farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon (10)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Rozdział VI
URWANY RAPSOD MYŚLIWSKI

Na Wielkanoc 1916 Tadeusz Irteński nie pojechał do domu i pozostał w Petersburgu. Oficjalną racją takiego zrzeczenia się ferii świątecznych były zbliżające się egzaminy, bardzo poważne, bo konieczne dla przejścia na czwarty – ostatni rok prawa. Naprawdę jednak Tadeuszowi nie chciało się opuszczać Petersburga, nikt bowiem z jego paczki nie jechał do domu, gdyż przeważnie nie miał dokąd jechać: tak się złożyło, że strony rodzinne większości jego przyjaciół leżały tuż koło linii frontu, albo nawet po drugiej stronie frontu.

Czas zresztą płynął bardzo przyjemnie. Po paru godzinach studiowania prawa administracyjnego (zwanego prawem "policyjnym"), historii filozofii prawa i prawa państwowego, szły rozrywki: biega, czyli wyścigi kłusaków, wycieczki na "Wyspy", gdzie ostatni odcinek podróży odbywał się tramwajem konnym ze staroświeckim imperiałem na dachu, gra w loteryjkę w mieszkaniu Jurka Widackiego i Stefana Pudłowskiego. W loteryjkę grano sposobem zmodernizowanym i bardzo ekscytującym. Pełną pulę zabierał tylko ten, kto miał zapełnione numery górnego z trzech rzędów kartki. Ten, kto wygrywał drugi rząd, brał połowę puli. Ten, kto wygrywał trzeci rząd – trzecią. Toteż, choć stawki były skromne, jeżeli trzeci rząd wygrywał kilka razy z rzędu, w puli narastała spora suma.
Przed Wielkanocą pani Irteńska przysłała Tadeuszowi sporą paczkę z kiełbasami, szynką i mazurkami. Postanowił urządzić u siebie kawalerskie święcone. Alkoholu – koniaku po 6 rubli butelka – dostarczył ukradkiem rodak mający sklep na ulicy Borodińskiej. Po nocy spędzonej na włóczeniu się po mieście i słuchaniu wspaniałego koncertu tysiąca dzwonów dzwoniących w świątyniach prawosławnych, święcone przeszło bardzo wesoło. Tadeusz mieszkał wtedy na Fontance u stryjenki Kamci, wdowy po dr. Emilu Irteńskim, i miał bardzo wygodny pokój z osobnym wejściem. Dla pewności uprzedził jednak stryjenkę, że w pierwszy dzień świąt odbędą się u niego "dzikie wrzaski". Uprzedzona stryjenka wybrała się tego wieczoru z całą rodziną do znajomych z wizytą wielkanocną...
Petersburg zmienił się. Nastroje w stolicy były ponure. Coraz uporczywiej
mówiono o "ciemnych siłach" rządzących państwem, o zdradzie, o szpiegach, o germanofilstwie cesarzowej dążącej do zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami. W tramwajach zjawiły się pierwsze konduktorki zamiast konduktorów. Ceny rosły. Srebrne pieniądze znikły z obiegu i zamiast nich zjawiły się znaczki pocztowe mające nadruk na odwrocie: "Mają prawo obiegu na równi ze srebrną monetą zdawkową". "Ciemne siły" wyprawiały jakieś kontredanse na stanowiskach premiera i gniew inteligencji – rósł z tygodnia na tydzień. A jednocześnie mówiono, że duch na froncie jest wspaniały i że wojska są doskonale zaopatrzone. Czekano wielkiej ofensywy letniej.
Przyszły egzaminy. Wicio Rudomina (Rudy) zdał, podobnie jak Tadeusz
dwa lata temu, jeden egzamin ze statystyki, wystarczający dla przejścia na drugi rok. Natychmiast napisał do ciotki, która mu obiecała większy zasiłek pieniężny w razie pomyślnego wyniku egzaminów. "Kochana ciociu! Zdałem wszystkie egzaminy potrzebne do przejścia na drugi rok prawa". Radość Rudego nie długo trwała, bo niebawem spadł piorun: wyszło zarządzenie, że studenci – z wyjątkiem ostatniego roku studiów – będą powołani do wojska. Tadeusz i Toluś Rusiecki, którzy właśnie zdali przepisaną liczbę egzaminów i przeszli na czwarty rok, byli spokojni, ale na innych padł blady strach.
