Lektura Gońca (591)
Innym razem napisał wiersz poświęcony znanym ongi w Mińsku osobistościom pt. "Ludzie Mińska".
W wierszu tym była strofa o prezydencie miasta Mińska Stanisławie Chrząstowskim i jego szwagrze Rudolfie Porzeckim:
Chrząstowski, Mińska mer,
A z nim Porzecki, dzielny mąż.
A imię ich czterdzieści czter,
Wkluczając gąbkę – patrz epohge.
Bohdan Wańkowicz mieszkający z Rudolfem Porzeckim w Postawach miał nieostrożność pokazać ten wiersz panu Rudolfowi, zwanemu Rudźką. Rudźka rozgniewał się nie na żarty.
– Ależ to idiotyczne! – ryknął.
– Idiotyczne – przyznał Bohdan.
– A jednak ty, Bohdanie, uważasz to za dowcipne?
– Dowcipne... Nie wiem. Dowcip to rzecz względna. Uważam, że wiersz jest zabawny.
– A ja uważam, że nie jest ani zabawny, ani dowcipny, a po prostu głupi!
Ot, kiedyś w Mińsku stary Legatowicz pisywał dowcipne wiersze...
(Legenda o dowcipnych wierszach starego Legatowicza, ojca adwokata, była legendą martwą, gdyż ani na piśmie, ani w pamięci ludzkiej nie zachował się ani jeden wiersz tego satyryka mińskiego drugiej połowy XIX wieku).
Rudy pisywał też z rzadka satyry zrozumiałe nawet dla niewtajemniczonych. Miał on – na szczęście nie on jeden! - wstręt do histerycznego patriotyzmu polegającego na westchnieniach, wykrzyknikach, frazesach, smarkaniu się, wierszyku "Kto ty jesteś? – Polak mały", rymach "ojczyzny-blizny" i – "Rocie" Konopnickiej. Napisał więc parodię "Roty". Uznał, że zapowiedź poetki "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz" jest za słaba
i zamienił ją wierszem "nie będzie Niemiec na nas s...".
Dziesięcioletni pobyt w powiecie miechowskim, którego ziemiaństwo było zatrute toksynami endecji, natchnął Rudego do napisania szeregu rymowanych paszkwilów skierowanych przeciwko Józefowi Piłsudskiemu.
Było to jednak raczej uprawianie sztuki dla sztuki. Rudego bowiem polityka mało interesowała. Tyle tylko, że jako ultrakonserwatysta nie znosił socjalistów.
Pisywał też utwory "dla dzieci". Ułożył m.in. elementarz, w którym np. literę "U" ilustrowały takie przykłady: "Tu dwa ule, a tu dwie dupy"... "upławy u Urszuli". Poza tym układał zagadki. Jedna z nich zaczynała się tak:
Wyłazi ze mnie czasem kiełbaska, Ciemnobrązowa cynamon-laska...
I kończyła:
Któż taka jestem? Zgadnij że dziecię!
Znaleźli się niegodziwcy, a w ich liczbie autor tej kroniki (bije się mocno w piersi!), którzy tych wierszyków uczyli swych sześcioletnich siostrzeńców ku zachwytowi latorośli, a ku wielkiemu – i słusznemu – oburzeniu matek. Popisowym numerem Rudego był wykład o literaturze białoruskiej.
Polegał na recytowaniu i komentowaniu sprośnych wierszyków zaczerpniętych z autentycznego folkloru białoruskiego. Wykład miał ogromne powodzenie – po pierwsze dlatego, że komentarze były absurdalne, a po drugie – że przed recytacją każdego kawałka prelegent zapowiadał: "A teraz powiem państwu wiersz pióra pani Ludwiki Życkiej", albo: "A teraz posłyszą państwo utwór Zdzisława Kleszczyńskiego, który dostał niedawno pierwszą nagrodę na konkursie welocypedowym".
Ta druga zapowiedź była aluzją do pierwszej nagrody "Tygodnika Ilustrowanego" zdobytej przez Kleszczyńskiego w roku 1913 za wiersze o ks. Józefie Poniatowskim pt. "Książę".
Łatka "rezydenta" uczepiła się Rudego między innymi z takiego powodu.
pędził szereg lat w Mianocicach powiatu miechowskiego u państwa Józiolostwa Hallerów. Gdy spytano panią Hallerową, czy Rudomina jest ich krewnym, bo stale mieszka w Mianocicach, zapytana odpowiedziała:
– Nie, nie jest krewnym, a tylko przyjacielem. A po chwili dodała:
– Wyszło trochę zabawnie, bo przyjechał do nas na trzy dni, a siedzi trzynaście lat.
Złośliwość – zapewne mimowolna – pani Hallerowej nie była ścisła. Po pierwsze Rudy przemieszkał w Mianocicach nie trzynaście, a tylko dziewięć lat, po drugie zaś co kilka miesięcy chciał wracać do siebie i za każdym razem zatrzymywano go dosłownie gwałtem. Rudy bowiem miał własny dom, do którego koniec końców wrócił około roku 1930. Był razem z braćmi Wackiem i Franiem właścicielem ładnych folwarków Soroki i Januszew w powiecie dziśnieńskim.
Długi pobyt Rudego w Kieleckiem stanowił bujną kartę w jego życiu. Popijał tam, jeździł konno, polował, grywał w brydża.
Kwaterą główną były wspomniane Mianocice, ale dużo czasu spędzał w Olesznie Kundzia Niemojewskiego, syna i spadkobiercy słynnego dziwaka Sergiusza. Rudy opowiadał Tadeuszowi dziwy o tym Olesznie. Tadeusz słuchał opowiadań Rudego z niedowierzaniem, zanim się osobiście nie przekonał, będąc latem 1923 na polowaniu na kaczki w Olesznie, jakim anachronizmem był ten dwór położony niemal w sercu Mazowsza.
Pamięć o Karolu Radziwille Panie Kochanku i innych oryginałach litewskich sprawiła, że starym nawykiem myślenia właśnie okrojoną do obszaru "Ziem Wschodnich" Litwę uważano wciąż za rezerwat dziwactwa i "feudalnych" (proszę mi darować wyraz utarty, lecz błędny!) obyczajów. Tymczasem wszelkie dziwactwa i "feudalizmy" znikły na Litwie niemal bez śladu po rewolucji i wojnie 1917–1920, natomiast w Olesznie powiatu włoszczowskiego "przedrozbiorowe" fantazje szlacheckie kwitły bujnym kwieciem. (Mówię o czasach kawalerskich Kundzia, bo po poślubieniu panny "Kropki" Morawskiej z Miławczyc podobno się ustatkował).
