farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [13]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

W przewidywaniu ogłoszenia przez cesarzy niemieckiego i austriackiego odezwy o utworzeniu Królestwa Polskiego Mikołaj II pod naciskiem ministra Sazonowa postanowił ogłosić manifest nadający Królestwu Polskiemu autonomię. Manifest był bodaj już podpisany, bo cesarz przy świadkach winszował koniuszemu dworu hr. Wielopolskiemu i prosił go o przekazanie dobrej nowiny rodakom. Ale – pisze naczelny kapelan rosyjskich sił zbrojnych Szawielski – nazajutrz carowa "przygalopowała" do Mohylowa i manifest wstrzymała. A Sazonow wyleciał z posady ministra spraw zagranicznych.


Bodzio Zalutyński grał na giełdzie. Pan Maciej Kończa z Kowieńszczyzny – młody jeszcze stosunkowo człowiek z dużą brodą, co było wtedy rzadkością wśród Polaków – kupował i sprzedawał samochody. Były to wszystko nie interesy, ale zaledwie interesiki. Prawdziwe interesy robił król spekulantów petersburskich Mit'ka Rubinsztejn. Hulał z Rasputinem, zwanym pospolicie "Griszką", i wypraszał od niego kartki do rozmaitych ministrów. Na kartkach tych Rasputin gryzmolił niegramatyczne prośby,które miały moc rozkazów carskich. Prośby były spełniane błyskawicznie i Mit'ka dostawał zamówienia na wielomilionowe dostawy wojenne.

Astronomiczne spekulacje Mit'ki nie dawały spać panu Józefowi Bohdanowiczowi z Wileńszczyzny, bratu wspomnianego przez nas "chersońskiego pomieszczyka" – szczęśliwego handlarza "martwymi duszami" krów. Od spółki zajętej dostawą owsa dla kilkuset tysięcy petersburskich koni dorożkarskich dowiedział się przypadkowo, że dorożkarze odczuwają ostry brak owsa, ale ministerstwo nie daje spółce pozwolenia na wwóz odpowiedniej ilości owsa do Petersburga, zasłaniając się potrzebami frontu, który ma pierwszeństwo. Pan Józef postanowił spróbować szczęścia.
Zaczął obijać progi ministerstwa, ale bez skutku. Wtedy zmienił taktykę. Po zwąchaniu się z kilku ciemnymi figurami zdołał trafić do "starca" i otrzymać od niego brudny skrawek papieru z gryzmołami tej treści:
"Kochany! Uwzględnij prośbę, bo biedni dorożkarze cierpią. – Grigorij".


Z tą kartką poszedł do ministerstwa. Dyrektor departamentu, do którego się zwrócił, na razie gadać z nim nie chciał.
– Przecie mówiłem już panu, że owies potrzebny jest dla frontu, który ma pierwszeństwo.
Pan Józef pokazał wtedy kartkę Rasputina. Dyrektor zmienił się na twarzy i pobiegł do ministra. Po kilku minutach wrócił, oznajmiając, że podanie spółki zostanie uwzględnione i że odpowiednie pozwolenie będzie do odebrania nazajutrz rano. Pan Józef zasnął tej nocy w różowym obłoku, snując plany, w jaki sposób zużytkuje te kilkadziesiąt tysięcy komisowego, które miał przyrzeczone za wydobycie kartki od "Griszki".
Nazajutrz czytając gazetę przy rannej herbacie ledwie zwrócił uwagę na dość tajemniczą wiadomość o kaloszu znalezionym przez policję koło przerębli na jednej z odnóg Newy. Z przerębli tej wyciągnięto bosakami trupa, przy czym zapewne nie ustalono jego tożsamości, bo pisano dość dziwnie, że jest to trup "osoby".