Nieliczni z rezygnacją szli do szkół oficerskich, reszta na gwałt starała się "urządzić". Olbrzymi korytarz uniwersytecki huczał jak ul. Wśród studentów krążyły hektografowane proklamacje takiej treści: "Towarzysze! Władze carskie odrywają was od studiów i każą wam przelewać krew w wojnie imperialistycznej rozpętanej przez kapitalistów i feudałów. Otwierają się przed wami nowe drogi i nowe obowiązki! Niech każdy z was przyjęty do szkoły oficerskiej stworzy w niej komórkę (jaczejkę) rewolucyjną, niech uświadamia kolegów, a po skończeniu szkoły niech prowadzi agitację wśród szeregowych"...
Proklamację tę omawiano szeroko w Kuchni studenckiej na Zabałkańskim.
– Co o tym myślisz? – pytał Tadeusz starego studenta Władka Krecza.
– Nic nie myślę. Rewolucji dziś nie będzie. Rewolucja może wybuchnie, ale po skończonej wojnie.
Pewnego popołudnia Tadeusz wracał z Kuchni w towarzystwie Tolusia i Rudego. Szli po nadbrzeżnej Fontanki. Uderzyło ich, że policja pozwalała iść tylko po chodniku koło domów, a nie wzdłuż balustrady rzeki, że co piętnaście kroków stał stróż domowy z numerowaną blachą na piersi, a co sto kroków policjant. Zrozumieli, że będzie przejeżdżać ktoś "ważny" i postanowili zaczekać. Ponieważ policja nikomu nie pozwalała zatrzymywać się, więc spacerowali. Po upływie kwadransa ukazał się sznur samochodów.
W trzecim czy czwartym siedział cesarz w towarzystwie kilku generałów.
Tadeusz, Toluś i Rudy uchylili kapeluszy. Gdy samochody minęły i ulica
przybrała wygląd normalny, Toluś powiedział tonem jak gdyby usprawiedliwienia:
– Właściwie to był król, a ja nic nie mam przeciwko królowi...
Prawie całe lato, jesień i początek zimy 1916 Tadeusz spędził u siostry w majątku Sokorów powiatu lepelskiego. Tylko na początku jesieni odbył krótką podróż do Petersburga dla załatwienia formalności uniwersyteckich.
Podróż ta miała utkwić mu w pamięci. W Witebsku przesiadał się i miał czekać około godziny na połączenie kolejowe. Poszedł więc do bufetu. Zdziwił się, że choć sala była na pół pusta, dwaj bufetowi nie zwrócili na niego uwagi zajęci zawijaniem jakiegoś jadła dla stojącej koło lady siostry miłosierdzia. Usługiwali jej z niezwykłą gorliwością. Tadeusz zaczął się jej przypatrywać. W pewnej chwili odwróciła głowę i przelotnie spojrzała na Tadeusza. Ujrzał śliczną twarz: piękne ciemne oczy i z lekka wystające kości policzkowe. "Ja ją skądciś znam" myślał. Dopiero gdy siostra miłosierdzia odeszła w towarzystwie jednego z bufetowych, który niósł zawinięte w szary papier pakunki, Tadeusza olśniło przypomnienie, skąd ją "znał". "Ależ to wielka księżniczka Tatiana Mikołajówna"... Zapytany bufetowy potwierdził domysł Tadeusza, dodając, że właśnie tego dnia pociąg sanitarny cesarzowej zatrzymał się w Witebsku.
Na wsi brak męskich rąk do pracy był bardziej widoczny niż w mieście. Nawet z okna wagonu można było widzieć kobiety chodzące za pługiem lub za broną. Takich rzeczy nie widziano na Białorusi chyba od czasu najazdów tatarskich. Również z okna wagonu oglądało się całe zastępy dziewcząt zajętych przy reperacji toru kolejowego lub przy budowie szosy. Wszystkie miały twarze zasłonięte chustkami: opalanie się nie było jeszcze modne na Białorusi w roku 1916.
