach. W ogóle Warszawa nic się chyba nie zmieniła. Była może trochę więcej odrapana, zamiast stójkowych w czarnych szynelach stali na rogach milicjanci w płaszczach koloru nieokreślonego (policja państwowa miała się zjawić później), a na murach widniały gdzieniegdzie napisy "Niech żyje Piłsudski".
Warszawa fermentowała. Nie było dnia bez jakiegoś strajku. Strajkowali introligatorzy i kelnerzy. Strajkowali fryzjerzy. W Bristolu panowie Białobłoccy własnoręcznie golili czekających cierpliwie w długiej kolejce klientów. Tramwaje jednak chodziły. Tadeusza mającego w świeżej pamięci wybuch rewolucji w Petersburgu, która się zaczęła od tramwajów, napełniało to otuchą.
Mówiono o obronie Lwowa. Tworzono wojsko. Mówiono o Wilnie, a nawet Mińsku. Powstał Komitet Obrony Kresów Wschodnich z biurami na Długiej. W Komitecie zasiadali panowie Władysław Pusłowski, Michał i Mirosław Obiezierscy, Olgierd Gordziałkowski, Ignacy Witkiewicz, Mieczysław Bohuszewski, Władysław Raczkiewicz, Michał Stanisław Kossakowski, Czesław Krasicki, Antoni Jundziłł, Emanuel Obrąpalski, Piotr Wańkowicz. Komitet Obrony tworzył dywizję litewsko-białoruską. W powozie zaprzężonym w ładne siwki beselerowskie przejeżdżał naczelnik państwa Piłsudski. Porucznik Tok (Otton) Węcławowicz stawał przed nim frontem.
Prosperowały domy gry: na piętrze w Oazie i w klubach o dziwnych nazwach – Numizmatyków i Filatelistów. Były zasadniczo zakazane, lecz istniały prawem bezwładu od czasów niemieckich.


Wkrótce policja miała je zamknąć. Wtedy panowie Kaczanowscy, ojciec
zwany Kuką i syn zwany Kukin-synem, uchodźcy z Kijowszczyzny, wpadli na pomysł utworzenia lotnych domów gry, funkcjonujących każdej nocy w innym lokalu prywatnym. Również w lokalach prywatnych wąchano eter i kokainę lub uprawiano igraszki erotyczne. Odwiedzano też domy publiczne.
Pensjonarka w jednym z nich zwierzała się Tadeuszowi:
– Wczoraj był u mnie oficer francuski. I wiesz – jakoś nie to. Ze swoim przyjemniej.
"Patriotka" – pomyślał Tadeusz.


Uchodźcy z Wielkiego Księstwa Litewskiego, kręcąc się wśród gruntownie zendeciałego od czasów Dwugroszówki mieszczaństwa warszawskiego, nie bardzo wiedzieli, co myśleć o sytuacji politycznej. Piłsudskiego nazywano socjalistą, a Litwini wiedzieli, do czego socjalizm doprowadził w Rosji. Patrzyli więc na Piłsudskiego w najlepszym razie nieufnie. Z radością powitali
przyjazd Paderewskiego. Pan Irteński z Tadeuszem widzieli z okien hotelu Europejskiego, jak przed Bristolem stanął samochód, z którego wysiadł pan ze strzechą rudych włosów.


A u Lourse'a krążył dowcip: "Czy wiecie, że Ignacy Paderewski jest potomkiem świętego Antoniego Paderewskiego?".
"Wybuch" niepodległości odurzał. Czasem wydawał się nieprawdopodobny. Nie wierzono, że można wysyłać depesze, a gdy uwierzono, zaczynano starym zwyczajem układać je w języku rosyjskim. Z nieufnością podchodzono do telefonów, które w Mińsku i Wilnie były już od dawna zlikwidowane przez zarządy wojskowe lub rewolucyjne. Panie uchodźczynie zorganizowały restaurację "Kresy" na rogu Nowego Świata i Wareckiej, gdzie były współwłaścicielkami i kelnerkami.


Za przykładem "Kresów" powstały później tzw. "Patelnia" w Ujazdowskich
i "Wiry" na Mazowieckiej. Restauracje, w których gościom usługiwały panie i panienki z towarzystwa, stanowiły w owych czasach coś niezwykłego i miały wielkie powodzenie. W jednym z pism humorystycznych ukazał się wiersz porównujący kelnerki kresowe do świtezianek. W wierszu tym były takie strofy:

Gdy pocałunków chciał wajdelota,
Uciekła z krzykiem do mamy.
Dziś świtezianka tańczy fokstrota
I chce jedwabnej piżamy.
Nie dasz piżamy? Ha, trudna rada!
Lecz kto przysięgę naruszy.
Ach biada jemu, za życia biada!
I biada jego złej duszy!

Wiersz był zabawny, ale trochę krzywdzący. Wśród kilkudziesięciu pań kelnerek znalazła się może jedna, która chciała naciągnąć pewnego przedstawiciela zacnej warszawskiej rodziny kupieckiej na jedwabną piżamę czy inny artykuł bielizny damskiej, ale pozostałe pracowały ciężko, przestrzegały zasad staroświeckich obyczajów i ani im się śniło kogokolwiek naciągać.
Rozpisano wybory do sejmu, który dla uniknięcia nieporozumień nazwano "ustawodawczym". Chytry system proporcjonalny faworyzował wielkie partie, toteż poczciwi konserwatyści z "kresów" nie mieli większego wyboru. Głosować na socjalistów zabraniał instynkt samozachowawczy "posesjonatów". To samo – na ludowców. Wszelkie próby stworzenia stronnictwa umiarkowanego, jakiejś Demokratycznej Unii Państwowej (w skrócie DUP), były z góry skazane na fiasko. Toteż kresowcy z bólem serca głosowali na listę endecką.
Na ulicach, w restauracjach, kawiarniach, kinach – wszędzie pełno było oficerów z epoletami w kształcie trefli. Wśród nich zwracali uwagę ci, co mieli wężyki na kołnierzach, bo w owych czasach wężyki przysługiwały jeszcze tylko legionistom.
Czasy nie były wesołe. Od wschodniej ściany, bardzo bliskiej, bo rozpoczynającej się już za stacją Łapy, czaiła się wielka niewiadoma rewolucji rosyjskiej.


Lwów krwawił się.
W Poznańskiem trwały utarczki. Była wprawdzie stolica, było państwo, był jego naczelnik, były ministeria, nazwane ku zgrozie normalnych uszu "ministerstwami", ale nie było granic. Ale Warszawa, zawsze wierna sobie, bawiła się.
W Nowościach, gdzie bez przerwy dawano "Księżnę czardaszkę" z Orleńską, w Teatrze Małym, gdzie wystawiano "Politykę" Perzyńskiego z Milą Kamińską, w teatrzykach, gdzie satyra polityczna dworowała sobie z ministrów i "galileuszów" – tłumy.
Uchodźcy ze wschodu - Wileńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylowszczyzny, Inflant – byli modni. Przede wszystkim byli to "swoi" – Litwini, którzy podobnie jak warszawiacy byli razem "pod Ruskiem". Po wtóre stanowili dość skuteczną przeciwwagę "Galileuszom", którzy wtedy byli specjalnie niepopularni. Po trzecie, razem z nimi przyszła spotęgowana tysiącgębną famą legenda czynów bohaterskich braci Dąmbrowskich. Po czwarte, byli "stamtąd", tj. przeżyli grozę bolszewicką na własnych skórach. Uważano więc ich za ekspertów, którzy oglądali na własne oczy żywych bolszewików. Wreszcie, pomimo utraty mienia i ziemi ojczystej, mieli rozmach, zapał, humor, no i pieniądze. A pieniądze mieli nawet tacy z nich, którzy zasadniczo nie powinni byli ich mieć.


Sarkano na nich po trosze że podbijają ceny i psują kelnerów napiwkami. Słowem, byli modni jak nie przymierzając Polacy w Anglii i Szkocji w roku 1940.


Dopiero po dłuższym czasie warszawiacy się zorientowali, że nie wszyscy uchodźcy z "kresów" byli Rurykowiczami i nie wszyscy posiadali dobra, którymi się przechwalali. Wtedy to – i trochę poniewczasie – puszczono w obieg złośliwy dowcip, że co drugi wilnianin lub mińszczanin jest Rurykowiczem.


Był jednak okres, zresztą bardzo krótki, gdy zdawało się kresowcom, że wyjdą z mody. Stało się to wtedy, gdy do Warszawy zawitali pierwsi Francuzi z misją wojskową. Francuzów tych noszono literalnie na rękach. I salony, i domy publiczne wydzierały ich sobie nawzajem. I kokota, i dama z towarzystwa uważały się za szczególnie upośledzone, jeśli się choć raz jeden nie pokazały w miejscu publicznym z Francuzem. Moda na Francuzów trwała jednak krótko, bo rychło się przekonano, że przysłana do nas przez zachodnią "siostrzycę" ekipa wojskowa stanowiła mieszaninę.
Obok garstki fachowców wojskowych, ludzi kulturalnych i przyzwoitych, była bandą kupczyków, którzy wyzyskiwali swą eksterytorialność dla szmuglowania perfum i prezerwatyw. W zaprzyjaźnionej Warszawie zachowywali się mało lepiej, niż w kraju nieprzyjacielskim. Byli hałaśliwi, agresywni i brudni. Kelnerów i kokoty, tj. profesje, które są dobrym miernikiem wartości każdego "gościa", zdegustowali od razu złymi manierami, skąpstwem i targowaniem się.

sobota, 16 marzec 2013 10:48

Wojna i sezon [19]

Napisane przez

Oprócz "Selektu" i Europejskiej chadzano też wieczorem do "Wintergartenu", lokalu nocnego uroczyście otwartego w domu, gdzie było dawne "Akwarium". Wieczorami rzępoliła tam stara orkiestra pod batutą pana Sołowiejczyka, a na estradzie "kaskadowa" śpiewaczka z Warszawy panna Lola Patroni "śpiewała "Husiaj-siusię" i jakieś kuplety aktualne z refrenem:
"Odejdź ode mnie, ty Angliku połamany". W "Wintergartenie" bawili się nieraz ziemianie z powiatu ihumeńskiego pan Offenberg i pan Adam Demidowicz-Demidecki. Zabawa ich polegała m.in. na tym, że kazali orkiestrze grać na zmianę i bez końca dwa oklepane marsze, z których jeden ochrzcili mianem "Ihumeńskiego marsza", a drugi "Borysowską rapsodią".


W styczniu czy lutym 1919 roku Tadeusz i inni mińscy przyjaciele panny Loli Patroni dostali w Warszawie ozdobne faire-part donoszące o ślubie jej z hrabią Szewczyk-Szewczyńskim. Faire-part też powędrowało do teczki "Curiosa" i zachowały się do września 1939 roku.
Tylko Rudy odnosił się sceptycznie do mody na Niemców. Gdy raz do "Selektu" weszło kilku wojskowych niemieckich z jakimiś dotąd niespotykanymi naramiennikami i gdy przy stoliku posypały się szepty: "Co to za mundury?", Rudy wyjaśnił: – Jak to, nie wiecie? To pralnia wojenna.
Mińsk był miastem w połowie żydowskim. A Żydzi byli w czasie tamtej wojny wybitnie proniemieccy, jeśli może nie liczyć proletariatu gnieżdżącego się w cuchnących uliczkach wzdłuż "podziemnej" Niemihy i dokoła dwóch rynków – Wysokiego i Niskiego. W Niemczech bowiem przed pierwszą wojną nie było urzędowego antysemityzmu, nie było "linii osiedlenia", nie było w ogóle żadnych ograniczeń.


Żydzi mieli w Mińsku pod Niemcami swoje życie kulturalne, swoje gazety, no i swoje interesy. Wtedy to nasz przyjaciel Mojsze (Michał) Lewin, rodem ze wsi Maksymowicze koło Baćkowa, zaczął się dorabiać swego pierwszego miliona. A dodajmy, że pieniądze – czy to marki niemieckie, czy Ost-ruble czy ruble carskie czy "kierenki" – miały swoją wartość określoną i trwałą.