Gość w Olesznie dostawał osobny pokój z przybitą kartką ze swym nazwiskiem i miał przydzielonego kozaczka w liberii – zresztą przykładnie mazurzącego – który go na krok nie odstępował. W pewnych chwilach życia było to nawet krępujące. Wódka i szampan – zresztą węgierski Palugay – płynęły strumieniem.
Nad ranem szczuto gończymi i chartami hodowanego lisa, albo strzelano do domowych kaczek na stawie. Wszystko to zresztą było niewinne i mniej lub więcej normalne.
Gorzej, że Kundzia trzymały się od czasu do czasu nieobliczalne szusy. A więc np. doniesiono mu, że jakiś urzędniczyna wydziału powiatowego we Włoszczowej rozpuszcza o nim plotki, że trzyma w Olesznie harem (co poniekąd było prawdą).
Kundzio podstępnie zwabił tego urzędniczynę do Oleszna i kazał "kozaczkom" wsypać mu na ganku tuzin nahajów.
– Wiesz za coś dostał? – spytał Kundzio po egzekucji.
– Nie wiem.
– Za to, żeś kurwa. Powtórz!
– Za to, żem kurwa.
Incydent nie miał dla Kundzia przykrych następstw, bo biedny urzędnik po powrocie do Włoszczowej nikomu się ze wstydu nie skarżył.
Wspomniałem o szczuciu hodowanego lisa. Odbywało się na terenie olbrzymiego – długości chyba 500 kroków – czworoboku otoczonego z trzech
stron budynkami. Czwartą stroną był płot, a za nim łan zboża. Lisa wypuszczono z klatki i poszczuto gończymi. Był na pół oswojony i nie bardzo chciał uciekać. Dopiero gdy go gończe zaczęły skubać, puścił się galopem i od razu odsadził od piesków na pół długości czworoboku. Tymczasem dwa charty stały wyprężone na smyczy, wpatrzone w umykającego lisa.
Gdy lisa dzieliło od zbawczego łanu zaledwie 100 kroków, dopiero wtedy puszczono charty ze smyczy. Tadeusz nie mający doświadczenia w polowaniu z chartami, przekonał się o szybkości tych psów. Jak strzały z cięciwy poleciały przez dziedziniec, przeskoczyły przez głowy gończych i dopadły lisa w chwili, gdy już-już miał się skryć w łanie pszenicy.
Odbiegłem jednak od tematu, bo rozdział jest poświęcony Rudemu, a nie Kundziowi Niemojewskiemu. Aby nie wracać już do kieleckiego okresu jego życia, dodam tylko, że nie wyniósł z tamtego okresu żadnych zdobyczy duchowych. O ziemiaństwie kieleckim był zdecydowanie ujemnego zdania:
– Zacni, lecz dziwni to ludzie – mówił nieraz Tadeuszowi – jedynym tematem ich rozmów są albo kłopoty gospodarcze, co samo przez się jest nudne, albo – koń. Koń, który jest koniec końców bydlęciem pociągowym lub pod siodło, stanowi w ich rozmowach jedyny surogat poezji.
Na spisanie wszystkich kawałów Rudego trzeba by grubego tomu. Przytoczę więc tu kilka, nie tyle najcelniejszych, ile takich, które zapamiętałem. Nie znosił utworów Gabryeli Zapolskiej. "To histeria, a nie literatura – powiadał – kobieta rodzi dziecko: zdawałoby się rzecz zwykła, ale u Zapolskiej «Gloria in excelsis Deo»".
Gdy w roku 1920 ukończyli z Tadeuszem służbę ochotniczą w lotnictwie,
ofiarował przyjacielowi fotografię w mundurze z napisem: "Na pamiątkę wspólnej kampanii tureckiej".
Czasem bawił się w trawestację znanych przysłów, np.: "Gdyby ciocia nie miała menstruacji, to byłaby co miesiąc zdrowa".
Gdy latem 1917 roku bawił u Marylki Słotwińskiej w Rawaniczach i podkochiwał się w tej młodej wówczas i niebrzydkiej wdówce, ktoś z gości rawanickich spytał go: "Cóż pan porabia, panie Witoldzie?" – "A nic. Chodzę po polu i liczę kroki: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje"... (Chodzi o to, że wedle cywilnych praw rosyjskich wdowie przysługiwała siódma część majątku męża, czyli w interpretacji Rudominy dostałby w posagu każdy siódmy krok).
Pewnego razu zadziwił obecnych szczególną rachubą czasu: "Trzy już przeżyłem Konklawe"...
Opowiadanie o Janie Oskierce, znanym magnacie wileńskim, tak zaczął:
"Gdy Oskierka skończył 21 lat, no bo nic innego nie skończył"...
Kiedyś w rozmowie z Tadeuszem zachwalał urodę jakiejś przyjezdnej panienki, której Tadeusz nie znał. "Co to za typ urody?" – spytał Tadeusz. "No, jak by ci powiedzieć; taka przystojna kurewska twarz"...
O panu S.W. nie odznaczającym się większą inteligencją mówił, że "razem z kupcami fenickimi wymyślił szkło".
Raz szli z Tadeuszem ulicą. Rudy ukłonił się jakiemuś panu przejeżdżającemu dorożką. "Kto to był?" – spytał Tadeusz. "Przeciszewski". – "Nic podobnego. To nie był Przeciszewski". – "Racja", ale mi było wygodniej powiedzieć "Przeciszewski"...
Potrafił doprowadzić ludzi do rozpaczy powtarzaniem jednego i tego samego kawału. Przez czas dłuższy ofiarą tego rodzaju prześladowań był zacny ziemianin pan Antoni Grzegorzewski, starszy pan, który mógłby być ojcem Rudego. Spotykając go codziennie w klubie w Mińsku, Rudy zwracał się do niego z emfazą: "Witam pana, panie Grzegorzu!". Na to pan Grzegorzewski: "Po pierwsze mam Antoni na imię, a po wtóre nic pana nie upoważnia do zwracania się do mnie po imieniu". Ten krótki dialog trwał każdego wieczoru przez kilka miesięcy i – rzecz dziwna – nie znudził ani Rudego, ani pana Grzegorzewskiego.