– Cóż to za fantastyczne brednie drukują w gazetach – pomyślał.
("Czy mogłem się domyślić – opowiadał później – że o ten kalosz rozbija się mój złoty interes?").
Zaraz po śniadaniu pojechał do jednego z członków spółki, dla której wystarał się o magiczną kartkę "Griszki". Zawiadomił go o pomyślnym wyniku starań, po czym obaj pojechali do ministerstwa po odbiór pozwolenia. Sekretarz dyrektora departamentu spotkał ich jakimś dziwnym spojrzeniem. Powiedział, że dyrektor jest zajęty i odesłał ich do naczelnika wydziału. Naczelnik wydziału też ich nie przyjął i kazał zawiadomić przez urzędnika, że podanie o pozwolenie na wwóz owsa zostało załatwione odmownie.
– Jak to? – zapytał pan Józef czując, że blednie – przecie wczoraj pan dyrektor obiecał... To chyba jakieś nieporozumienie.
– Nie ma żadnego nieporozumienia – odparł urzędnik mrużąc oczy – wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj...
A potem, jakby litując się nad smutnymi minami petentów, schylił się i szepnął:
– To panowie nie wiedzą, że Griszka został zabity?


Zima 1916–1917 zaczęła się miękko i puszyście. Ale na Boże Narodzenie spadły wielkie śniegi, a potem przyszły mrozy siarczyste. Tadeusz w Baćkowie polował z gończakami. Po odejściu parku artyleryjskiego żaden oddział bojowy nie stacjonował już w Baćkowie. Front się ustabilizował.
Przed rokiem bawił tylko w ciągu paru miesięcy jakiś oddział intendentury. Dowódca tego oddziału był uprzejmy i kulturalny. Pani Irteńska zapraszała go na posiłki. Raz w czasie obiadu prosił panią Irteńską o radę. Zajęty był skupowaniem świń na mięso dla wojska, a teraz musi złożyć władzom zwierzchnim wyrachowanie się z sum przeznaczonych na karmienie świń. Otóż – czy pani Irteńska nie mogłaby mu wyjaśnić, ile mniej więcej siana zjada świnia dziennie? Bardzo się zmartwił dowiedziawszy się, że świń sianem się nie karmi.
Ale wracam do stycznia 1917. Śniegi były głębokie i miękkie. Gon odbywał się bardzo powoli, bo pieski zapadały w śnieg po brzuchy. A biedne szaraki, nie mogąc się utrzymać na powierzchni, tonęły niemal w śniegu i dlatego zaraz po ruszeniu przez pieski starały się wydostać na wyślizganą i twardą drogę lub na wydeptaną ścieżkę. Ułatwiało to ogromnie łowy, bo nie trzeba było szukać przesmyków: wystarczało pilnować szaraka na drodze.


Później przyszło parę dni odwilży, a potem znów mrozy. Śnieg pokrył się skorupą. W takie dni lis czatuje na myszy, które nieopatrznie – czy to dla zaczerpnięcia powietrza, czy dla słońca – przebijają się przez skorupę i wyłażą na powierzchnię. Lis tak jest zaabsorbowany tym polowaniem, że daje się łatwo podjechać. Toteż nieraz, skoro tylko leśnik, ekonom lub któryś z parobków oznajmił Tadeuszowi, że – jak w "Ojczyźnie naszej" Fredry –"liszka na słońcu czerni się z daleka", Tadeusz co prędzej siadał w rozwałki i próbował polowania z podjazdu – z rozmaitym rezultatem.
W pierwszych dniach lutego ruszył do Mińska, a stamtąd do Petersburga. W Petersburgu zatrzymał się u Władka Krecza i Wiktora Korsaka, którzy mieli duży pokój na parterze przy zaułku Maksymilianowskim, niedaleko placu Teatralnego z jednej strony i willi Jusupowa, gdzie zabito Rasputina, z drugiej strony.


Petersburg był jakby przyczajony. (Może zresztą jest to tylko złudzenie pamięci zrozumiałe we wspomnieniach pisanych w czterdzieści kilka lat post factum). "Gniew ludu" trwał już od szeregu miesięcy, więc uważano go za zjawisko raczej chroniczne. Nikt nie czuł zbliżającej się burzy. Zabójstwo Rasputina ani nie uspokoiło umysłów, ani nie złagodziło uporu "Carskiego Sioła". Prawdopodobnie przyszło za późno. W Kuchni na Zabałkańskim krążyły zapisane pismem maszynowym świstki z wiadomościami, których nie było w ocenzurowanych gazetach. Czytano więc o zsyłce wielkiego księcia Dmitrija Pawłowicza na Kaukaz za udział w zabójstwie Rasputina i treść rezolucji carskiej zawierającej skądinąd słuszną sentencję, że "nikomu nie wolno zabijać"... Jednocześnie wszyscy wiedzieli, że ks. Jusupow i Puryszkiewicz nawet nie zostali aresztowani.
– Dziwne – mówił Władek Krecz – Carskie Sioło od dwóch miesięcy jest bez przerwy w żałobie i odprawia panichidy po Griszce, a mimo to jego zabójców nie pociągnięto do odpowiedzialności.