W końcu maja na polski Mińsk spadła jak grom z jasnego nieba wiadomość o rozbrojeniu przez Niemców 1 korpusu Dowbora. Metafora "jak grom z jasnego nieba" wymaga krótkiego omówienia. Sprawa nie była ani tak prosta, ani tak jasna, jak to sobie późniejsi historiografowie wyobrażają. Analiza "implikacji" i "reperkusji" tego zdarzenia należy do "wielkiej historii". Ja zaś piszę "małą historię" dwudziestopięciolecia 1914–1939 widzianą oczami i z podwórka Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego...


Tu powiem tylko, że w związku rodu Wańkowiczów zawrzało z powodu roli odegranej przez Melchiora Wańkowicza w tragiczną noc majową w Bobrujsku. Wyraz "zawrzało" jest przesadą. Zawrzała właściwie tylko jedna pani Leonowa z Broel-Platerów Wańkowiczowa ze Smiłowicz, pozostająca w stosunkach zażyłych z generałem Dowborem. Ponieważ była to jednak osoba z długim, ruchliwym i jadowitym jęzorem, więc tumult przez nią uczyniony robił pozory wielkiego wzburzenia w całej rodzinie. Pani Leonowa nazywała Melchiora "buntownikiem" i jeśli nie żądała jego głowy, to chciała przynajmniej, aby go wykluczyć ze Związku.


Do tego też nie doszło, Związek bowiem de facto przestał już istnieć. Irytacja pani Leonowej miała może jeszcze inną przyczynę. Ród Wańkowiczów doznał w tym samym czasie innego despektu. Konstanty Drucki-Lubecki, syn popularnego w Mińsku "Herutka", wziął ślub w tajemnicy przed rodzicami z panną Zofią Wańkowiczówną, siostrą Morysia.


Gdy "Herutek", który był małym tyranem domowym, dowiedział się o tym, zmusił syna do porzucenia nowo zaślubionej żony. Skandal był wielki i – kto wie – wstrząsnął może Mińskiem głębiej i potężniej, niż wieść o kapitulacji Dowbora.


W płaszczyźnie "małej historii" rozbrojenie 1 korpusu miało w Mińsku jeszcze jedną "reperkusję". Oto jeden z oficerów korpusu, Antek Wiszniewski, dawny kolega gimnazjalny Tadeusza, młodzieniec na ogół bardzo spokojny i opanowany, idąc w Mińsku po Zacharzewskiej w towarzystwie matki, dostał nagle ataku szału. Atak polegał na tym, że trzasnął w twarz mijanego majora niemieckiego. Major cofnął się zdumiony, po czym zaczął wydobywać spod płaszcza parabellum. Wtedy pani Wiszniewska ze łzami zaczęła błagać Niemca, aby nie strzelał.


– Mój syn jest chory nerwowo – mówiła.
– Jeżeli jest chory nerwowo, to czemu nie trzyma go pani w domu albo w szpitalu wariatów – odpowiedział major, chowając pistolet i odszedł, mrucząc z niezadowolenia.
(Wypadek godny zapisania w legendzie o dobrych Niemcach, bo można sobie wyobrazić, czymby się skończył za złych Niemców, tj. w latach 1939–1945).
W połowie czerwca Tadeusz zaopatrzony w przepustkę kolejową i w Waffensehein na prawo posiadania dubeltówki, rewolweru i sztucera pojechał do Baćkowa, gdzie już bawiła pani Irteńska z Jadwinią. Towarzyszył mu Rudy.


Wieś białoruska, w miarę agresywna w czasie pięciomiesięcznej "swobody", była spokojna. Robiło wrażenie, że miała dość tej czerwonej wolności. Zwłaszcza starsi i zamożniejsi chłopi westchnęli z ulgą, gdy zjawili się Niemcy w feldgrauach. Przezwali ich dobrodusznie "młynarzami", czy to z racji pokojowego i podtatusiałego wyglądu landszturmistów, czy dlatego, że feldgrau przypominał kolor khaki jakby przyprószony mąką. Życie ekonomiczne weszło w normalne tory. Rekwizycje – ta zmora każdego zarządu wojskowego – odbywały się bez rujnowania gospodarstw. Za rekwirowane produkty płacono ceny zapewne niższe od cen rynkowych, ale rozsądne i gotówką, a nie kwitami.
Na tle rekwizycji Tadeusz spotkał się wtedy z jednym "złym Niemcem". Z oddziału stacjonującego w Ostrowiu przyjechał do Baćkowa lejtnant kupować siano. Ofiarował cenę niższą od "taksy" urzędowej. Oburzyło to panią Irteńską. Zaczęła się kłócić z lejtnantem, co przychodziło jej łatwo, gdyż ukończyła ongi pensję w Rydze i mówiła biegle po niemiecku. Niemiec obstawał przy swojej cenie, rzucał się i podnosił głos.
Tadeusz, obecny przy rozmowie, powiedział głośno, oczywiście po polsku:


– A cóż to za cham i świnia z pyskiem szczekającego psa! To chyba pierwszy Niemiec, który się w ten sposób zachowuje...


Kłótnia trwała dalej. Przerwało ją przyjście służącej z oznajmieniem, że obiad podany. Gościnność litewska kazała pani Irteńskiej zapomnieć o kłótni. Zaprosiła lejtnanta na obiad. Gdy trójka: pani Irteńska, Niemiec, który po zaproszeniu na obiad przycichł, i Tadeusz szła w kierunku domu, Tadeusz wciąż był wściekły i aby ulżyć sobie mówił dalej głośno po polsku:


– Cham i świnia! Zupełnie niepotrzebnie zaprosiła go mama na obiad.


– Ach, dałbyś spokój – szepnęła pani Irteńska.


Przy obiedzie Tadeusz się udobruchał i nawet poczęstował Niemca samogonem pędzonym przez jednego ze szlachciców zagrodowych. Wódka podziałała kojąco również na Niemca. Twarz jego zakwitła uśmiechem i zaczął mówić – po polsku. Okazało się, że "zły Niemiec" był Poznańczykiem, że się nazywał Maćkowiak, no i że nie tylko się nasłuchał polskich oracji Tadeusza, ale i zrozumiał ich treść.
Wieś była spokojna. Nie słyszano o wypadkach buntu lub oporu. Na jedną gminę, której obszar był przeciętnie większy od niejednego z małych państewek europejskich, wystarczało dosłownie paru Niemców, by całą gminę utrzymać w posłuchu. (Jak w anegdocie z "Martwych dusz" Gogola: nie potrzeba było sprawnika dla przywrócenia porządku – starczyło, że sprawnik posłał na miejsce rozruchu swój "kartuz" czyli czapkę). A wszak do wsi i miasteczek powróciło wielu żołnierzy mających broń ukrytą.


Zaczęli też wracać jeńcy wojenni. Tu i ówdzie zdarzały się wypadki zwykłego bandytyzmu. A bandytyzm jest, jak wiadomo, jedną z oznak powrotu do czasów normalnych.


Jeden z zamożnych chłopów ze wsi Baćków, Jemieljan, którego zapewne w kilkanaście lat później zlikwidowano jako "kułaka", miał inne zmartwienie. Zwierzał się Tadeuszowi:
– Paniczu, cóż to takiego?! Przez cztery lata była straszna wojna. Myślałem, że wybiją tyle narodu, że można będzie dzielić ziemię po zabitych. A tu okazuje się, że na całą gminę jakszycką zabito tylko dwóch ludzi! Głos Jemieljana drżał smutkiem i rozczarowaniem.
Sielanka trwała. Wyrazu "sielanka" używam bez żadnej ironii. Ku wiecznej bowiem memorii zanotujmy jedno: w owym czasie ludność ziem litewskich była jeszcze – aż po linię Dniepru – że tak powiem "orientacji" zachodnioeuropejskiej (oczywiście bardziej z ducha, niż z wyglądu). Dla niej, po dzikim wstrząsie pierwszego bolszewizmu, Niemcy reprezentowali wtedy ład zachodnioeuropejski.
Sielanka nie trwała jednak długo. W końcu lata powiało trwogą: przyszła wiadomość, że w myśl dodatkowego protokołu do traktatu brzeskiego Niemcy mają odstąpić bolszewikom wschodni pas nowej okupacji – od linii Berezyny do linii Dniepru. Dnia tego Tadeusz z Rudym siedzieli na porosłej babkami i dzikimi goździkami skarpie drogi koło Małego Lasku i przyglądali się, jak parobek Piotruś Lagucki siał żyto na oziminę. Nagle Rudy, któremu były na ogół obce wszelkie zmartwienia społeczne, powiedział w zamyśleniu:
– A przecie on nie dla siebie sieje...
Jak się niebawem miało okazać, Rudy wymówił te słowa w złą godzinę.
Piotruś siał właśnie dla siebie, a w każdym razie nie dla "dworu", który już nie istniał, gdy żyto obeszło.
Coraz uporczywiej i coraz głośniej zaczęto mówić o porażkach niemieckich na froncie zachodnim. Zegarkowa precyzja okupacji zaczęła się zacinać. Oficerowie niemieccy chodzili ponurzy, jak dzień pochmurny, gemajnowie tłukli się, jak muchy senne. A sielanka prysła zupełnie, kiedy w jakimś – jakże dalekim! – lasku w Compiegne generałowie, którzy jeszcze przed kilku miesiącami w Brześciu walili pięścią w stół przed nosami przerażonych komisarzy bolszewickich, podpisywali kapitulację.
Wionęła wieść o rewolucji w Niemczech. Niemcy zaczęli się wycofywać. Tłoczyli się do wagonów i ryczeli po pijanemu pieśni, w których odróżnić można było słowa "nach dem Vaterland". "Zachód" cofał się – najpierw z linii Dniepru, potem z linii Berezyny, a potem z Mińska i Wilna.
Od wschodu szła dzicz.


Razem z cofającym się Zachodem (niemieckim) szedł exodus tych, którzy nie uważali za bezpieczne pozostanie pod władzą powracających bolszewików. Exodus nie był zresztą tak powszechny i liczny, jak później w roku 1920.
W mroźny i słoneczny poranek listopadowy Tadeusz wyjeżdżał z Baćkowa. Wyjeżdżał sam, bo państwo Irteńscy zostali jeszcze na dni kilka, aby zlikwidować i uratować, co się da, przed zbliżającą się ze wschodu zagładą.
Koła głucho turkotały po rozmiękłej grudzie. Konie parskały. Gdy bryczka wjechała na mały wzgórek, skąd był pierwszy przy wjeździe i ostatni przy wyjeździe widok na schowane w kotlince klomby pożółkłych lip dworu baćkowskiego, Tadeusza wzięła wielka pokusa do spojrzenia poza siebie.


Pomyślał jednak:
– Nie obejrzę się, bo jeżeli się obejrzę, nie zobaczę już nigdy Baćkowa.
Zwalczył pokusę i nie obejrzał się. Ale nic to nie pomogło.
W Mińsku było podniecenie, ale nie było paniki. Odwrotnie – była zdecydowana, choć może rozpaczliwa wola oporu, podsycana wiarą, że przecież CYWILIZACJA ZACHODNIA nie pozostawi bastionu tej cywilizacji na pastwę barbarzyńców. Krążyły plotki i padały projekty – naiwne, śmieszne, ale znamienne. W klubie obywatelskim mówiono, że mocarstwa Ententy postawiły Niemcom warunek dalszej okupacji Ober-Ostu i Mińszczyzny dla obrony tych obszarów przed bolszewikami. Albo mówiono z największą powagą, że Francja wysyła do Mińska dywizje wojsk kolorowych – też dla walki z bolszewikami.
Poza tym bogaci Żydzi i inni notable mińscy zaczęli wielką zbiórkę na fundusz bądź tworzenia oddziałów samoobrony, bądź nawet utrzymania z tego funduszu paru dywizji niemieckich, jako wojska najemnego. Wszystko to było śmieszne i naiwne, ale dowodziło, że ówcześni mińszczanie mieli większy dar przewidywania; niż...
Ale to już nie należy do legendy o dobrych Niemcach.

ciąg dalszy za tydzień

piątek, 08 marzec 2013 23:03

Wojna i sezon [18]

Napisane przez

Rzecz jasna, że nie miałoby sensu przypuszczenie, że Niemiec z Ober-Ostu i Niemiec z nowej okupacji należeli do dwóch odmiennych gatunków Niemców. A jednak, jeżeli Wilnianin nie przesadzał, zachowywali się inaczej. Dlaczego? – Na ten temat można by napisać całe wypracowanie historyczno-polityczno–psychologiczne. Może działała wtedy specjalna instrukcja z góry, jako że Ober-Ost był podobno obszarem skazanym na inkorporację do Rzeszy, a nowa okupacja – rodzajem terenu doświadczalnego. Może działały inne czynniki, a wśród nich – nastroje ludności wobec władzy, która nastała po dwunastu miesiącach rozgardiaszu rewolucyjnego.