Innym razem Rudy jadł obiad u Langnera w Warszawie z Bodziem Zalutyńskim. Przy sąsiednim stoliku siedział pan Grzegorzewski w towarzystwie Witulka Wagnera. Zalutyński podsunął myśl, że warto by zrobić jakiś kawał Grzegorzewskiemu. Rudy kazał sobie podać arkusik papieru i wystosował urzędowy list po rosyjsku – z kancelarii gubernatora wileńskiego do isprawnika powiatu dziśnieńskiego. List był podpisany przez p.o. gubernatora Zalutyńskiego, a kontrasygnowany podpisem "za naczelnika kancelarii A. Grżegorżewskij". List włożono do koperty i przez kelnera doręczono Witulkowi.
Witulek oczywiście zaraz pokazał list Grzegorzewskiemu. Zacny pan Antoni aż podskoczył na krześle z oburzenia, przy czym – jak opowiadał potem Witulek – oburzył się nie tyle na użycie jego nazwiska, ile na to, że podpis brzmiał nawet nie "naczelnik kancelarii", a tylko "za" naczelnika kancelarii.
W czasie podróży pociągiem w Kielecczyźnie spotkał go niemiły wypadek: skradziono mu walizkę. Meldując o tym na posterunku żandarmerii na stacji Przysieka (było to zaraz po wojnie, gdy posterunków żandarmerii na kolei jeszcze nie zlikwidowano), oznajmił: "Zrobiono mi reformę rolną z walizką". – "Nie rozumiem" – odparł wachmistrz żandarmerii. "No – skradziono mi walizkę". Wachmistrz zmarszczył brew: "Za takie dowcipy będzie pan odpowiadał. Czy chce pan, abym zaprotokołował pańskie słowa o reformie rolnej?" – "Proszę bardzo".
Poczciwy żandarm zaprotokołował i Rudomina podpisał protokół. (Było to na wiele lat przed wprowadzeniem ustawy o "lżeniu narodu polskiego" i kawał nie miał przykrych dla Rudego następstw).
Odpowiedź kardynała bardzo imponowała proboszczowi duchowlańskiemu, który nieraz odwiedzał Bodzia jako kolatora dobrodzieja. W czasie jednych z tych odwiedzin przy kawie i kieliszku nalewki Bodzio powiedział:
– Księże proboszczu, chciałbyś zostać honorowym kanonikiem?
– Chciałbym – westchnął proboszcz.
– Otóż mam propozycję. Ty dla mnie wystarasz się o hrabiostwo papieskie, a ja dla ciebie o honorową kanonię.
I tu wyłożył księdzu prosty i genialny plan. Stanisław Mackiewicz powiedział, że hrabiostwo papieskie było "tanne", a Melchior Wańkowicz, że kosztowało 5 funtów. Nic mi nie wiadomo o cenie rynkowej tego hrabiostwa, ale wiem, że Bodzia Zalutyńskiego nie kosztowało ani grosza.
Jako właściciel dużego majątku musiał oddać część ziemi ornej na reformę rolną. Otóż ułożył się jakoś z komisarzem ziemskim, że kilkanaście hektarów skazanego na reformę gruntu przydzielono małosolnej parafii.
Proboszcz wystosował zaraz pismo do kurii, wychwalając pod niebiosa hojnego kolatora, wielkiego dobrodzieja, najprzykładniejszą owieczkę w swej parafii. Udał się z pismem osobiście do biskupa, wskazując, że za taki bezprzykładny uczynek dla Kościoła należy się dobroczyńcy jakiś zaszczyt nadany przez stolicę apostolską. W tym samym czasie Bodzio objeżdżał sąsiednie dwory, dworki i zaścianki, zbierając podpisy pod petycją do biskupa o nadanie jakiegokolwiek zaszczytnego wyróżnienia zacnemu i zasłużonemu proboszczowi. Zebrał kilkaset podpisów i osobiście doręczył petycję biskupowi. W kilka miesięcy później proboszcz dostał tytuł kanonika honorowego, a Bodzio – tytuł Hrabiego Palatynu, kawalera Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej i Kawalera Zakonu Grobu Świętego. Bodzio sprawił sobie natychmiast strój przepisany: kapelusz trójgraniasty z pióropuszem, biały płaszcz do kostek i szpadę. Obstalował też sobie bilety wizytowe:
Bohdan Zalutyński
Hrabia Palatynu
Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej
Kawaler Zakonu Grobu Świętego
Obywatel Ziemi Grodzieńskiej.
Zrobił też i rozesłał przyjaciołom i znajomym podobiznę swoją w tym stroju rycerskim. Jeździł też w nim w niedzielę do kościoła. Gdy jechał w otwartym powozie lub szedł w nim z powozu do świątyni, pobożne chłopki klękały w przekonaniu, że spotykają wysokiego dostojnika kościelnego.
Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim, którego nazywa "Bubą" – choć jako żywo nikt nigdy tak hrabiego Palatynu nie nazywał – opowiada o jakimś kawale Bodzia polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi czy Żydkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić, naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu.
Inny natomiast kawał "drogowy" Bodzia jest oryginalny i autentyczny. Jechał samochodem z braćmi Eynarowiczami. Szkapa chłopska wystraszyła się i wywróciła wóz z chłopem i babą. Wściekły chłop cisnął kamieniem w samochód. Automobiliści zatrzymali maszynę, złapali chłopa i posadzili do auta.
– Widzisz – powiedział Zalutyński – ty w nas kamieniem, a my ciebie powozimy autem dla przyjemności. Rozmawiając przyjaźnie z chłopem, odjechali tak ze trzydzieści kilometrów, przy czym chłop jadąc pierwszy raz w życiu autem, nie orientował się ani w czasie, ani w przejechanej przestrzeni. Gdy co najmniej sześć godzin drogi piechotą dzieliło ich od miejsca wypadku, wysadzili chłopa, dając mu parę złotych na wódkę.
Rudy bywał nieraz gościem w Złobowszczyźnie. Urządzali wtedy wspólne kawały. Raz chodziło o odpowiedź na list jakiejś panienki powiatowej, która się oświadczyła Bodziowi w miłości. Rudy w charakterze sekretarza osobistego Bodzia wystukał odpowiedź na maszynie z nagłówkiem:
Zarząd Dóbr Duchowlany i Złobowszczyna
Wydział spraw mniejszej wagi
Żeby zakończyć część "wiejską" legendy o Bohdanie Zalutyńskim, zaznaczę, że nigdy nie sprzedawał tego samego zboża kilku Żydom naraz, aby potem urządzić wyścig, że zboże dostanie się temu z kupców, który pierwszy dobiegnie do spichrza. Tego rodzaju kawał urządził nie Bodzio, ale Franio Czapski z Nowosiółek pod Oszmianą.