A jednak, choć Rasputin nie żył, a zabójcy jego przechadzali się na wolności, duch rasputinowski trwał w Carskim Siole. Wprawdzie usunięto obskurnego premiera Sturmera i na jego miejsce posadzono miękkiego, słabo orientującego się w sytuacji, Bogu ducha winnego ks. Golicyna, ale minister spraw wewnętrznych Protopopow, najbardziej znienawidzona kreatura Rasputina, a poza tym człowiek chory umysłowo, mocno siedział na fotelu ministerialnym. Wtedy to "kamienie zaczęły krzyczeć": sędziwi członkowie Rady państwa oraz zjazd zjednoczonej szlachty zwrócili się do tronu z błaganiem o powołanie rządu złożonego z ludzi posiadających zaufanie społeczeństwa. Apel ten pozostał bez odpowiedzi.
Pewnego ranka, mroźnego i słonecznego, Tadeusz z Kreczem postanowili udać się do uniwersytetu. Gdy wyszli na plac Teatralny, nie mogli na razie zrozumieć dziwnej ciszy panującej w mieście. Dopiero po chwili zorientowali się, co było przyczyną tej ciszy. Na ulicach nie było ani dorożek, ani tramwajów. (Może to właśnie tego ranka legendarne baby wywróciły legendarny tramwaj?). Na chodnikach krążyło sporo pieszych. Niektórzy z nich łączyli się w ożywione grupki. Wszyscy mieli podniecone lub zaniepokojone twarze. Mówili, że coś się dzieje na Newskim prospekcie. Przyjaciele odbyli więc długi spacer w tym kierunku. Na Newskim z wolna poruszał się zwarty tłum. Tłum ten robił wrażenie gapiów, a nie manifestantów. Policji nie było widać. A kozacy na koniach jechali stępa albo zatrzymywali się, przyjaźnie rozmawiając z tłumem. Nikt dobrze nie wiedział, co się stało i co się dzieje. Podobno Pułk Preobrażeński strzelał do Pułku Pawłowskiego, czy też odwrotnie – Pułk Pawłowski strzelał do Pułku Preobrażeńskiego. Tadeusz i Krecz ruszyli więc do Kuchni. W ciszy wolnej od gwaru ulicznego dolatywały skądoś strzały – salwami i pojedyncze.
W Kuchni było tłoczno i gwarno. Ale i tam nikt nic dokładnie nie wiedział. Znów krążyły papierki z wydrukowanymi na maszynie wieściami – często sprzecznymi. W Kuchni było kilku oficerów. Jeden z nich przyniósł wiadomość, że żołnierze zdzierają oficerom epolety. Praporszczyk Pułku Narwskich Huzarów Dziewicki, przystojny tęgi blondyn, bardzo się denerwował:
– Przecie ja nie mogę pozwolić, aby mi zdzierano epolety! Będę się bronił szablą!
Historia nie zanotowała, jak się zachował praporszczyk Dziewicki, wiadomo natomiast, że wielu oficerów przezornie zdjęło epolety z płaszczów, aby nie drażnić bestii. Gdy pierwsza gorączka rewolucji "lutowej" minęła, przyczepili sobie epolety z powrotem.


Noc minęła niespokojnie. Słychać było strzały i krótkie serie z karabinów maszynowych. Jeden karabin maszynowy trajkotał gdzieś bardzo blisko – zapewne na placu Teatralnym. Tak minęły dwa dni.