Zanim przejdę do opisania tych nastrojów, pragnę "z naciskiem" (jak się pisało w reprymandach urzędowych) podkreślić, że właśnie Polacy powinni byli powitać wkraczających Niemców jak oswobodzicieli. Jest to temat tzw. wstydliwy, starannie tuszowany przez naszych historiografów, niemniej jednak może czas powiedzieć prawdę po pięćdziesięciu latach przemilczania lub fantazjowania. O sytuacji polskich "burżujów" i polskiej inteligencji w Mińsku w przededniu wkroczenia Niemców pisałem w poprzednim rozdziale. Teraz powiem, że "za miastem", gdzie wedle słów poety była "wolność", sytuacja wojsk korpusu Dowbora wyglądała rozpaczliwie.


Oddziały tego korpusu stłoczone na niewielkim obszarze między Berezyną i Dnieprem otaczało morze szalejącej rewolucji. Większość ludności białoruskiej przeżywała miesiące miodowe upojenia bolszewizmem i była nastrojona do "legionów" zdecydowanie wrogo. Na żołnierzy korpusu, zwłaszcza na ułanów, ludność ta patrzyła jak na synków ziemiańskich, jak na wojsko "pańskie" przeznaczone do ratowania majątków przed podziałem i grabieżą. "Legion" Dowbora stanowił garstkę szarpaną przez oddziały bolszewickie. Wojsko traciło ducha. Zaczęły się dezercje. W pułku, w którym zginął Kazio Irteński, były szwadrony, z których zdezerterowała prawie połowa ułanów – z wyjątkiem wspomnianych "synków ziemiańskich". Wtedy to Dowbór posłał dowódcę 1 pułku ułanów Mościckiego z misją do Warszawy. Przedzierając się przez pas przyfrontowy szczelnie obsadzony przez bolszewików, Mościcki i paru towarzyszących mu ułanów polegli koło leśniczówki Dub na Polesiu. Kilku innych zdołało się uratować.


Trudną i jałową byłaby dziś spekulacja, co by się stało z korpusem Dowbora, gdyby nie przyszła "odsiecz" niemiecka. Nie przesadzę jednak chyba, że co najmniej oficerom i ochotnikom groziłaby rzeź na miarę obozu pod Batohem (1653) lub Katynia.
Gdy przednie oddziały niemieckie spotkały się z oddziałami Dowbora, dowództwo polskie zawarło z Niemcami porozumienie, którego mocą nastąpiło rozgraniczenie sfer działania wojsk polskich i niemieckich. Otoczony z trzech stron przez "zaprzyjaźnionych" Niemców, a z czwartej strony odgrodzony Dnieprem od bolszewików, korpus polski odetchnął.
Nastąpiły tygodnie "pieredyszki", gojenia ran zadanych walką z bolszewikami, konsolidacji bogatych zapasów bobrujskich, tworzenia zarządu cywilnego z własną pocztą i znaczkami, które w rok później dochodziły cen astronomicznych na rynku filatelistycznym. Dezerterzy zaczęli wracać do oddziałów. Karano ich bardzo łagodnie: najczęściej surowym upomnieniem, rzadziej – wsypaniem porcji kilku nahajów po gołych pośladkach. Taka kara cielesna zaordynowana przez wspomnianego w rozdziale IV "Bebusia" de Rosseta spotkała jednego z "synków ziemiańskich" ze znanej w Mińszczyźnie rodziny.


Duch męstwa wstąpił w oficerów polskich. Gdy w kwietniu pan Irteński rozmawiał z dowódcą oddziału 1 pułku stacjonującego w Chołuju nad Świsłoczą i zapytał, co ten myśli o dalszych losach korpusu Dowbora, oficer odpowiedział bez chwili wahania:
– Będziemy się bić z Niemcami.
A gdy pan Irteński podniósł brwi, dodał:
– Duch w pułku jest świetny. Chłopcy nasi są w doskonałej formie i nienawidzą Niemców. Co dzień śpiewają Rotę: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz"...


Po takiej odpowiedzi pan Irteński już nie pytał dalej. Zresztą opinia tego oficera nie była odosobniona. Jeżeli dzielny ułan się chełpił, to w szereg lat później człowiek tak, zdawałoby się, świetnie poinformowany, tak biegły w sprawach wojskowych i tak zawsze blisko stojący wszelkich "ośrodków dyspozycji" jak Melchior Wańkowicz, napisał czarno na białym w swej – zresztą najlepszej – książce "Strzępy epopei", że Dowbór miał wszelkie szanse rozbicia cienką pajęczyną rozciągniętej od morza do morza landwery. Ale pamiętajmy, że był to kwiecień i maj, gdy Niemcy mocno trzymali się jeszcze na zachodzie, ostrzeliwując z Grubej Berty Paryż, a za plecami Dowbora za urwiskiem Dniepru stała nieznana, zawsze gotowa do skoku dzicz bolszewicka. No ale wtedy, a i nieraz później polityka i strategia polska opierała się na doktrynie Marii Konopnickiej – "Duch będzie nam hetmanił".
W pierwszych dniach maja Tadeusz spotkał na Zacharzewskiej Morysia Wańkowicza. Moryś był w mundurze 1 pułku ułanów i przyjechał do Mińska na kilka dni urlopu. Od chwili strasznej śmierci Kazia sam widok munduru ułana polskiego budził w Tadeuszu ból i żal. "Kazio zginął, a ten sobie spaceruje" – myślał. Wstydził się tej myśli i starał się ją odpędzić zmuszając się do swobodnej rozmowy ze starym przyjacielem. Gdy jednak Moryś zaczął, podobnie jak ów oficer w Chołuju, mówić o walce z Niemcami, Tadeusz nie wytrzymał. Przerwał mu ostro: "Nie gadaj głupstw!" i odszedł bez pożegnania.
A w tydzień później oszołomiła go wieść o strasznej śmierci Morysia z rąk bolszewickich. Oddział, w którym służył Moryś, był zakwaterowany we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem. Razem z nim służyli m.in. w oddziale Stanisław Czapski, Henio Roztropowicz, Wacio Jeśman. Pewnego wieczoru pito i bawiono się wesoło do późna. Towarzystwo rozeszło się po chatach nad ranem. Warta zasnęła, a może jej nie było... Skutki "wynikające z nieporządnego obozowania" były tragiczne. Bolszewicy przeprawili się na łodziach przez Dniepr i napadli znienacka na śpiących ułanów. Czapskiemu i Roztropowiczowi udało się dopaść koni i uciec. Strzelano za nimi i Henio dostał kulą w nogę. Morysia wzięto na bagnety i dobito z karabinu.
Osobliwe szczęście miał Wacio Jeśman. W chacie, gdzie spał samotnie, zbudziły go wrzaski i strzały. Słyszał rozdzierający krzyk Morysia "Jezus Maria", a potem huk kilku strzałów. Gdy wciągał buty, do chaty załomotali kolbami bolszewicy pytając, czy są ułani. Otworzyła im baba, właścicielka chaty. Stała w drzwiach w taki sposób, że rozmawiając z żołnierzami widziała jednocześnie Wacia, który do niej celował z rewolweru. Na ponowne pytanie bolszewików, czy w chacie są ułani, nie potrafiła wymówić "tak" albo "nie", a tylko zakiwała przecząco głową. Bolszewicy poszli rewidować dalsze chaty. Wacio wymknął się zgarbiony z chaty i przez tylne opłotki wydostał się na pole, gdzie spłaszczony pod jakąś miedzą doczekał świtu i odsieczy.


W Mińsku życie wróciło do burżuazyjnej normy. O niedawnym panowaniu bolszewików myślano jak o przykrej zmorze. Zapanowała moda na Niemców, którzy zresztą zachowywali się bardzo kulturalnie. Niemców zapraszano do domów polskich na przyjęcia towarzyskie, afiszowano się z nimi w "Selekcie" lub w restauracji Europejskiej. Oficerowie rosyjscy dotąd kryjący się na przedmieściach w przebraniu czubaryckim powyłazili na świat Boży w błyszczących epoletach, a gemajnowie niemieccy przykładnie im salutowali. Mówiono, że gdzieś na południu walczą z bolszewikami "białe" wojska rosyjskie, wymieniano nazwiska Korniłowa i Denikina, ale mińscy oficerowie rosyjscy jakoś do tej "Wandei" nie śpieszyli. Zresztą do białej armii ochotniczej mało ludzi się śpieszyło. Według obliczeń jednego z "białych" publicystów tylko 5 proc. ogółu oficerów rosyjskich wzięło udział w rosyjskiej Wandei. (W kilka lat później Tadeusz się dowiedział, że w rosyjskiej armii ochotniczej poległ jego kolega z młodszych klas gimnazjalnych Sasza Zenowicz).


Dwaj mińscy oficerowie Astrow i Czugajew prowadzili kabaret artystyczny w Europejskiej, gdzie przygrywał doskonały kwartet ze skrzypaczką Sonieczką i jej mężem Jefimem przy fortepianie. Astrow ryczał potężnym barytonem numery lekkiego repertuaru, np. "U mienia jest’ Marie", Czugajew – też baryton – śpiewał romanse "poważne", np. "Spitie, orły bojewyje".
Polskie życie społeczno-kulturalne kwitło. Wychodziły dwie gazety codzienne: wspomniany już "Dziennik Miński" i "Placówka". "Placówkę"
redagował Stefan Kiedrzyński, który do niedawna gościł jako "bieżeniec"
w Bielicy pana Karola Świackiego. "Placówka" wsławiła się tym, że ostro zaatakowała socjalistę inż. Witolda Falkowskiego za współpracę z bolszewikami. Gdy Falkowski próbował się bronić, twierdząc, że był tylko "specem" i że nie przykładał ręki do bezeceństw bolszewickich, Kiedrzyński napisał: "Gdy szajka bandytów grabi i morduje, zwykle tylko paru bandytów dokonywa mokrej roboty, a inni po prostu przypatrują się"...
Zdaniem Kiedrzyńskiego, Witold Falkowski był właśnie takim członkiem szajki, który się przyglądał mokrej robocie. Falkowski zamilkł. W kilka lat później, już w Polsce niepodległej, zginął tragicznie. O Stefanie Kiedrzyńskim pomówię później. Dodam tylko, że wkrótce potem "Placówka" przestała wychodzić.