Warszawskich kawałów Bodzia nie spisać na wołowej skórze. Do najcelniejszych należy przyjęcie, które urządził na cześć państwa Hallerów z Mianocic pod Miechowem – z udziałem generała Józefa Hallera. Jak już wspomniałem, Bodzio był rozrzutny tylko gdy chodziło o głupstwa – poza tym nie lubił wydatków ekstra w rodzaju "fund" i pożyczek. Podejmowany gościnnie i wystawnie przez Hallerów w Mianocicach – na balach i polowaniach – poczuwał się do obowiązku rewanżu. Ponieważ przyjęcie w restauracji byłoby zbyt kosztowne, więc urządził je w "kurwim dołku" na Sewerynowie, o którym już była mowa w tej kronice. Jadła dostarczyła pobliska restauracja "Lija", napoje alkoholowe kupiono w sklepie wódczanym.
Aby specjalnie uczcić generała Hallera, Bodzio kupił kolorową podobiznę generała, ustawił ją u szczytu stołu między oknami, ozdobił gałązkami zieleni i zapalił przed nią parę świeczek, jak przed obrazkiem świętym. Gdy generała wprowadzono z honorami do pokoju, zmieszał się na tak niespodziewany widok, zarumienił się z lekka i nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie ochłonąwszy wybąkał pierwsze zapewne słowa, które mu przyszły do głowy:
– Nie jestem bardzo podobny do siebie na tej fotografii.
Na to Bodzio położył rękę na piersi i rzekł z deklamacją:
– Podobieństwo, panie generale, nosimy w sercu!
A potem dodał ciszej, ale tak, że wszyscy słyszeli:
– Jesteśmy kolegami, panie generale. Ja – rosyjski pułkownik, pan – polski generał. To mniej więcej to samo...
(Mówiąc o rosyjskim pułkownikostwie miał na myśli swą służbę w "gwardii sanitarnej" wielkiej księżny Marii Pawłówny).
Uczta udała się. Było gwarno i wesoło. Opowiadano kawały myśliwskie i niemyśliwskie. Pito na umór. Wznoszono toasty.
Był tylko jeden drobny zgrzyt. Oprócz generała Hallera był jeszcze drugi gość honorowy – major Jaworski, słynny zagończyk, który w parę lat później miał zginąć w okolicznościach szczególnie tragicznych. Był nałogowym pijakiem i przyszedł na przyjęcie już dobrze napompowany.
Był blady i milczący. Upijał się zawsze na ponuro. Posadzono go obok żony Bodzia, pani Lali. Zacna pani Lala, zaszczycona sąsiedztwem bohatera na-
rodowego, postanowiła go bawić – nie bacząc, że milczał, patrząc w talerz i wychylając kieliszek po kieliszku. Aż w pewnej chwili Jaworski nie mógł wytrzymać tej damskiej paplaniny i powiedział głośno:
– Co mi pani zawraca głowę! Pani w życiu tyle nie na...ła, ile ja przeżyłem.
Wkrótce po tym odezwaniu się był już tak pijany, że go odprowadzono do sąsiedniego pokoju i położono do łóżka. Nazajutrz, gdy mu powiedziano,
jak się zachował, pośpieszył do Zalutyńskich do hotelu – z przeprosinami.
Naturalnie "w szaserach".
Na Sewerynowie na tym samym korytarzu mieszkał niejaki pan Bober. W czasie jednej z licznych wizyt Bodzia libacja była tak hałaśliwa, że pan Bober nie mógł wytrzymać i wyszedł w szlafroku na korytarz prosząc o ciszę.
– A pan kto? – spytał Bodzio.
– Bober jestem.
– Ach tak! No to ja do pana pif-paf!
(Tu nadmienię, że do generała Zająca Bodzio nigdy nie "strzelał". Ani telefonicznie, ani w inny sposób. Strzelał może kto inny, ale nie Bodzio).
Zachęcony otrzymaniem błogosławieństw, wysokich tytułów i honorów rzymskich Bodzio rozpoczął kolekcjonowanie orderów cudzoziemskich.
Czyhał więc pilnie, czy się coś nie przydarzyło, czy to komuś z panujących, czy dyktatorowi lub premierowi. Odpowiednio do okoliczności posyłał
albo depeszę kondolencyjną, albo gratulacyjną. Czy była to śmierć Aleksandra greckiego pogryzionego przez małpę, czy nieudany (zmyślony?) zamach na Mussoliniego, czy tragiczna śmierć królowej Astrid belgijskiej, czy zamordowanie Aleksandra jugosłowiańskiego, prezydenta Doumera lub kanclerza Dollfussa, czy inne wypadki w okresie między dwiema wojnami, o których dziś mało kto pamięta, zaraz Bodzio wysyłał depeszę.
Wysłał też rzecz jasna depeszę do generała Franco po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii.
– Cóż ty myślisz -– mówił nieraz Tadeuszowi – za kilka lat będę miał odznaczenia wszystkich krajów europejskich. A potem zabiorę się do Azji i do Ameryki Południowej.
Niestety, wybuchła wojna 1939, dużo odznaczeń utknęło gdzieś po drodze i kolekcja Bodzia urwała się nie osiągnąwszy nawet połowy krajów europejskich.
Bodzio puszczał się nieraz na kawały ryzykowne. Tak np. było to na premierze jakiejś sztuki "futurystycznej" w Reducie, w okresie, gdy się mieściła w gmachu Teatru Wielkiego. Na scenie snuły się jakieś niesamowite zjawy i rozlegały się nieartykułowane wycia. W pierwszym rzędzie siedział Bodzio w towarzystwie Rudego, Tadeusza, Janka Bochwica, Tosia Januszkowskiego, Wiktora Piotrowskiego i jeszcze paru innych "darmozjadów" litewskich obijających wtedy bruki warszawskie. Zanim futurystyczną szmirę dociągnięto do połowy pierwszego aktu, Bodzio wstał i oznajmił głosem tubalnym:
– Dość tego skandalu! Chodźmy na kolację! Nigdy by za czasów Skałona nie ośmielono się wystawić takiej bzdury na scenie cesarskiej. No ale cóż – wszystko dziś jest możliwe w tych nowych republikach – litewskiej, łotewskiej... cygańskiej...
Przyjaciele powstali z miejsc z hałasem i podążyli za Bodziem. Żegnały ich sykania, ale i głosy aprobaty: "Mają rację!". Bodzio był mistrzem riposty, może niezbyt subtelnej, ale błyskawicznej i dobitnej. A więc kiedyś przy stoliku w tymże Bristolu pan Mieczysław Bohdanowicz, potentat wileński, omawiał świeżą nominację adwokata pana Rogalewicza na starostę grodzieńskiego.