A gdy na trzeci dzień przyjaciele wyszli na miasto, ulice wyglądały już inaczej. Maszerowały oddziały piechoty z czerwonymi sztandarami. Raz po raz przejeżdżała z hukiem ciężarówka z platformą pełną marynarzy. Marynarze mieli rozradowane i zwycięskie twarze i też powiewali czerwonymi sztandarami. Gdzieś z daleka dochodziły dźwięki Marsylianki. Od czasu do czasu padały strzały: to piechota strzelała na wiwat. W powietrzu krążyły stada gołębi spłoszonych strzałami.
Tu i ówdzie wiatr powiewał wiszącymi na ścianach obwieszczeniami dowódcy petersburskiego okręgu wojennego generała Chabałowa głoszące, że w stolicy zdarzyły się "nieporządki" (tj. rozruchy) i że winni tych nieporządków będą karani z całą surowością prawa wojennego.
– Nieporządki! – wykrzyknął Krecz z przekąsem. – Nieporządki to znaczy, że niegrzeczni chłopcy nasypali popiołu i niedopałków na dywan, poplamili obrus i zanieczyścili wychodek...


W Kuchni dowiedziano się dalszych wiadomości. Wszystkie zapasowe bataliony pułków gwardii – Wołyńskiego, Pawłowskiego, Preobrażeńskiego, Litewskiego, Moskiewskiego, Keksholmskiego, Izmajłowskiego – przeszły na stronę rewolucji. Strzelanie z karabinów maszynowych do rewolucjonistów było podobno pomysłem ministra Protopopowa, który posadził na strychach policjantów uzbrojonych w karabiny maszynowe. Pomysł był głupi. Rewolucjoniści posuwali się wzdłuż ścian, gdzie ich strzały z dachu nie mogły dosięgnąć, włazili na strych, ściągali stamtąd znienawidzonych policjantów zwanych "faraonami", a tłum masakrował ich na ulicy. Duma państwowa obradowała dzień i noc i wysłała delegację do kwatery głównej w Mohylowie.


Tadeusz postanowił zaraz wracać do Mińska. Nazajutrz Krecz pomógł mu zanieść walizkę na Dworzec Carskosielski – dorożek i tramwajów wciąż nie było. Na dworcu panował spokój. Tylko przed dworcem na prospekcie Zagorodnym defilowały pułki rewolucyjne z Marsylianką i czerwonymi sztandarami. Pociąg odszedł według rozkładu i nie był przepełniony. W wagonie restauracyjnym mówiło się o wszystkim, tylko nie o tym, co się działo w Petersburgu.


Na dworcu w Orszy nie było już żandarma na peronie, ale byli policjanci. Na dworcu w Mińsku był jeszcze żandarm i policjant. Najbardziej godny zaufania historyk rewolucji, bo nie bawiący się w syntezy i specjalista od obalania ustalonych legend, Siergiej Mielgunow w książce "Martowskije dni 1917 goda" twierdzi, że żadnych kulomiotów protopopowskich nie było. Jeśli tak, to pozostaje kwestią otwartą, czyje karabiny maszynowe słyszał Tadeusz Irteński.

 

Rozdział VIII
CHMURĄ ŚNIEŻNEJ KRUPY PRZEDZIMOWEJ NIESIONY...


Gdy w Petersburgu trwała rewolucja, którą później przezwano "lutową", pociągi ze wszystkich dworców kolejowych stolicy odchodziły normalnie. Ludzie wyjeżdżający z Petersburga rozwozili po całym kraju wieści o toczących się w stolicy „nieporządkach”. Wiedziano więc o nich w Mińsku przed przyjazdem Tadeusza. Ale nie wiedziano ani szczegółów, ani przebiegu, ani wyniku. Sztab frontu zachodniego miał jak najściślejsze depesze z Petersburga i Mohylowa, wystukiwane co kilka godzin na taśmie aparatu Hughesa, ale gen. Ewert nakazał cenzurze wojennej nie puszczać tych wiadomości do miejscowej prasy. Stąd też w dniu przyjazdu Tadeusza rewolucji w Mińsku oficjalnie nie było, na rogach ulic stali policjanci, a na dworcu przechadzał się żandarm. Dopiero wieczorem przyszła wieść o abdykacji cesarza. Gen. Ewert zniósł cenzurę i nazajutrz gazety zaczerniły się szczegółami – prawdziwymi i nieprawdziwymi – o rewolucji.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.