Rada Ziemi Mińskiej z panami Jerzym Osmołowskim i Czesławem Krupskim na czele zasiadała. Kroniki mińskie odnotowały tylko jeden objaw jej działalności. A było to tak. Na pensji żeńskiej pani Witwińskiej odbył się po egzaminach maturalnych balik dla młodzieży. Na balik ten przyszło – podobno w stanie nietrzeźwym – kilka osób należących do "młodzieży w wieku pozaszkolnym", jak brzmiał protokół Rady Ziemi Mińskiej. Byli to: Bohdan Zalutyński, dwaj bracia Eynarowicze, Witold Wagner i jeszcze kilku innych. Podobno zachowywali się w sposób gorszący. Podobno dopuścili się czynów mających wpływ demoralizujący na młode dziewczęta.
O skandalu tym pogadano, poplotkowano i może by zapomniano, gdyby nie to, że dwóch winowajców z grona "młodzieży w wieku pozaszkolnym" napisało długi wiersz satyryczny, opisujący w sposób przesadny i niezbyt przyzwoity przebieg owego baliku. Wiersz ten nie tylko krążył w odpisach po Mińsku, wywołując udane oburzenie i ukryte u-śmieszki: jeden jego egzemplarz został pluskiewkami przybity do drzwi wejściowych gimnazjum pani Witwińskiej. Tego już "wzburzona opinia miasta Mińska" nie mogła ścierpieć. Rada Ziemi Mińskiej zarządziła śledztwo i sąd. Chodziło głównie o wytropienie autorów skandalicznego wiersza. Podejrzewano Tadeusza i Odyńca. Tadeusz ani na baliku
nie był, ani w pisaniu wiersza nie brał udziału, ale wiedział dokładnie, kto był autorem. (Nawiasem mówiąc, nie był nim Odyniec). Wezwany przed oblicze Rady oświadczył krótko: "Sam nie pisałem, wiem kto pisał, ale nie powiem". W parę dni później dostał list na blankiecie Rady z podpisami Jerzego Osmołowskiego i Czesława Krupskiego. List udzielał mu nagany za "niewłaściwie pojęty obowiązek koleżeństwa", tj. za odmowę donosu na autorów wiersza. Tadeusz przechowywał ten list w teczce z napisem "Curiosa" aż do września 1939 roku.
Z Niemcami utrzymywano stosunki nie tylko towarzyskie, ale i przyjazne. Tadeusza łączyła zażyłość z lejtnantem lotnictwa Grunwaldem, który miał kwaterę w mieszkaniu państwa Irteńskich, i z przyjacielem Grunwalda hauptmanem von Axhausen.
Grunwald rodem z Legnicy był żywym i wesołym brunetem. Miał pieska imieniem Lump, którego brał ze sobą jak maskotkę do samolotu. Von Axhausen był to Prusak słusznego wzrostu, przystojny, z siwiejącym włosem na skroniach. Gdy Niemcy rozpoczęli swą ostatnią ofensywę na Paryż, Grunwald zacierał dłonie, mówił o rychłym zawarciu pokoju, o Gretchen, która czekała na niego w Legnicy. Von Axhausen słuchał, uśmiechając się pobłażliwie, i mówił kiwając głową:


– Oh, du Optimist, Optimist...
W końcu maja Grunwalda i von Axhausena odwołano na front zachodni. Grunwald obiecał Tadeuszowi pisać "jeżeli nic się nie stanie". Widocznie coś się stało, bo Tadeusz nigdy już od niego nie miał wiadomości.

sobota, 02 marzec 2013 09:09

Wojna i sezon (17)

Napisane przez

– Dlaczego Kazia nie mają puścić? – pocieszał żonę pan Irteński – przecie jest prostym ułanem...
Odtąd na każdy dzwonek pani Irteńska biegła do przedpokoju w nadziei, że to może Kazio wrócił.
Tak trwało do pewnego mroźnego wieczoru w końcu lutego. Gruchnęła wieść, że się zbliża jakaś odmiana. Co to miała być za odmiana – nikt dobrze nie wiedział. Jedni mówili, że po zerwaniu rokowań pokojowych niemiecko-sowieckich w Brześciu do Mińska wejdą Niemcy (co okazało się prawdą). Inni, że Niemcy postanowili oddać Mińsk legionom polskim i że do Mińska wkroczy Piłsudski. Ta druga wersja była o tyle charakterystyczna, że dowodziła, jak dalece i jak długo Mińsk był odcięty od świata. Prócz garstki wtajemniczonych nikt nie wiedział, że w owym czasie Legiony już nie istniały, a Piłsudski był więźniem w Magdeburgu. Tak czy inaczej wersja o wkroczeniu Polaków napędziła wielkiego strachu bolszewikom.
Po zapadnięciu zmierzchu ucieczka bolszewików nabrała cech paniki. Od tamtych czasów zdarzało się autorowi tej kroniki oglądać szereg "pośpiesznych" ewakuacji, ale żadnej z nich nie można porównać z tym, co się działo w Mińsku w ten mroźny zmierzch lutowy. Ulica Zacharzewska, będąca szlakiem do dworca Brzeskiego – jako jedynej wolnej drogi na Borysów, bo drogę na Bobrujsk zagradzał Dowbór – była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki, skutkiem nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc rewolwerem, trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich, gardząc tzw. "kierunkami". Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska. W ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli – sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną.


Nazajutrz Mińsk był wolny. Polskie "podziemie" ujawniło się. Na ulicach rozlepiono ogłoszenia kapitana Topora (Ignacego Matuszewskiego) wzywające do utrzymania spokoju i porządku. Pośpiesznie organizowano samoobronę polską. Rudy, Tadeusz i Jerzyk Świda udali się do "arsenału" na ulicy Magazynowej – do lokalu gimnastycznego towarzystwa "Sokół" – gdzie dostali karabiny i opaski biało-czerwone. Ruszyli z własnej inicjatywy kierować ruchem ulicznym w śródmieściu. Wkrótce rola ta ich znudziła, więc wrócili na Magazynową, gdzie im dano hasło i kazano zluzować wartę przy garbarni pana Imrotha na Lachówce. Po paru godzinach – a było to już późne popołudnie – zluzowała ich zmiana, po czym znów wrócili do regulowania ruchu ulicznego. Wtedy to nadjechała ciężarówka, w której stali uzbrojeni po zęby czterej bojowcy: dwaj kuzyni Tadeusza bracia Eynarowicze z Grodzieńszczyzny, jakiś wojskowy, którego nazwiska nie wiedziano ani wtenczas, ani potem, i wreszcie znany na gruncie mińskim pirotechnik puszczający fajerwerki na zabawach "monstre" na Treku, pan Żyźniewski. Ta czwórka zaproponowała naszej trójce wspólny wypad na dworzec Brzeski.


Chodzi o to, że Mińsk był wolny, ale niezupełnie. Kilkanaście tysięcy żołdactwa bolszewickiego, częściowo uzbrojonego, wciąż jeszcze zatykało i oblepiało sale, perony, wagony, dachy, stopnie i sprzęgi wagonów i lokomotywy na dworcu Brzeskim. Pociągi odchodziły, lecz bardzo nieregularnie, wskutek zrozumiałego zamętu. Byłoby szaleństwem "brać do niewoli" tę masę opanowanego paniką motłochu, lub nawet tylko utrudniać mu ucieczkę z Mińska. Toteż cel wypadu mężnej siódemki, przedsięwziętego – trzeba to podkreślić – zupełnie samorzutnie, bez żadnego rozkazu z "ośrodka dyspozycyjnego" przy ulicy Magazynowej, był zupełnie inny. Antybolszewicko nastrojony kolejarz doniósł panu Żyźniewskiemu, że na dworcu Brzeskim stoi pod parą pociąg z ładunkiem jednego samolotu, trzech armat i kilka wagonów karabinów maszynowych z amunicją. Trzeba było nie dać bolszewikom wywieźć tego ładunku. Trzeba go było zdobyć i oddać... Komu? Oczywiście zbliżającym się legionom Piłsudskiego.
Wyprawa udała się. Gdy dzielni wojacy wkroczyli w siedmiu na dworzec, zawszone żołdactwo bojaźliwie rozstępowało się i dawało drogę. Komendant pociągu z samolotem, armatami i amunicją nie tylko "poddał się", lecz zwracając się do Tadeusza per "barin" (wziął go widocznie za dowódcę oddziałku, choć właściwie żadnego dowódcy wśród nich nie było) prosił z pokorą, aby pozwolić – jemu i załodze – odjechać na odczepionej lokomotywie. Prosił też, jak o wielką łaskę, o pozwolenie na zabranie ze sobą dubeltówki myśliwskiej. W Tadeuszu zbudziła się solidarność łowiecka do kolegi po fachu i – zgodził się wspaniałomyślnie.


Na tym skończyła się wyprawa. Gdy późnym wieczorem po powrocie z dworca Brzeskiego Tadeusz z Rudym zastukali do drzwi mieszkania, głos pani Irteńskiej spytał poprzez szczelinę drzwi przytrzymaną łańcuchem:
– Kto tam?
Duch Trylogii wciąż był nad nimi i odpowiedzieli bez namysłu:
– Swoi! Od królewskiego wojska!
Nazajutrz przy rannym śniadaniu Rudy barwnie i z kolorowymi dodatkami opowiadał państwu Irteńskim, jak to w siódemkę "zdobyli pociąg pancerny", tak bowiem Rudomina określał wtedy bohaterską wyprawę na dworzec Brzeski. Pan Irteński wysłuchał opowiadania, a potem powiedział z żalem w głosie:
– I po co było Kaziowi jechać do tego Dowbora! Zabawę w wojsko miałby dziś na miejscu...
Zamilkł, widząc, że pani Irteńska odwróciła głowę i wyszła z pokoju, by ukryć łzy.
A na drugi dzień wiedziano już w całym mieście, że do Mińska zbliżają się nie żadne legiony polskie, ale Niemcy. Wiedziano już, że rokowania brzeskie zostały zerwane. Wtedy to Trocki wyskrobał ołówkiem na tynku jednej z sal twierdzy brzeskiej pamiętne słowa "Ni wojny, ni mira – Leon Trockij". Na Zacharzewską wyległy tłumy, aby obejrzeć wkraczających "zwycięzców". Wchodzili przy dźwiękach piszczałek i bębnów. Byli to przeważnie landszturmiści o wyglądzie podtatusiałym i dość pokojowym.


Członkowie samoobrony polskiej odpięli z rękawów kożuszków i bekiesz opaski biało-czerwone, a broń złożyli w "arsenale" na Magazynowej. Zdobyty "pociąg pancerny" dostał się rzecz jasna w ręce Niemców. Tylko panu Szunejce udało się uratować ruble carskie.
Nieraz później wspominając to "zdobycie pociągu pancernego", Tadeusz myślał, że jednak wyprawa była dość ryzykowna. W siódemkę, w kilkunastotysięcznym mrowisku wrogiego żołdactwa, grali rolę zwycięzców, mając za sprzymierzeńca tylko wszechwładną panikę, którą to żołdactwo było ogarnięte. Takie rozmyślania doprowadzały go do ciekawych wniosków z dziedziny psychologii terroru i bohaterstwa.
Przeszło jeszcze kilka dni. Pewnego popołudnia Tadeusz posłyszał straszny rozdzierający krzyk w przedpokoju. Nie mógł zrozumieć, czyj to był głos, ale jednocześnie wydało mu się, że ten krzyk – straszny nieludzki krzyk – znał z literatury. Hrabina Rostowa z "Wojny i pokoju" tak krzyczała na wieść o śmierci Pietii. Tadeusz zrozumiał.


We wsi Blizniecy koło Rohaczewa podjazd 3 pułku ułanów znalazł w płytkiej mogile nagie zwłoki Kazia. Mieszkańcy wsi byli rozmowni i opowiedzieli wszystko ze szczegółami. Kazia i wziętego tegoż dnia do niewoli rotmistrza Boufałła odarto z butów, ubrania i bielizny i pędzono nago po śniegu przez wieś, tłukąc kolbami. Później skłuto ich bagnetami i wreszcie dobito z karabinów. Nagie zwłoki ułożono w płytkim dole w taki sposób, "cztoby odin drugogo w ż... cełował".