– To mój przyjaciel – oznajmił Bodzio z dumą.
– O tym szczególe nie wiedzieliśmy – zauważył pan Bohdanowicz, uśmiechając się sarkastycznie pod staropolskim wąsem. Bodzio poczerwieniał i krzyknął:
– A więc ja panu mówię, bo widzę, że pan nic nie rozumie!
Dużo kawałów Bodzia nie nadaje się do druku nawet w dzisiejszym okresie rozluźnienia obyczajów literackich. Wszystkie te kawały niecenzuralne obracają się zresztą dokoła jego niezwykłej siły męskiej, która wprawiała w podziw i trwogę nawet kobiety uprawiające miłość zawodowo. Zapytany raz przez Tadeusza o sekret tej rekordowej wytrwałości męskiej wyjaśnił, że w chwilach, gdy inni poddają się uczuciu wzrastającej ekstazy miłosnej, on myśli o terminach płatności weksli i o podatkach.
Bohdan Zalutyński, Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej, Kawaler Zakonu Grobu Świętego i Hrabia Palatynu, zmarł w Polsce w roku 1959 w wieku lat 74. Zmarł w odorze legendy ostatniego facecjonisty litewskiego.
Rozdział XXVI
PIEŚŃ O RUDOMINIE
Rudego nazywano czasem "rezydentem", czasem "trefnisiem". Dalej pokażę, że przezwiska te były zarówno bezpodstawne, jak krzywdzące. Tutaj warto zanotować, że takimi epitetami obdarzali Rudego ludzie zwani na Litwie "prymakami", o których pisałem w rozdziale XVIII. Stanowisko prymaka nie cieszyło się szczególną estymą i budziło uśmieszki lub drwiny. Prymaty widzieli to lub czuli i w celu psychicznej kompensacji szukali bliźnich, którym by mogli przypiąć jakąś łatkę. Stąd – nazywanie Rudego, któremu na ogół do pięt nie dorośli, "rezydentem" albo "trefnisiem".
Rudy był przede wszystkim naturą barwną i bogatą. Już za życia był legendą, a po drugiej wojnie kilku autorów ulokowało go swoich wspomnieniach. Niestety, wszystkie znane mi opowiadania o Rudym są najczęściej z drugiej ręki, przekręcają znane kawały Rudego lub przypisują mu kawały od 200 lat przypisywane tym lub innym oryginałom litewskim. Legenda więc o Rudym została, jak zresztą przystoi każdej legendzie, mocno łgarstwem podbarwiona.
Rudomina był przede wszystkim poetą. Utwory jego rozsyłane przyjaciołom w listach nigdy nie ukazały się w druku. Zapadną też w przepaść niepamięci razem ze śmiercią ostatniego z przyjaciół Rudego. Zresztą poezje Rudego były pisane przeważnie szczególnym polsko-rosyjsko-białoruskim żargonem i mogą być zrozumiane tylko przez kogoś, kto zna dobrze te trzy języki. Czy jednak mogą być "zrozumiane"? Chodzi o to, że Rudy pisał bez sensu. Sheer nonsense zbliża jego utwory do poezji współczesnej, wątpić jednak należy, czy poeci dnia dzisiejszego przyjęliby go do swego cechu. Z ich punktu widzenia wiersze Rudego mają wadę całkowicie dyskwalifikującą: pisząc głupstwa, Rudy bardzo skrupulatnie przestrzegał rymu i rytmu, czyli że z punktu widzenia poetyki nowoczesnej popełniał grzech śmiertelny.
Byłoby bezcelowe rozwodzić się dalej nad poezją Rudego. Dam tylko parę przykładów, aby czytelnik miał choć przybliżone o niej pojęcie. Przyjaźnił się ze starszym od siebie o pół pokolenia malarzem Stanisławem Bohusz Siestrzeńcewiczem, twórcą słynnych szkiców piórkiem z dziedziny folkloru litewsko-białoruskiego. Pewnego razu Rudy zwraca się do pana Siestrzeńcewicza:
– Napisałem wiersz, w którym użyłem terminu malarskiego. Rzuć okiem i powiedz, co o tym myślisz.
Wiersz brzmiał:
To jeszcze dobrze w maju,
Co robić w czerwcu, pytam,
Do tego w naszym kraju
I z takim drzeworytem?...
Siestrzeńcewicz wpadł w pasję:
– Jesteś bałwan i dureń! Wypraszam sobie na przyszłość zwracanie się do mnie z takimi idiotyzmami.
Witulek, właściciel historycznego Pawłowa, również wielki myśliwy i znakomity strzelec, niestety rozpił się. Tadeusz był u niego dwa czy trzy razy na polowaniu, ale przestał przyjmować zaproszenia przekonawszy się, że Witulek ma wskutek alkoholizmu halucynacje, w których czasie zdradza niebezpieczne tendencje chwytania za rewolwer i strzelania do urojonych widm. Opowiadano, że żona go opuściła, nie mogła bowiem wytrzymać: zdarzało się, że w nocy Witulek widział stado olbrzymich szczurów przebiegających spod jego łóżka pod łóżko żony i otwierał ogień z rewolweru do tych wyimaginowanych szczurów. Otóż raz odbyło się zimą w Pawłowie polowanie zbiorowe, na które przybył z Wilna pan Ronczewski, właściciel sklepu z bronią i amunicją, przedstawiciel znanej firmy Warszawska Spółka Myśliwska. W czasie jednego z miotów posłyszano ze stanowiska pana Ronczewskiego dwa strzały – błyskawicznie jeden po drugim. Gdy się miot skończył, ujrzano pana Ronczewskiego leżącego na śniegu w kałuży krwi z raną w plecy poniżej prawego płuca. Gdy go podnoszono, był przez chwilę przytomny i zdołał wyszeptać: "To nieszczęśliwy wypadek".
Mimo tego oświadczenia obecni, a również policja i lekarze dziwowali się, w jaki sposób pan Ronczewski mógł się sam postrzelić w plecy? Dopiero po przyjściu do zdrowia dowiedziano się szczegółów. Był mroźny dzień i pan Ronczewski stał z rękami w kieszeniach kurtki, trzymając odbezpieczoną dubeltówkę pod prawym ramieniem. Od zimna poruszał się. Cyngiel dubeltówki zaczepił o jakieś rzemienie u pasa. Nastąpił strzał. Siła odrzutu wyrwała dubeltówkę, która poleciała w tył i uderzyła kolbą o zmarzniętą ziemię. Nastąpił drugi strzał i cały nabój śrutu nr.1 ugodził pana Ronczewskiego w plecy. Niezwykły wypadek zakończył się szczęśliwie. Ale można sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby pan Ronczewski umarł nie odzyskawszy przytomności, zwłaszcza że Pawłów i jego właściciel mieli pod względem "alkoholowych" strzałów opinię wyrobioną.