A jakby symbol tego świata opanowanego przez kobiety Tadeusz znalazł w gazecie, którą czytał w wagonie, sensacyjną wiadomość o zgwałceniu przez sześć kobiet szesnastoletniego chłopca gdzieś w Rosji południowej. Szczegółów tego wypadku gazety rzecz jasna nie podały, mówiąc tylko, że amazonki zawlokły chłopca do wąwozu.


•••


Tadeusz spędził nad brzegami jeziora Poło, nad którym był położony dwór sokorowski, kilka szczęśliwych miesięcy swego życia. Powiedziałbym
bez przesady, że pokochał to jezioro całą potęgą romantycznej miłości.
W miłości tej nie było jednak nic z zaściankowego patriotyzmu. Urodził się i wyrósł wśród nizinnych starzyn i borów powiatu ihumeńskiego, czyli o jakieś 250 wiorst na południe od jeziora Poło. Urodził się i wyrósł na równinach, a jezioro leżało wśród pagórków leśnych i pól gliniastych. Pokochał więc Poło nie miłością młodziana do panny za miedzą, lecz raczej do panny z dalekiego sąsiedztwa. Była więc w tej miłości egzotyka długich wiorst kolein błotnistych lub zasp śnieżnych – egzotyka krainy dalekiej. Było w tym trochę i perwersji niewinnej: kochając Poło, "zdradzał" żyzne, lecz pozbawione malowniczości równiny ihumeńskie. Ale w tej romantycznej miłości do najpiękniejszego jeziora Witebszczyzny pulsowała, jak to często bywa z uczuciami wczesnej młodości, szczera i głęboka wdzięczność. Miłością swoją spłacał jakby dług wdzięczności zaciągnięty u jeziora.
"Ileż ci winienem, o domowe jezioro" – mógłby parafrazować z "Pana Tadeusza". Poło bowiem dało mu bardzo wiele. I codzienne kąpiele w czystej toni aż do pierwszych przymrozków jesiennych. I bliższe, i dalsze wycieczki łodzią zwykłą i żaglową po siwozielonych falach jeziora. I włóczęgi z wyżłem Neptusiem wzdłuż zachodnich mszarno-bagnistych, obfitych w kaczki i pardwy brzegów. I dumania nad urwiskiem pod brzozą płaczącą w złoty przedwieczerz letni lub w noce gwiaździste. I wsłuchiwanie się w muzykę jeziora, bo Poło, jak każda wielka przestrzeń wodna, zawsze śpiewa – nawet wtedy, gdy najlżejsza fala nie liże piaszczystych brzegów.
A jeśli wyraz "śpiewa" uznać za hiperbolę, tedy można powiedzieć, że jezioro Poło zawsze jest. Tadeusz czuł jego obecność i w ciche, ciemne jak atrament noce pochmurne, i w zawleczone siatką deszczu dni jesienne, gdy chłostane wichrem jezioro syczało z dala jak kocioł olbrzymi. Czuł nawet przez grube ściany domu, gdy siedział w fotelu przed trzaskającym kominem.
A same widoki czegoż nie były warte!
Co dnia – nie, o każdej porze dnia,
nawet o każdej godzinie coraz to inne i coraz piękniejsze. Oto co sam Tadeusz pisał o jeziorze w przypływie poetyckiego natchnienia:
"Piękne jest jezioro Poło w gorący lecz wietrzny dzień, gdy po niebie pędzą »codzienne« chmurki litewskie, gdy na ciemnym, wpadającym w siną stal szafirze wody wełnią się białe baranki fal i gdy wały tych fal rozbijają się o piasek lub o sterczące z wody granity narzutowe z nieustannym rytmicznym szumem. Piękne i groźne jest na chwilę przed mającą się rozpętać burzą, gdy czarne od nawisłej nad nim czarnej chmury rozwidni się nagle wielką jasnością błyskawicy, gdy ozłocą się na sekundę oślepiającą pozłotą obwódki chmur, a zygzak piorunowy odbije się w czarnej toni, że nie wiadomo, czy piorun uderzył w jezioro, czy też jezioro strzeliło w niebo fioletowozłotym pociskiem. Piękne i słodkie jest w cichy wieczór letni, gdy słońce zachodzi na morelowo za odległe wzgórza przeciwległego brzegu, gdy najlżejsza zmarszczka nie mąci olbrzymiego lustra, jakby zaciągniętego oleistą warstwą pozłacanego srebra".