Zobaczywszy fotografię zwłok Kazia pan Irteński i Tadeusz – wbrew protestom pani Irteńskiej, która fotografii nigdy nie miała zobaczyć – nie pozwolili na otwarcie zalutowanej trumny. Złożono ją tymczasowo w podziemiach nowego kościoła na Zacharzewskiej, aby potem pochować albo w Baćkowie, albo w grobach rodzinnych w Kalwarii pod Mińskiem – na cmentarzu kościoła ufundowanego w XVIII wieku przez Michała Irteńskiego, podkomorzego bobrujskiego. Losy zrządziły inaczej. Po roku 1920 bolszewicy przerobili nowy kościół – fundacji Edwarda Woyniłłowicza – na "pałac kultury i odpoczynku". Trumnę z ciałem Kazia wyrzucono prawdopodobnie do jakiegoś wspólnego dołu, tym bardziej że do trumny była przybita tabliczka z nazwiskiem i dodatkiem że "poległ w walce z bolszewikami".


Kazio był wyjątkowo pięknym chłopcem. Kazimierz Leczycki w swej powieści z życia mińskiego "Państewko" porównał go do Doriana Greya. A z fotografii pośmiertnej patrzały wytrzeszczone w śmiertelnej męce oczy, krzywiły się w grymasie agonii, odsłaniając rząd równych zębów, spuchnięte wargi, widniała na szyi tuż pod podbródkiem dziura od pchnięcia bagnetem. A zdawało się tak niedawno ten Kazio bawił się jeszcze – ku zgorszeniu i drwinom kolegów gimnazjalnych – w koniki.


– Tak, wojenka, psiakrew – myślał Tadeusz, zaciskając zęby i pięście.
Śmierć Kazia była rodzinną tragedią Irteńskich – tragedią zazdrośnie ukrywaną przed ciekawością obcych (zwaną współczuciem). Ale z biegiem lat śmierć ta nabierała innego aspektu. Była po roku 1863 jednym z pierwszych wypadków wysłania wyrostka na nikomu niepotrzebną śmierć – wysłania przez jazgot bab-patriotek i naszepty ramolejących obrońców ojczyzny przybranych w mundury oficerskie, lecz przezornie bardzo dbających o własną skórę.

 

Rozdział X
LEGENDA O DOBRYCH
NIEMCACH


Porzucając zagrzane w ciągu dwóch i pół lat okopy "wielkiej wojny", Niemcy przekroczyli w końcu lutego 1918 r. granicę tzw. Ober-Ostu, tj. obszaru położonego między ziemiami Królestwa Polskiego a linią frontu, i zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr. Zatrzymali się przeto mniej więcej na granicy Rzeczypospolitej przedrozbiorowej.
Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie, zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych wilnian schodziła na temat wspomnień z okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił, bo zdawało mu się, że mówili o zupełnie odrębnych gatunkach Niemców. W ustach wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu, Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych, Hunem, który ponadto – jak głosiła lokalna legenda wileńska – zamknął w naczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem – Hun.
W listach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre – typem najidealniejszego okupanta, jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska. Ponieważ w Polsce nawet w okresie trwania polsko-niemieckiego paktu o nieagresji nie wypadało mówić dobrze o Niemcach, jako że byli odwiecznymi wrogami narodu, więc na zakończenie Tadeusz "ustępował" i nawet starał się odgrzebać w pamięci parę wypadków brutalnego lub w ogóle paskudnego zachowania się Niemców na obszarze nowej okupacji. Zapominał przy tym, że odosobnione wybryki niczego nie dowodzą, gdyż mogą nas spotkać – i niestety nieraz spotykają – ze strony najbardziej rodzimej armii. Tak czy inaczej, rozmowa kończyła się pojednawczo: i wilnianin, i Tadeusz dochodzili do wniosku, że ostatecznie każdy Niemiec to świnia, po czym

sobota, 23 luty 2013 07:45

Wojna i sezon (16)

Napisane przez

Z chłodami i słotami październikowymi romantyzm rewolucyjny wyparował do reszty. Znikły uśmiechy. Dowcipy w rodzaju: "Jak wiadomo marzec jest miesiącem rewolucji, tak np. Bastylię zdobyto 14 lipca" – dawno się przejadły. A żart na temat "wojny do zwycięskiego końca... z burżuazją" witano albo bez uśmiechu, albo z bardzo cierpkim uśmiechem. Sączyły się głuche pogłoski o jakichś walkach w Petersburgu, ale gazety o tym milczały.


Aż pewnego popołudnia przyszła wieść urzędowa o dokonanym w stolicy przewrocie i o utworzeniu rządu komisarzy ludowych z Leninem i Trockim na czele. Mińsk przyjął wieść w nastroju tępej rezygnacji. O żadnych protestach lub tym bardziej walkach nie było mowy. Jak się wkrótce miało okazać, Mińsk był jednym z nielicznych w imperium okręgów, w którym partia bolszewików zdobyła absolutną większość głosów w wyborach do konstytuanty. Nic dziwnego: w samym Mińsku stacjonowało około 150 tysięcy rozagitowanych żołnierzy. Zagarnięcie władzy przez bolszewików odbyło się więc spokojnie, bez zajść i tarć. Kwaterą główną bolszewików był "nowoczesny" gmach szkoły handlowej. Szkoła handlowa była więc w Mińsku tym, czym w stolicy był słynny "Smolny Instytut".


Życie polskie toczyło się po staremu. W restauracjach upijano się i od czasu do czasu zdarzały się mordobicia. Wtedy "zastępcy stron obu" spędzali długie wieczory na naradach honorowych i w końcu spisywali protokół orzekający, że w czasach, gdy życie Polaka nie należy do niego, lecz do ojczyzny, i nie ma on prawa nim dysponować, pojedynek zostaje odłożony aż do nastania "zupełnie normalnych warunków". Takie warunki widocznie nigdy nie nastały. Tadeusz bowiem nie pamięta, aby któryś z odłożonych w latach 1914–1918 pojedynków odbył się kiedykolwiek.
Wychodził "Dziennik Miński" pod redakcją pana Jaworskiego i nie był nawet cenzurowany. W Bobrujsku rozłożył się kwaterą główną dowódca 1 korpusu polskiego gen. Dowbór-Muśnicki, w Dukorze o kilkanaście wiorst od Mińska stał 1 pułk ułanów, a w samym Mińsku stacjonował jeden szwadron tego pułku. Wszystko to dawało Polakom poczucie pewnego bezpieczeństwa, zwłaszcza że w Mińsku, jak i gdzie indziej, panowała opinia, że bolszewicy nie przetrwają dłużej niż parę tygodni ("parę miesięcy" – korygowali niepoprawni pesymiści).
Któregoś ranka Tadeusza obudziły dźwięki orkiestry. Podbiegł do okna i uchylił rolety. Przez siatkę drobnego deszczu ujrzał wracający z ćwiczeń, czy jadący na ćwiczenia – a może patrolujący – szwadron ułanów. Trębacze grali piosenkę: "Hej – hej, ułani".
U wuja Obiezierskiego odbyło się przyjęcie dla przybyłego z Bobrujska generała Dowbora oraz dla oficerów 1 pułku ułanów. Oprócz wojskowych do stołów zasiadła cała śmietanka polskiego Mińska. Przyjęcie było sute: przekąski z klubu obywatelskiego, starka, burgund, szampan. Były mowy.
Generał Dowbór, zapewne trochę zgorszony szczególnym afektem, który mińczucy, a zwłaszcza panie mińskie, okazywali ułanom, zaapelował dość rozsądnie do społeczeństwa polskiego, aby kochało nie tylko ułanów, ale i piechotę. Na tę mowę Henryk Weyssenhoff zaprotestował, wykrzykując gorąco i niezbyt dorzecznie, że Krechowce okryły oręż polski wielką chwałą, jak ongi Somosierra, i że przeto malowanym dzieciom należy się miłość specjalna. Dowbór już nie replikował. Zresztą zgrzytu nie było. Panie, rozgorączkowane i zarumienione, topniały pod zabójczymi spojrzeniami ułanów. Panom kurzyło się z łysin i czupryn. Było bardzo, bardzo wesoło. A wszystko to w czasie, gdy nad krajem panowali już bolszewicy.
Tadeusz wychodził z przyjęcia razem z Rudym. Byli jedynymi cywilami spośród zaproszonej młodzieży. Rudemu, podobnie jak Dowborowi, nie podobało się powodzenie, które ułani mieli u pań.


– A wisz – mówił Tadeuszowi – ten szyk kawaleryjski jest trochę pocztowo–telegraficzny: dzyń–braś, dzyń–braś... Tadeusz wzruszył ramionami:
– Cóż – powiedział – to jak w piosence o ostatnim mazurze:


Ułan czule szepce w uszko,
Ostrogami dzwoni.
Pannie bije się serduszko
I liczko się płoni...


Rudy mruknął pod nosem przekleństwo w języku rosyjskim. W Mińsku więc panowała na razie cisza. Na wsi było inaczej. Zaraz po przewrocie bolszewickim wyszedł leninowski "Dekret o ziemi". Przez cały obszar byłego imperium przeszła fala pogromów. Gromiono dwory ziemiańskie.
Najstraszniejsze pogromy szalały w Rosji i na Ukrainie. Ziemian, którzy nie zdążyli uciec do miast, mordowano. Nieraz torturowano przed zamordowaniem. Dwory palono. W dworach, z których właściciele uciekli, gniew ludu wyładowywano na "pańskich" zwierzętach: w guberni orłowskiej wykłuwano oczy zarodowym ogierom i buhajom, pawie oskubywano żywcem "do naga". Tak się działo w Rosji centralnej, gdzie i ziemianie, i chłopi mówili tym samym językiem. Na Białorusi, gdzie większość ziemian była polska, pogromy odbywały się bez morderstw, albo wcale się nie odbywały, jak np. w Baćkowie i w okolicach Baćkowa. Na Białorusi pogrom polegał na tym, że tłum chłopów okolicznych pod wodzą "komitetu" (często jednoosobowego) nachodził dwór, dzieląc między sobą dobro burżujskie. Rabowano i dzielono rzeczy podzielne, a więc konie, bydło, drób, zapasy żywności, odzież. Rzeczy niepodzielne, np. fortepiany, często – choć nie zawsze – niszczono, przy czym grał tam rolę nie tyle instynkt niszczycielski, ile zawistna obawa, że przedmiot niepodzielny dostanie się sąsiadowi. Właścicielowi z rodziną pozwalano nadal mieszkać we dworze, albo też przenieść się do miasta z takim dobytkiem, jaki zdążył zgarnąć w pośpiechu.


Choć w Mohylowszczyźnie gromiono dwory na potęgę, w Judzieniczach pana Floriana Wańkowicza pogromu nie było. Widocznie popularność "bojara białoruskiego" była wśród Białorusinów zbyt wielka. Oświadczyli nawet, że będą pilnowali, aby "cudze" wioski nie odważyły się gromić Judzienicz. Stała się jednak rzecz inna: służba domowa, czy to w obawie represji ze strony biedoty wiejskiej, czy może pragnąc brać udział w pogromach okolicznych – rozbiegła się. W domu pozostali – obok starej niedołężnej niani – pani Florianowa i pan Florian konający po ataku apopleksji. Gdy umarł, dwie stare i słabe kobiety musiały dźwigać olbrzymie zwłoki, aby je ubrać i ułożyć na katafalku. W parę dni później, gdy wieść o jego śmierci rozeszła się po okolicy, przybyła pomoc kilku ludzi z księdzem na czele. Pogrzebano go po chrześcijańsku.


– "Wsi spokojna, wsi wesoła" – mówił Zbinio Czechowicz, który dość pośpiesznie uciekł ze swego majątku do Mińska (Wyniki mordowania ziemian na Białorusi, np. zabicie braci Sielawów w majątku Paule powiatu lepelskiego guberni witebskiej, zdarzyły się w rok później, już pod okupacją niemiecką, i były przypisywane nie chłopom miejscowym, lecz dywersantom zza kordonu. Wtedy też odnotowano szereg wypadków grabieży (pogromów) dworów ziemiańskich, przeważnie w guberni mohylowskiej, a również koło Borysowa – pogrom majątku Hlewin państwa Świdów).
W końcu 1917 roku stosunki w Mińsku zaczęły się psuć. Szwadron ułanów stacjonujący w mieście ściągnięto do Dukory, a wkrótce cały pułk przeniósł się w okolice Bobrujska, gdzie – jak później pisał Florian Czarnyszewicz – "Dowbór Polskę ustanowił". W styczniu 1918 śrubę bolszewizmu zaczęto dokręcać. Nie było wprawdzie jeszcze aresztowań na większą skalę, nie aresztowano chyba nikogo z Polaków w tym okresie. Ale nienawiść bolszewików do Polaków, których nie bez podstaw uważano za przedstawicieli czarnej reakcji, rosła z dnia na dzień.