Druga anegdota. W roku 1924 Tadeusz jechał pociągiem w stronę Baranowicz. Miał ze sobą strzelbę w futerale. W korytarzu spotkał Aleksandra Wiertinskiego. Ten jechał do Baranowicz na koncert. Zamienili kilka słów serdecznego powitania, po czym Wiertinski spojrzał na strzelbę Tadeusza i westchnął:
– A więc jedzie pan na polowanie – powiedział smutnym głosem.
Tadeusza zdziwił ton Wiertinskiego.
– Czyżby pan lubił polowanie? – zapytał.
– Uwielbiam (obożaju)! – odpowiedział Wiertinski i raz jeszcze westchnął głęboko.
Tadeusz bardzo się zdziwił, gdyż nie mógł sobie wyobrazić "smętnego Pierrota" łażącego z wyżłem po mszarach.
Rozdział XXV
HRABIA PALATYNU
Rewolucja pożera nie tylko własne dzieci, ale przede wszystkim cudze. Pożarła też, zostawiwszy tylko małą resztę, zdobycze wojenne Bohdana Zalutyńskiego. Przepadły miliony, które dostał w roku 1915 tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne. Przepadły razem z krachem giełdy petersburskiej. Po traktacie ryskim dodatkowy cios spotkał Bodzia.
W czasie wojny ożenił się w Mińsku z jedną z najbogatszych panienek na Litwie, córką Stanisława Swidy, właściciela pięknych dóbr Hlewin pod Borysowem. Hlewin znalazł się po złej stronie granicy wyznaczonej przez traktat ryski. Bodziowi została żona, zresztą przystojna i miła osoba, ale przepadł posag.
Na szczęście własny majątek Bodzia Duchowlany powiatu grodzieńskiego był po dobrej stronie granicy ryskiej. Ponieważ dwór w Duchowlanach był przez wojnę zniszczony, więc Bodzio osiadł w sąsiednim majątku – Złobowszczyźnie, który wydzierżawił od siostry, Bodzio przestał być milionerem, ale był jednym z zamożniejszych ziemian w powiecie. Mógł więc sobie żyć dla własnej przyjemności.
W tym miejscu pozwolę sobie na maleńką dygresję natury filozoficznej. Wszyscy żyją dla własnej przyjemności, a różnica między ludźmi polega tylko na tym, że nie wszystkim to samo sprawia przyjemność. Jednym sprawia przyjemność zbawianie ludzkości – doczesne lub pozagrobowe – przy czym ci, co pragną zapewnić ludzkości szczęśliwość doczesną, mało się różnią od gwarantujących zbawienie po śmierci, bowiem osiągnięcie szczęśliwości doczesnej rozkładają na szereg pokoleń.
Drugich pociąga, łudzi i upaja urok "władzy".
Inni – zbierają znaczki pocztowe, albo hodują psy, albo piszą wiersze, albo miewają i ogłaszają wizje polityczne. Jeszcze innym sprawia przyjemność pisanie reportaży, albo prac naukowych, albo przyczynków, albo memuarów. Wyjątek stanowi autor niniejszej kroniki, pisanie jej bowiem nie sprawia mu najmniejszej przyjemności. Kreśli dzieje rewolucyjnej epoki, której był świadkiem, wyłącznie z dobrze zrozumianego obowiązku wobec potomności.
Bodzio nie gardził powszechnie uznanymi rozrywkami, a więc pieśnią, winem i dziewczynkami, ale największą przyjemność sprawiało mu robienie tzw. głupstw. Ludzie przeciętni zwykle wstydzą się swych głupstw. Bodzio –inaczej. Z zajęcia robienia głupstw stworzył sobie główne źródło przyjemności i zajęcie to usystematyzował. I prawdopodobnie przypadł mu najszczęśliwszy udział w życiu.
Zaczęło się od rzeczy drobnych jeszcze przed pierwszą wojną, gdy zaczął w Warszawie prześladować telefonicznie jakiegoś biednego pana Feldsztejna. Inna rzecz, że prześladowanie to wznowił po wojnie i zajęciem tym "zaraził" szereg przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych, z których jeden – ku uciesze jednego z czerwoniaków warszawskich – wpadł w ręce policji złapany na gorącym uczynku telefonowania do pana Feldsztejna.
W czasie wojny wsławił się w Mińsku tym, że wraz z przyjaciółmi braćmi Eynarowiczami rozrzucał pieniądze na ulicę z balkonu restauracji Europejskiej.
Oczywiście prasa polska bardzo ostro skarciła za to rozrzutników. Potem poszło parę kawałów nieco makabrycznych. Popularny wówczas w Rosji tygodnik "Sinij żurnal" umieszczał w każdym numerze po kilkadziesiąt miniaturowych fotografii bohaterów "wojny ojczyźnianej" zarówno poległych na polu walki, jak i żywych, ale odznaczonych krzyżami lub medalami.
Otóż Bodzio posłał "Siniemu żurnalowi" fotografię Stasia Eynarowicza, dekującego się w Czerwonym Krzyżu, z napisem: "Nagrodzony medalem św. Jerzego, poległ". Jedna z sąsiadek Stasia natychmiast po zobaczeniu tej fotografii dała na Mszę Świętą za jego duszę oraz posłała depeszę kondolencyjną matce. Staś ani myślał umierać i przetrwał w dobrym zdrowiu jeszcze ćwierć wieku, aż w latach 1939–1940 wykończyła go deportacja bolszewicka.
Staś miał brata Wincentego, młodzieńca przystojnego a postawnego, który jednak zbytnią odwagą nie grzeszył. W szczególności bał się piekielnie
nie tylko śmierci, ale wszystkiego, co śmierć przypominało, a więc trumien, pogrzebów itp. Jemu więc posłał Bodzio trumnę, którą numerowi za odpowiedni napiwek należycie ustawili w numerze hotelu Paryskiego, gdzie mieszkał Wicio. Wróciwszy po kolacji do numeru i ujrzawszy trumnę, Wicio podobno zemdlał.
W czasie wojny Bodzio urządził szereg innych kawałów, a więc np. brał udział w igraszkach swawolnych na pensji pani Witwińskiej w Mińsku (rozdz. X).