Gdy mi Tadeusz pokazał ten utwór, pochwaliłem go za gładką prozę, ale zauważyłem, że przypomina on opis Dniepru w "Strasznej zemście" Gogola. Tadeusz nie był zdaje się zadowolony z mojej uwagi.
Ale wracam do opowiadania. Otóż Tadeusz pokochał jezioro Poło i był niemile zdziwiony, gdy pan Bohdanowicz z Zachowa, sąsiad Sokorowa, zapytał:
– A czy widział pan jezioro Krzywe?
– A cóż to za jezioro Krzywe? – przerwał Tadeusz takim tonem, jakimby średniowieczny rycerz odezwał się, gdyby ktoś w jego obecności śmiał wspomnieć o innej kobiecie, niż o jego wybranej.
– Niech pan zobaczy i sam się przekona.
Haczyk został rzucony. Tadeusz długo bronił się przed jego połknięciem, było to bowiem w okresie jego najsilniejszej miłości do jeziora Poło.
W tym okresie zamyślił nawet napisać balladę na wzór mickiewiczowskiej "Świtezi". Ale dla ballady potrzeba legendy. Tej szukał na próżno.
"Ballada o jeziorze Poło" nigdy nie została napisana. Powstał tylko wyżej
cytowany urywek prozą.
Tymczasem haczyk z tajemniczym jeziorem Krzywym działał. Tadeusz był zainteresowany. Zaczął wypytywać ludzi miejscowych, gdzie leży to jezioro Krzywe (co za dziwna nazwa!) i jak się tam dostać. Okazało się, że jezioro Krzywe leży tuż za przeciwległym brzegiem jeziora Poło, za owymi dalekimi wzgórzami, za którymi co wieczór kładło się słońce. Któregoś popołudnia wybrał się tam konno w towarzystwie furmana Mikołaja, człowieka trzeźwego i praktycznego, który nie mógł zrozumieć, a tym bardziej aprobować celu tej wycieczki krajoznawczej.
– A po co tam jedziemy? – zapytał.
– Zobaczyć jezioro Krzywe.
– Czy panicz myśli kupować to jezioro?
– Nie. Chcę po prostu popatrzeć.
– Aha, jedziemy oglądać "pozycje" – powiedział z przekąsem i poprawił popręg przy siodle Tadeusza z taką siłą, że aż koń stęknął.
Trudno wyjawić czytelnikowi sekret jeziora Krzywego metodą prozy opisowej, choćby najbardziej poetyckiej. Spróbuję innej metody. Rzućmy okiem na mapę tzw. sztabową. Zobaczymy grupę licznych jezior, z których największe, właśnie jezioro Poło, ciągnie się podłużnym owalem z południo-wschodu na północo-zachód. Tuż za tym jeziorem wije się wśród lasów długi, poskręcany w esy i floresy wąż. Miejscami cienki jak nitka, miejscami grubszy. W najszerszym miejscu ma szerokość Dźwiny w jej średnim biegu. Wąż ten jest poskręcany w sposób tak fantastyczny, że miejscami skręty jego biegną niemal równolegle, jakby się chciały połączyć. Przy pierwszym rzucie oka na mapę sądzimy, że to kręta rzeka. Lecz nie – to jezioro nazwane "Krzywym" właśnie z powodu swego dziwnego kształtu. Skręty tego jeziora-węża spoczywają na obszarze jakichś sześciu wiorst kwadratowych.


Ciąg dalszy za tydzień

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.