W Mińsku prosperowało "podziemie" polskie. W mieszkaniu państwa Irteńskich w pokoju, który dwa lata temu rekwirował kapitan kontrwywiadu Kleigels, mieszkali dwaj ukrywający się oficerowie Polacy we frenczach bez odznak. Kazio Irteński, osiemnastoletni uczeń gimnazjum Zubakina i Falkowicza, często przesiadywał z nimi, prowadząc do późna tajemnicze narady. Tadeusz na razie nie bardzo interesował się tymi wizytami młodszego brata, był bowiem zaręczony i spędzał wieczory w domu narzeczonej. Nie bardzo więc wiedział, o czym brat ośmioklasista mógł rozmawiać z dwoma podtatusiałymi oficerami. Zdziwił się niemile, gdy pewnego dnia Kazio mu powiedział, że się postanowił przekraść do Dowbora i tam wstąpić do 3 pułku ułanów, w którym adiutantem był kuzyn Gienio Falkowski.


Pana Irteńskiego też bardzo zmartwiła decyzja Kazia. Radził skończyć gimnazjum, a potem iść do wojska. Pani Irteńska była zmartwiona, ale wiedząc, że łagodny Kazio potrafi być uparty, nie protestowała. Wybrał się więc Kazio w przebraniu "czubaryckim" koleją do Hradzianki, stamtąd furmanką do Baćkowa. Z Baćkowa, bez przeszkód ze strony chłopów baćkowskich, ruszył konno do Bobrujska.
Wkrótce potem wojna pomiędzy bolszewikami a 1 korpusem Dowbora, dotąd "zimna", teraz rozgorzała na dobre. Walki toczyły się pod Bobrujskim i Rohaczewem. Mińsk był całkowicie pod władzą bolszewików. Śrubę dokręcano coraz mocniej. Ówczesnemu uciskowi bolszewickiemu daleko było jeszcze do później osiągniętej perfekcji. Tyle tylko, że wprowadzono godzinę policyjną i grożono uszczelnieniem mieszkań burżujskich.
Polskie życie kulturalno-społeczne nie ustawało ani na chwilę. "Dziennik Miński" niemal otwarcie nawoływał przebywającą w Mińsku młodzież do przekradania się do Bobrujska i wstępowania do oddziałów Dowbora. Prócz Kazia Irteńskiego wezwania tego usłuchali m.in. Zbiś Święcicki, Kazio Malkiewicz, Janusz Krupski – wszyscy uczniowie gimnazjalni lub maturzyści. Z nieco starszych roczników poszli wojować Aryk Krasowski i Janek Bochwic.


Wtedy to Seweryn Odyniec, przebywający w Mińsku w charakterze "bieżeńca" z Wileńszczyzny, napisał, a "Dziennik Miński" wydrukował wiersz pt. "Suplikacje". Wiersz ten zarówno tytułem, jak napięciem patetycznej grozy przypominał Chorał Ujejskiego:


Prysnął sen złoty. Zaczęty się jawy.
Zbrodnicza ręka przeznaczeń nić mota.
Pomrukiem armat bój skarży się krwawy.
Za miastem wolność, a w mieście sromota,
Tęsknota orłów wtrąconych do lochu,
Bluźnierstwa wrogów, szyderstwa motłochu.
Ojczyzno moja! Rozdarty na szmaty
Dwubarwny sztandar twój zrósł się na nowo.
Nad szeregami mknie orzeł skrzydlaty
Zamierzchłych legend uchylił czas rąbki,
Do boju grają ułańskie znów trąbki.
W dalszym ciągu wiersza były jeszcze wyraźniejsze akcenty Chorału:
Rękę każ, Panie, każ rękę, co wpuści
Szpony drapieżne w pierś żywą ojczyzny...


Wiersz Odyńca oddawał sugestywnie, jak tylko dobry wiersz potrafi to zrobić, nastroje społeczeństwa polskiego w Mińsku.
W pewien poranek lutowy do mieszkania państwa Irteńskich przyszedł przez schody kuchenne jakiś osobnik zarośnięty, brudny, w zaszmelcowanym szynelu. Był to w "czubaryckim" przebraniu emisariusz z korpusu Dowbora. Przyniósł Irteńskim groźną wiadomość: Kazio jest w niewoli bolszewickiej. Zapytany o szczegóły, powiedział, że Kazio razem z Arykiem Krasowskim i Zbisiem Święcickim zgłosili się na ochotnika, aby wysadzić w powietrze most gdzieś pod Rohaczewem. Zadania nie wykonali, bo trafili pod ogień karabinów maszynowych w chwili, gdy zsiedli z koni, aby zapalić papierosa. Aryk i Zbiś skoczyli na konie i cało wrócili do szwadronu. Kazio nie zdążył dosiąść pod obstrzałem przerażonego i znarowionego konia.
W domu Irteńskich zapanował nastrój trwogi i niepewności. Promyk nadziei błysnął, gdy do domu do Mińska wrócił oberwany i zarośnięty – Janusz Krupski. Też trafił do niewoli bolszewickiej. Bito go i znęcano się nad nim, ale w końcu puszczono go wolno jako prostego szeregowca, który nie z własnej woli poszedł bić się w "pańskim" wojsku. W przebraniu "czubaryckim" wrócił do Mińska.

piątek, 15 luty 2013 20:55

Wojna i sezon (15)

Napisane przez

Tęsknota do kraju lat dziecinnych – do ścisłej ojczyzny – jest godna pochwały, ale – czy ci Polacy "uciekinierzy" czują choćby w drobnej mierze jakąś więź wewnętrzną, jakąś choćby cząstkową przynależność do tego Mińska i Mińszczyzny, gdzie przyjęto ich przed dwoma laty z otwartymi ramionami, gdzie cackano się z nimi, gdzie ich karmiono, pojono, opierano? Chyba nie... Toteż rdzenni mińczucy chmurzą czoła i z rozterką w duszy słuchają miodopłynnych frazesów o ojczyźnie, o 3 maja, a hufcach narodowych, o tym że nie rzucim ziemi skąd nasz ród...


Jak wieś przyjęła rewolucję? W guberniach wielkoruskich i na Ukrainie gromiono, rabowano i palono dwory. "Nad popieliskami, nad gniazdami ziemiańskimi, nad Rusią ziemiańską wił się dym czarny". Na Białorusi było zupełnie inaczej. Wieś przyjęła postawę spokojną i wyczekującą. Aż do późnej jesieni, czyli do przewrotu bolszewickiego, nie było na Białorusi ani jednego "pogromu". Parobcy i robotnicy dniówkowi pracowali normalnie, słuchając rozkazów właściciela, rządcy i ekonoma. Powstały wprawdzie w każdej wsi komitety, ale te komitety obserwowały tylko i kontrolowały, nie wtrącając się do cyklicznych prac na polach i łąkach. Gorzej było z lasem: kradzieże leśne odbywały się jawnie. Las baćkowski stanowiący samotną wyspę w promieniu kilku wiorst był zawsze pokusą dla sąsiednich wiosek, a teraz cierpiał straszliwie. Kraść budulec lub opał przyjeżdżały "kolosy" z wiosek bardzo odległych. Pani Irteńska nakazała leśnikom, aby tylko upominali chłopów, że rozkradają "dobro publiczne". Upomnienia były rzecz prosta grochem o ścianę. Ale sielanka trwała: gdy Tadeusz spacerując po lesie ze strzelbą, spotykał chłopa wywożącego drzewo, ten po staremu czapkował paniczowi i nawet robił minę zawstydzoną. Tadeusz chodził jednak do lasu coraz rzadziej: spotkanie ze złodziejem leśnym, lub nawet tylko daleki odgłos siekiery nie należały do przyjemności.


Sielanka trwała, choć nikt – poza wierzącymi w cuda, nie łudził się. Chłopi byli święcie przekonani, że niebawem zagarną całe "pańskie" dobro, ziemianie zastanawiali się, czy i co uda im się unieść ze zbliżającej się zagłady. Najskromniejsze bowiem programy ówczesnych partii politycznych przewidywały nie wykup, ale odebranie całej ziemi "obywatelskiej" bez żadnego odszkodowania. W Petersburgu toczyło się wesołe przelicytowanie się w radykalizmie społecznym. Była moda na "polewienie", tj. równanie na lewo całej myśli politycznej. Tyle tylko, że partie skrajnie lewe chciały wszystkiego zaraz, a partie prawe troszkę potem.


Sielanki nie było w majątkach położonych blisko frontu. Tam panoszyli się żołnierze, a oficerowie byli bezsilni. Żołnierze kradli więc wszystko, co się dało: taszczyli z lasu drzewo na opał, łamali na opał parkany, kradli drób i statki domowe, otrząsali zielone jabłka z drzew. Zresztą przed rewolucją działo się w majątkach przyfrontowych to samo. Gdy Zbynio Czechowicz powiedział starej na pół głuchej babie dworskiej.


– A słyszałaś babka? Nasi wzięli Erzerum.
Na to odpowiedziała smutno kiwając głową:
– Oni wszystko zabierają, paniczu. Miałam stare wiaderko i to mi zabrali.
Dużo kłopotu z żołnierzami frontowymi miała pani Tadeuszowa Bochwicowa z majątku Florianów pod Baranowiczami. (Majątek ten przeszedł do historii literatury polskiej, jako miejsce "wczasów" Elizy Orzeszkowej i Władysława Stanisława Reymonta). Florianów nie miał lasu i miał niedużo ziemi ornej. Jego ozdobą i głównym źródłem dochodu był wspaniały sad owocowy z 6 tysiącami drzew na obszarze 20 dziesięcin. Stacjonujący we Florianowie żołnierze biwakowali w sadzie pod jabłoniami, rozkładali ogniska, nad którymi wytrząsali wszy z koszul, śpiewali pieśni, grali na harmonii, obżerali się zielonymi jabłkami. Pani Bochwicowa błagała ich, aby nie otrząsali jabłek, wskazując na szkodliwość niedojrzałych owoców dla zdrowia, no i powołując się też na niedopuszczalność marnowania "dobra publicznego". Żołnierze słuchali upomnień z dobrodusznym humorem i żuli zielone jabłka z głośnym mlaskaniem. W pewnej chwili jeden z nich zirytował się jednak i krzyknął na kolegę harmonistę:
– A cóż to stara nie daje nam spokoju! Dimka, a zagraj no jej Ojrę!