Zamieszkawszy po wojnie w Złobowszczyźnie, Bodzio przede wszystkim polował. Był świetnym strzelcem. Do zajęcy i lisów strzelał kulą. Gdy raz
lis wyszedł na jego stanowisko i zatrzymał się, Bodzio uznał strzał do celu nieruchomego za niegodny honoru myśliwskiego i krzyknął: "Zdrastwujtie, fuks!". Lis prysnął jak strzała i Bodzio go wtedy ubił kulą.
Był raczej oszczędny, nie lubił wydatków ekstra, z zasady nikomu nie pożyczał, ale na głupstwa nie żałował pieniędzy.
A więc zapłacił 25 złotych parobkowi za naukę plucia przez zęby cienkim i długim strumieniem – sztuka, w której tylko chłopi celują.
Również za grube pieniądze wynalazł gdzieś – przy pomocy faktora pana Wolikowa, o którym będzie jeszcze mowa – pasiastą biało-czarną budkę.
Za czasów rosyjskich w takiej budce siadywali wartownicy. Nie żałował też pieniędzy na wynalezienie i kupno budzika z portrecikami Mikołaja II i carowej na cyferblacie. Budziki takie były za czasów carskich pospolite, kosztowały grosze i były w posiadaniu każdego zamożniejszego chłopa, drobnego urzędnika, rzemieślnika, ale po rewolucji znikły. Bodzio postanowił więc zdobyć taki antyk i w końcu go zdobył.
Raz u fotografa w Grodnie oglądając stosy zakurzonych zdjęć przedwojennych, natrafił na fotografię cara Mikołaja II w Białowieży na tle pałacyku myśliwskiego. Jeden go szczegół zastanowił na tym zdjęciu. Cesarz siedział na koniu z głową z lekka pochyloną, a przed nim na trawniku pozostawała dość duża pusta przestrzeń. Bodziowi od razu zaświtał pomysł, aby tę pustkę zapełnić. Wygrzebał u fotografa zdjęcie – swoje i Wicia Eynarowicza – i kazał sporządzić fotomontaż. Fotomontaż kosztował go słono, ale się udał: cesarz z lekka pochylony na siodle zdawał się rozmawiać ze stojącymi przed nim na trawniku Bodziem i Wiciem. Bodzio kazał wyryć na negatywie napis po rosyjsku: "Jego cesarska mość cesarz pan najmiłościwiej rozmawia z wybitnymi ziemianami guberni grodzieńskiej Wincentym Eynarowiczem i Bohdanem Zalutyńskim". Fotografia – oszklona i w ładnych ramkach – wisiała do ostatka w gabinecie Bodzia w Złobowszczyźnie.
Oficjalnym zawodem wspomnianego Wolikowa był handel końmi, naprawdę jednak był tzw. faktorem. W okresie międzywojnia zawód ten już wygasał, ale faktorów spotykano jeszcze – tu i ówdzie na ziemiach Polski i Litwy. Przez Wolikowa Bodzio zdobył wspomnianą pasiastą budkę wartowniczą, która weszła do legendy o ostatnim facecjoniście litewskim z następującego powodu. Bodzio urządził zimą polowanie zbiorowe, na które zaprosił m.in. starostę grodzieńskiego pana Rogalewicza, b. adwokata mińskiego, komisarza ziemskiego i komendanta powiatowego policji państwowej. Gdy zaproszeni podjeżdżali saniami przed ganek, oczom ich prezentował się widok niezwykły. U stóp ganku stała budka w białe i czarne pasy, a przed nią Wolikow w mundurze szlacheckim dziada Bodzia – we fraku z czerwonym kołnierzem i złotymi guzikami i w kapeluszu trójgraniastym. W ręku trzymał półmuzealną jednorurkę pistonówkę, którą prezentował wchodzącym na ganek gościom. Gdy zbliżył się starosta, Wolikow wykrzyknął:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokorodje!
Na powitanie komisarza ziemskiego:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokobłagorodje!
Na powitanie komendanta policji:
– Zdrawija żełaju, wasze błagorodje!
A gdy sam Bodzio zbliżył się do budki:
– Zdrawija żełaju, wasze impieratorskoje wysoczestwo!
(Proszę zwrócić uwagę na gradację tytulatury: tytuł "wysokorodja" odpowiadał stopniowi majora i pułkownika; tytuł "wysokobłagorodja" – stopniowi kapitana; tytuł "błagorodja" – oficerom najniższych stopni; no a tytuł "impieratorskiego wysoczestwa" przysługiwał wielkim książętom krwi cesarskiej.)
Stosunek Bodzia do Wolikowa był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu – nie odwracając głowy – podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami:
– Possij dziedzicowi paluszek (pososi barinu palczik).
Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodzio miał zwyczaj podawać chłopom-petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec "paluszka". (W tym miejscu autor chce podkreślić, że zwyczaj całowania ręki męskiej przez chłopów był zupełnie zarzucony w okolicach Baćkowa już w końcu XIX wieku, Tadeusz Irteński spotykał się z tym zwyczajem po pierwszej wojnie na Polesiu i w powiatach miechowskim i włoszczowskim województwa kieleckiego).
Razu pewnego Bodzio kazał Wolikowowi podpisać papier, w którego treści biedny faktor się nie zorientował. Papier brzmiał: "Do Pana Wojewody w Białymstoku. Nazywam się Wolikow. Nazwisko moje końcówką swoją przypomina nienawistne czasy zaborcze. Poza tym nie odpowiada mojemu zawodowi, handluję bowiem nie wołami, ale końmi. Wobec tego mam zaszczyt prosić Pana Wojewodę o łaskawe zezwolenie na zmianę mego rodowego nazwiska Wolikow na nazwisko Ogier".
Podanie trafiło w tryby maszyny administracyjnej i otrzymało bieg urzędowy. Nikogo treść jego nie dziwiła, był to bowiem okres epidemii zmiany nazwisk, gdy w Monitorze Polskim można było przeczytać, że Mucha chce zmienić nazwisko na Potocki, Muttermilch na Matecki, Hirschklau na Jedlewski, Jeba na Jebasiński, Goldwasser na Wodziński. Gdy jednak przyszło wezwanie urzędowe o zapłacenie dość znacznej sumki na koszta ogłoszenia w Monitorze (Monitor zdzierał za drobne ogłoszenia 20 razy więcej niż normalna gazeta), Wolikow zaprotestował: nigdy podania o zmianę nazwiska nie składał! Wszczęto dochodzenie i Bodziowi groziłyby może tzw. grube nieprzyjemności, gdyby nie zacny starosta Rogalewicz, który sprawę zatuszował, wyjaśniając, że zaszło nieporozumienie.