Pani Bochwicowa opowiadała później w Mińsku:
– Cóż miałam zrobić? Oni grali Ojrę, a ja poszłam do domu. Starałam się tylko nie iść w takt.
Pani Bochwicowa opowiadała z humorem i słuchacze się śmieli. A jednak amatorzy symbolów mogliby dojrzeć coś głębszego w tym widoku zacnej pani Bochwicowej starającej się nie iść w takt sołdackiej Ojry. Owego lata 1917 usiłowanie, by nie kroczyć w takt zwycięskiego marsza rewolucyjnego, usiłowanie nieśmiałe, naiwne, zabawne – było właściwie jedynym wyrazem protestu ze strony klasy, którą wkrótce miano ochrzcić pogardliwym mianem "wystraszonej inteligencji i niedorżniętych burżujów".
Petersburg obradował, rządził, wydawał odezwy. Rada delegatów żołnierskich i robotniczych też obradowała, rządziła, wydawała odezwy.
Gadano. Na garstkę bolszewików patrzano z lekceważeniem, tym bardziej, że ich "putsch" lipcowy z łatwością stłumiono, a Lenin skrył się gdzieś bez śladu. Czy go zresztą szukano? Partie zasiadające w Rządzie Tymczasowym i w radzie delegatów uważały bolszewików za błądzących, ale miłych sercu socjalistycznemu braci. Bano się piekielnie nie ponownego powstania bolszewików, ale "czarnej reakcji". Bolszewików potępiono za "putsch" lipcowy nie dlatego, że byli bolszewikami, ale dlatego, że swym zamachem mogli utorować drogę reakcji z restauracją monarchii włącznie. Zamykano oczy na fakt, że bolszewicy, choć pobici w lipcu w czasie powstania, de facto już zwyciężyli. Front był na razie biernie, ale wyraźnie probolszewicki. Żołnierze nie chcieli się bić. Myśleli o pokoju i o tym, aby zdążyć do rodzinnych wiosek, zanim cała ziemia nie zostanie podzielona. Nie było jeszcze masowych dezercji, ale zarządzona w czerwcu przez Kiereńskiego ofensywa zakończyła się fiaskiem. Znikł wszelki cień dyscypliny wojennej. Nad "propozycją" dowództwa, aby zaatakować okopy niemieckie, komitet pułkowy naradzał się całą dobę i albo uchwalał atak, albo go nie uchwalał. Jeżeli uchwalał atak, to zdarzało się, że pułk sąsiedni uchwały nie uznawał i nie ruszał się z miejsca.
Zjawiły się bataliony szturmowe, tj. bataliony złożone z żołnierzy, którzy chcieli się bić z Niemcami. Nazywano je też batalionami śmierci. Żołnierze tych batalionów mieli na ramieniu czarne opaski z trupią główką. Z batalionów śmierci nic nie wyszło. Miały służyć do zawstydzania zwykłych batalionów, które nie chciały się bić, i porywać te bataliony do ataku bohaterskim przykładem. Przykłady nie znalazły naśladowców. Batalion śmierci wracał z ataku zdziesiątkowany, bo bataliony sąsiednie zwykłe – nie ruszały się z okopów.
Były też baterie śmierci. Do jednej z nich należał praporszczyk Jaś (Icek) Święcicki. Przyjeżdżał do Mińska na parę dni urlopu, paradując z opaską z trupią główką na ramieniu.


Zjawiły się wreszcie bataliony kobiece. Miały one do reszty zawstydzić tchórzliwe serca męskie. Niestety kobiety szły do ataku z wielkim wrzaskiem, ginęły – a mężczyźni w okopach śmieli się z tego "dziurawego wojska" i ani im się śniło atakować Niemców.
Gdzieś w końcu lata dreszcz nadziei przebiegł przez klasę "wystraszonej inteligencji i niedorżniętych burżujów". Andrzej Węcławowicz, podporucznik (kornet), który wtedy pracował w Mińsku w oddziale radiotelegraficznym frontu zachodniego, aż się zarumienił, gdy przeczytał rozszyfrowaną przez podoficera depeszę: "Generał Korniłow ruszył na Piotrogród". Pochód wodza naczelnego Korniłowa z Mohylowa na stolicę stanowi jedną z niejasnych kart rewolucji rosyjskiej. Jedni twierdzą, że Korniłow działał na własną rękę, aby zrobić porządek w stolicy, a przede wszystkim rozpędzić radę delegatów żołnierskich, usunąć rząd Kiereńskiego i przywrócić dyscyplinę wojskową. Inni powiadają, że pochód Korniłowa był ukartowany wspólnie z Kiereńskim, lecz że Kiereński w ostatniej chwili zląkł się, zdradził generała i obwołał go buntownikiem. Czy było tak czy owak – jest zupełnie nieważne, bo pochód Korniłowa, choćby poparty przez Kiereńskiego, musiał się skończyć fiaskiem. Był spóźniony o kilka miesięcy. Gdyby nawet dzielnemu generałowi udało się zrobić porządek w stolicy, należy wątpić, czy wpłynęłoby to na zmianę nastrojów doszczętnie zdemoralizowanego i rozbałwanionego frontu ciągnącego się na przestrzeni paru tysięcy wiorst.


Zaczęła się jesień. Z chłodami znikły ostatnie powiewy rewolucyjnej wiosny. Zaczęły się dezercje z frontu. Pociągi były zapchane żołnierzami, którzy albo wracali do domu "dzielić ziemię", albo spekulowali tym lub innym towarem dźwiganym w workach. Nazywano ich "mieszocznikami". Wagony śmierdziały machorką, suknem sołdackim i niemytymi ciałami. Pasażerów obłaziły wszy. Miasta, miasteczka i wsie gotowały się do wyborów do konstytuanty.


"W nocy czarnej, we krwi, w męce; z lat zamieci, wojny, tuszy, krzywd, nadziei; z bankietów, więzień, wyborów, toastów – chmurą śnieżnej krupy przedzimowej niesiony – wstawał Październik" (Słowa przytoczone w tym rozdziale kursywą i w cudzysłowie są wzięte z noweli Władimira Lidina "Powiest' o mnogich dniach").

 

Rozdział IX
"ZA MIASTEM WOLNOŚĆ"...


Doszukiwanie się przyczyn wypadków zwanych dziejowymi, tj. wypadków wstrząsających życiem całego roju ludzkiego, jest – jak już wspomniałem parę razy – bezcelowe i nawet szkodliwe. Bezcelowe – jedynym bowiem, dość względnym celem takich rozrywek umysłowych jest utrzymanie na kuli ziemskiej kilku tysięcy katedr historii. Szkodliwe – bo "nauka" o związku przyczynowym zdarzeń historycznych kieruje myśl ludzką na fałszywą drogę, ogłupia maluczkich i wbija im w umysły zniekształcony obraz tego, co nazywamy historią. Związek przyczynowy to łańcuch logiczny, a historią rządzi wszystko prócz logiki i sensu. Co rządzi historią? – Nie wiem. Może Opatrzność, może "prawa historyczne" (które Lew Tołstoj "namacywał", ale których nie odkrył, ale które oczywiście "odkryli" marksiści), może przeznaczenie, może – co najprawdopodobniejsze – przypadek lub mówiąc ściślej – wypadkowa przypadków. Wszystko – tylko nie rozum i nie logika.
Nauka historii zbliży się może kiedyś do zrozumienia "przyczynowości" zjawisk historycznych, jeżeli narodzi się jakiś Freud czy Jung "historyczny" i nauczy nas psychoanalizy podświadomości zbiorowej, badając mroki psyche roju ludzkiego i kreśląc "prawa" rządzące snami (na jawie) ludzkiej gromady (Już po napisaniu tego rozdziału przeczytałem w "Kulturze" paryskiej (lipiec–sierpień 1962) uwagi Pawła Hostowca o "mechanizmie zbiorowych zaburzeń równowagi psychicznej". Badanie tego "mechanizmu" jest chyba równoznaczne z psychoanalizą podświadomości zbiorowej?). Wykrycie takich "praw" nastąpi nieprędko i chwała Bogu, że nieprędko. Szczęście jednostek i narodów polega na tym, że nie znają dnia ani godziny. Gdy dowiemy się o dniu i godzinie, życie straci dla nas wszelki urok i sens.
Brak logicznego związku przyczynowego nie znaczy jednak, że w pewnych okolicznościach i na pewien dystans nie możemy – przewidywać. Jeżeli wybuch rewolucji lutowej był dla wszystkich – nie wyłączając Włodzimierza Iljicza Lenina – niespodzianką, to zagarnięcie władzy przez bolszewików powinno było być do przewidzenia już w pierwszych tygodniach po wybuchu rewolucji lutowej. Nie chodzi tu o żadne "przyczyny"! Jeżeli siedzę w wątłym kajaku bez wioseł i prąd Niagary niesie mnie ku wodospadowi, nie potrzebuję snuć wątku przyczynowego, aby wiedzieć, że tylko cud może mnie uratować od runięcia w otchłań wodną.
Rosja kierowana przez Rząd Tymczasowy była właśnie takim kajakiem unoszonym ku przepaści. Rząd był tak rozgadany i tak własnym gadaniem otumaniony, że albo nie wiedział, co się dzieje, albo czekał cudu. No i wyrażając się kolokwialnie – doczekał się.

cdn

piątek, 08 luty 2013 20:47

Wojna i sezon [14]

Napisane przez

Tadeusza zarzucano pytaniami – w domu, na ulicy, w kawiarni "Selekt". Nie miał ani daru opowiadania, ani daru blagi, więc odpowiadał półsłówkami. Czasem wręcz prosił, aby się od niego odczepiono. Bo o czym miał opowiadać? Że słyszał w nocy serie karabinu maszynowego, a w dzień widział ciężarówki naładowane marynarzami, którym wstążeczki u czapek furkotały na mroźnym wietrze? Lub o tym, że po każdym strzale na wiwat gołębie chmurą wzbijały się pod niebo? Pan Irteński nie był z syna zadowolony:


– Jak to? – pytał – przeżyłeś w Petersburgu kilka dni historycznych i nie masz o czym opowiadać?
W parę dni później Mińsk był już zalany gazetami, proklamacjami, czasopismami humorystycznymi. Powódź papieru zadrukowanego była rokiem 1905 w dziesiątej potędze. Rosja odbijała sobie dwanaście lat reakcji i trzy lata cenzury. Przyszedł rozkaz numer 1 znoszący obowiązek salutowania oficerów. Przyszła jakaś "Deklaracja praw żołnierza i robotnika". Szeregowcy zaczęli tytułować oficerów "towarzyszami". Na dworcu brzeskim żołnierz zwrócił się do starego generała:


– Towarzyszu, czy nie moglibyście poczęstować mnie papierosem?


Generałowi łzy zakręciły się w oczach:


– Zabieraj całą papierośnicę, ale powiedz mi, w jaki u diabła sposób jestem twoim towarzyszem?


Żołnierz na pytanie nie odpowiedział, ale uradowany zagarnął papierośnicę i znikł w tłumie szarych szyneli.
Na św. Kazimierza pan Irteński urządził przyjęcie imieninowe. Zjawili się wszyscy notable mińscy i sporo ziemian przyjezdnych z panem Edwardem Woyniłłowiczem na czele, bo odbywało się właśnie w Mińsku walne zebranie Towarzystwa Rolniczego – pierwsze od niepamiętnych czasów, na którym obrady toczyły się po polsku.


Piwnica pana Irteńskiego jeszcze nie ucierpiała, toteż po kolejkach starki krążyły kielichy z dobrym winem. Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski, który dni rewolucji przebył w Moskwie. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic szczególnego nie widział prócz manifestujących na ulicy tłumów, w Moskwie bowiem nie było ani strzelaniny, ani w ogóle "nieporządków". Na Tadeusza, naocznego świadka "prawdziwej" rewolucji, nikt nie zwraca uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym, jak się opowiada, a nie na tym, co się opowiada.
Po panu Uniechowskim głos zabrał pan Edward Woyniłłowicz. Mowa tego wodza konserwatystów mińskich miała charakter historiozoficznopolityczny. Porównał rewolucję petersburską z wielką rewolucją francuską i znalazł pewne analogie. Wielki książę Michał Aleksandrowicz odmawiający korony, której na jego rzecz zrzekł się Mikołaj II, przypomniał panu Edwardowi Filipa Egalité. Porównanie jak porównanie: nie było zbyt trafne, ale w dalszej części przemówienia zabrzmiały akcenty prorocze:


– To, co się teraz dzieje, to dopiero początek. Czekają nas dni ciężkie i groźne...
Tak czy inaczej bez mała tysiącletni system rosyjski rozsypał się. Rozsypał się dosłownie jak domek z kart. Oprócz stójkowych ustawionych (podobno) z kulomiotami na strychach petersburskich przez ministra Protopopowa i prócz gołowąsych junkrów – nie wszystkich i nie wszędzie – nikt monarchii nie bronił. Zapanowała dezorientacja i owczy pęd. Tadeusz, który wtedy przez parę tygodni prowadził dziennik, zapisał pewnego dnia:
"Była u nas wczoraj ciocia Paulina. Rzuciła się mamie na szyję z okrzykiem:
– A więc mamy wolność! Mama ją odsunęła, mówiąc: – Zasmakujesz jeszcze w tej wolności, gdy chłopi wam odbiorą wasze tysiąc dziesięcin ziemi ornej".


Następnego dnia Tadeusz dopisał w dzienniku: "Nie myślałem, że z cioci Pauliny taka idiotka".
(Pani Irteńska nie przewidziała, że bolszewicy odbiorą cioci Paulinie 1000 dziesięcin ziemi ornej i drugie tyle lasu dopiero w 22 lata później). W domu Irteńskich rewolucja nie budziła entuzjazmu. Od razu – pierwszego dnia, gdy gazety podały pierwsze enuncjacje Rządu Tymczasowego, pan Irteński nachmurzył się:
– Rozumiem: rząd tymczasowy. Ale dlaczego ten rząd tymczasowy wydaje wszystkie swe zarządzenia w porozumieniu z jakimś Sowietem Delegatów Żołnierskich i Robotniczych? Przecie to wyraźny dualizm władzy!


A w Petersburgu pogłębiano zdobycze rewolucyjne, cackano się z jakąś "babką rewolucji rosyjskiej". "Adwokaci rządzili, naradzali się, wydawali odezwy". Rząd tymczasowy ogłosił deklarację proklamującą niepodległość Polski. Był to pod względem formalnym wielki krok naprzód od czasu odezwy wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza sprzed trzech lat, ale mimo to deklaracja nie wywołała wielkiego zachwytu. Może dlatego, że wszystko było płynne, niepewne. Dopiero w wiele lat później niektórzy "politycy" przypomnieli sobie tę odezwę, upatrując w niej "tytuł prawny" do niepodległości Polski. Jak gdyby niepodległość wymagała tytułu prawnego?! Ci politycy byli fetyszami litery prawa, niczym powiatowi referenci weterynarii, którzy uważali, że wystarczy wydać przepis nakazujący nakładanie psom kagańca, aby wyleczyć powiat z plagi wścieklizny.
W Mińsku też naradzano się, meetingowano, urządzano pochody. Woniejąc benzyną toczyły się na pierwszych biegach ciężarówki z czerwonymi sztandarami i orkiestrą. Orkiestra grała "francuską" Marsyliankę, żołnierze ryczeli pod jej dźwięki uproszczoną "rosyjską", której rytm nie odpowiadał rytmowi "francuskiej". Wychodziła mała kakofonia, nie psuło to jednak podniosłego nastroju rewolucyjnego.


Towarzystwo Rolnicze obradowało ad infinitum. Gdy przy stoliku w "Selekcie", przy którym zasiadali Tadeusz i Rudy, ktoś zapytał, co będzie dnia tego tematem obrad, Rudy odpowiedział:
– Głos zabierze Władek Korkozowicz i w kilku słowach wyjaśni sedno sprawy.
Dowcip polegał na tym, że Władek miał umysł powolny i jak najmniej nadawał się do wyjaśnienia sedna jakiejkolwiek sprawy, a zwłaszcza sprawy tak zagmatwanej jak rewolucja.
Oficerowie krążyli po ulicach w epoletach i udawali, że nie widzą przechodzących szeregowych, którzy im naturalnie nie salutowali. Na Treku orkiestra po staremu grała walca "Dwie sobaczki" albo potpourri z "Fausta". Oficerowie grali w tenisa w białych koszulach, na których były wyhaftowane złoto-czarne orły dwugłowe – już z wyprutą koroną.


Meetingi były duże i małe. Na jednym z dużych meetingów na placu przed dworcem wileńskim miał przemawiać sam Aleksander Kiereński, który wtedy objeżdżał front i płomiennymi mowami zachęcał oddziały do ofensywy. Na placu był olbrzymi tłum. Kordon wojska i milicji bronił dostępu na plac i wpuszczał tylko tych, którzy mieli jakieś "mandaty".
Tadeusz i Rudy nie mieli mandatów i straż nie chciała ich wpuścić. Wtedy Rudy krzyknął z miną groźną:
– Musicie nas puścić! Jesteśmy delegatami komitetu ciekawych (komitieta lubopytnych)!
Groźny głos zrobił wrażenie i skonfundowany milicjant przepuścił przyjaciół. Niewiele jednak skorzystali. Tłum był tak zwarty, że się nie mogli przecisnąć bliżej do trybuny. W owe czasy nie było megafonów, słyszeli więc tylko pojedyncze, cienkie, tłumione odległością wykrzykniki i widzieli gestykulującego niewielkiego człowieczka w szarym frenczu.


Małe meetingi – najczęściej improwizowane – odbywały się wszędzie. A więc raz ciepłym wieczorem letnim Tadeusz otarł się o sporą gromadkę żołnierzy słuchających mówcy – też żołnierza – przemawiającego ze schodów kapliczki prawosławnej na skwerze. Mówca walił pięścią w pierś i krzyczał w kółko:
– Towarzysze! Ja cierpiałem w okopach! Towarzysze, ja was nie namawiam, abyście szli rozbijać składy Związku ziemstw... Towarzysze, ja cierpiałem na froncie...
Mówca mówił poważnie, ale chwilami z histerycznym "nadrywem". Żołnierze słuchali go poważnie i tępo. Wszystko wtedy było szare, śmierdzące kwaśnym suknem szyneli, poważne, tępe. Na razie spokojne. Pod stopami szeleściła warstwa wyplutych łusek siemienia słonecznikowego i arbuzowego. Szelest gryzionego siemienia był melodią rewolucji.
W przeciwieństwie do tego szarego i tępego spokoju "mas" inteligencja "wyżywała się": obradowała, gadała, pisała. Liberalny "Minskij gołos" powtarzał: "Obok hasła (łozung): Wszystko dla utrzymania zdobyczy rewolucyjnych! powinno zabrzmieć zawołanie (klicz): "Wojna do zwycięskiego zakończenia!". Na to zwycięskie zakończenie jakoś się nie zanosiło, bo na frontach zaczynano się bratać. Żołnierze rosyjscy i niemieccy wyłazili z okopów, spotykali się w pół drogi na "ziemi niczyjej", częstowali się papierosami, rozmawiali na migi. Powstały rady i komitety żołnierskie – dywizyjne, pułkowe, batalionowe. One to powoli stawały się władzą deliberującą i wykonawczą.
Zasługę przeprowadzenia rewolucji, "wielkiej i bezkrwawej", jak ją wtedy nazywano, przypisywali sobie eserzy i esdecy, tj. socjal-rewolucjoniści i socjal-demokraci, ale zaczęto też mówić o jakichś bolszewikach. Ale mówiono o nich mało, była to bowiem garstka "maksymalistów" (niewielu wiedziało wtedy o prawdziwym pochodzeniu nazwy "bolszewicy"), na której czele stoją jacyś Lenin i Trocki. Mówiono i pisano, że Lenina Niemcy przepuścili przez granicę w zaplombowanym wagonie. Dziwiono się, w jaki sposób ten zaplombowany wagon mógł przejść front rosyjsko-niemiecki: czyżby w tym celu otwarto front i uruchomiono przerwaną od trzech lat komunikację kolejową? Wielu dopiero w szereg lat później dowiedziało się, że wagon zaplombowany szedł nie przez front, ale z Szwajcarii przez terytorium niemieckie, a potem promem do Szwecji... Lenin i Trocki przyjechali do Petersburga przez Szwecję i Finlandię i prawem kaduka usadowili się w pięknym pałacyku primabaleriny Krzesińskiej.


(Interludium. A biedny cesarz z pięknymi szafirowymi oczami i równym przedziałkiem siedział pod strażą w Carskim Siole, razem z żoną, synkiem i córkami. Osłupienie i odrętwienie, w które wpadli ludzie dotąd "wierni tronowi", trwało. Żałowano słabowitego fatalisty. Żałowano ładnego synka. Zwłaszcza cztery śliczne księżniczki budziły gorące współczucie.


Ale nawet ludzie najwierniejsi tronowi zaciskali szczęki, myśląc o carowej, którą uważano (nie bez pewnej racji) za sprawczynię wszelkiego zła. Tej długo nie mogli przebaczyć i nie oburzała ich powódź obrzydliwych broszurek i ulotek opisujących ze sprośnymi szczegółami rzekome stosunki erotyczne między carową i Rasputinem. W opisach tych nie było ani słowa prawdy, ale wydawcy paskudnych broszurek zbijali pieniądze, a ludzie czytali.


Niektórzy nawet wierzyli. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że carowa odkupiła winy nie tylko śmiercią męczeńską, lecz godnym i mężnym zachowaniem się w ciągu bez mała półtorarocznego więzienia – wśród niedostatku, szyderstw i upokorzeń.
W Mińsku w teatrze miejskim, w tym samym teatrze, gdzie jeszcze tak niedawno odbywały się eleganckie bazary dobroczynne, a piękne i ubrylantowane panie sprzedawały notablom i "obszarnikom" szampana, dostając czasem po sto rubli za kieliszek, odbywa się teraz zjazd wojskowych Polaków frontu zachodniego. Obradom przewodniczy podporucznik Władysław Raczkiewicz. Przewodniczy on właśnie, a nie inny starszy rangą.
Jego to czeka za miesiąc sukces zjazdu wojskowych Polaków w Petersburgu, gdzie mimo trudności ze strony rosyjskiej i mimo opozycji ze strony grupy Polaków, doszło do stworzenia "Naczpolu", tj. Naczelnego Komitetu Polskiego i uchwalono utworzenie osobnej armii polskiej mającej wyłowić wszystkich Polaków z morza rewolucji rosyjskiej. W teatrze mińskim zjazd trwa krótko. Wobec zbliżającego się dnia 3 maja Raczkiewicz wzywa do gremialnego udziału w pochodzie święta narodowego. Odtąd "Naczpol" zostaje przezwany przez żartownisiów "Raczpolem".


Pochód 3 maja wypada bardzo pięknie. Olbrzymi wąż ze sztandarami rusza z placyku przed kościołem na Złotej Górce w górę po ulicy Zacharzewskiej. "Niech żyje wojsko polskie!" – wołają z balkonów panie. ocierając łzy. Oprócz wojska suną szkoły polskie: gimnaziści z gimnazjum profesora Mariana Massoniusa i gimnazistki z gimnazjów im. Emilii Plater i pani Witwińskiej. Suną najrozmaitsze organizacje, jak np. Towarzystwo Ochrony Zabytków, zwane krótko "Zabytkami". Sunie świeżo utworzony oddział skautów, których jeszcze nie nazywano harcerzami. Choć powstali zaledwie parę tygodni temu, już złośliwcy nie należący do skautingu drażnią ich dwuwierszem:
Oto znani polscy skauci: Czterech trzyma, jeden gwałci.
Życie polskie płynie w Mińsku wartko. Szkoły, towarzystwa, teatr, dwie gazety. Rada Polska Ziemi Mińskiej – nieoficjalny parlament i nieoficjalna "egzekutywa" polskości w Mińszczyźnie – urzęduje, kieruje, udziela wskazówek, zasiada. Na czele tej Rady stoją panowie Czesław Krupski, ziemianin spod Stołpców, i Jerzy Osmołowski, ziemianin spod Pińska. Pan Osmołowski był pierwej w Mińsku nieznany i zresztą wtedy był w ogóle mało znany. Miał stać się sławny dopiero w dwa lata później.
Panowie Krupski i Osmołowski są obaj "kresowymi" autochtonami i stanowią wyjątek, bo we wszystkich innych organizacjach polskich rządzą przybysze – "uciekinierzy". Większość wojskowych Polaków to też ludzie pochodzący z ziem położonych na zachód od Bugu, lub co najmniej na zachód od linii frontu.
Dla tej większości Mińsk i Mińszczyzna to przejściowe etapy i miejsce wygnania wojennego. Wszyscy oni – i cywile, i wojskowi – marzą o końcu wojny i o powrocie do gniazd rodzinnych.

CDN

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.