Jak Bodzio stał się hrabią Palatynu? Paru pisarzy, którzy słyszeli coś piąte przez dziesiąte, pociągnęła barwna sylwetka Bodzia i paru z nich opowiadało o jego kawałach, a w szczególności o jego papieskim hrabiostwie. Niestety, w opowieściach tych pisarzy dużo było może dobrych chęci, ale i dużo informacji z drugiej i dalszej ręki i bardzo dużo nieścisłości.
A najwięcej historii przekręconych, brodatych anegdot przypisywanych od 150 lat bądź oficerom rosyjskim, bądź kupcom moskiewskim. Na autora więc kroniki niniejszej spada zaszczyt skreślenia pierwszej i jedynie autentycznej wersji legendy o Bohdanie Zalutyńskim.
Pierwsze ziarnko idei zostania hrabią papieskim zapadło w głowie Bodzia w pierwszych latach niepodległości po sutym obiedzie w Bristolu w Warszawie. Kazał sobie podać blankiet telegraficzny i napisał telegram tej treści: "Vatican – Saint Pere – priere benediction – Zalutynski Hotel Bristol Varsovie". Nie wiadomo, czy Bodzio liczył nawet na odpowiedź na tę depeszę. Ale nazajutrz odpowiedź przyszła. Była podpisana przez kardynała Gaspariego i zaczynała się słowami "Sancta padre implorata benedictione"... Odpowiedź poszła natychmiast pod szkło i w złote ramki i zawisła w Złobowszczyźnie na ścianie obok fotografii cara Mikołaja II najmiłościwiej rozmawiającego z Bodziem Zalutyńskim i Wiciem Eynarowiczem.
Gdy go zafrapował jakiś piękny fragment nieba i kniei, robił w ciągu paru minut bardzo schematyczny szkic ołówkowy, na którym barwy były – niczym w szekspirowskim teatrze – wyrażone przez napisy "seledyn", "purpura", "stare złoto", "morelowy" itp.
Robił nieraz dziesiątki takich szkiców i tylko niewielki ich odsetek stawał się potem obrazami. Samo dobieranie barw i malowanie obrazu odbywało się, nieraz w wiele tygodni później, w ciszy pracowni.
Szkic był więc tylko notatką pro memoria, a sam obraz kolorowy tkwił
wyłącznie we wzrokowej pamięci artysty. Dużo takich szkiców poszło na marne i nigdy nie stało się obrazami, Henryk Weyssenhoff był bowiem strasznym leniem: malował pięknie, lecz mało.
Spotykał się też Tadeusz z Julianem Ejsmondem, choć nigdy z nim nie polował, mimo że nieraz bywali gośćmi u tych samych myśliwych. Wybitnego poetę i satyryka, słynnego zarówno ze swych "Bajek", jak z prześlicznych przekładów wierszy łacińskich Kochanowskiego, nie można zaliczyć do "wielkich" myśliwych o ile – rzecz jasna – za wzór wielkości będziemy stawiali tradycję wielkich łowów litewskich. Był on natomiast wielkim, może największym w okresie Polski niepodległej, działaczem łowieckim.
Po wstrząsie pierwszej wojny i rewolucji, zwierzyny było zastraszająco mało, zaś kłusownictwo – nielegalne i legalne – szalało. Myśliwi, którzy by chcieli zatroszczyć się o rozwój łowiectwa, byli rozproszeni i zahukani. Szła na nich nagonka sfer i prasy lewicowo-ludowych. Wymyślano im od "żubrów". Ejsmond był nie tylko poetą, ale i myśliwym.
Opłakany stan kultury łowieckiej bolał go bardzo. Nic więc dziwnego, że gdy w pierwszych latach po tamtej wojnie zaczęła się tworzyć z inicjatywy pana Bolesława Świętorzeckiego wszechpolska organizacja "Polski Związek Łowiecki" (pierwotna nazwa była bardziej skomplikowana), stanął pierwszy w jej szeregach, a równocześnie wespół z panem Walentym Garczyńskim objął po śmierci pana Sztolcmana redaktorstwo tygodnika "Łowiec Polski".
Odtąd oddał łowiectwu cały swój talent niepospolity wraz z żądłem satyry i całą swą niewyczerpaną energią. Chodziło przede wszystkim o to, by dać Polsce porządną ustawę łowiecką. Ejsmond zakasał rękawy i po upływie paru lat dał Polsce ustawę, która miała się stać później wzorem dla wielu ustaw zachodnioeuropejskich, np. szwedzkiej. Oczywiście nie pisał sam tej ustawy. Nie był (na szczęście!) prawnikiem. Ale jako redaktor "Łowca Polskiego", a jednocześnie referent łowiectwa w ministerium rolnictwa potrafił tak deptać po piętach różnym dygnitarzom i generałom, tak czarować ich prośbą, no i straszyć groźbą (satyry), że po paru latach ustawa w formie dekretu prezydenta stała się ciałem. Dygnitarze bali się jak ognia satyry ejsmondowskiej, zarówno zjadliwego pióra jak języka, podpisywali więc dekret niejako na odczepnego.
Żądło ejsmondowskie było nieubłagane. Raz pewien starszy myśliwy
pan Hermann Knothe zanudzał opowiadaniami, które okraszał tzw. łaciną myśliwską, czyli pospolitym łgarstwem. W pewnej chwili, opowiadając
o polowaniu na kozła "na wychodnego" pan ten powiedział:
– A więc zdrzemnąłem się pod dębem i – wyobraźcie sobie panowie – kozioł przesadził przez mnie.
W tym miejscu Ejsmond odezwał się:
– Słyszałem, że myśliwi przesadzają, ale żeby i kozły... No-no...
Ten żarcik był raczej niewinny. Jak niewinny był tytuł fikcyjnego zbiorku: "Kilka dób na świeżym powietrzu – wrażenia z polowań zbiorowych".
Bywało jednak gorzej. Pewien krytyk z Małopolski rodem skrytykował dość ostro język łowiecki pewnego ejsmondowskiego wydawnictwa.
A trzeba wiedzieć, że Ejsmond nagrodzony pierwszą nagrodą za przekład wierszy łacińskich Kochanowskiego był szczególnie drażliwy na punkcie
zarzutów językowych. Wpadł w pasję i wydrukował w "Łowcu Polskim" wiersz satyryczny, w którym uczepił się a la Nowaczyński nazwiska swego krytyka. Krytyk zwał się Przedżymirski, a wiersz zaczynał się słowami:
Staruszek, co przedrzymał w bezczynności ruję,
Teraz wszystko, co młode, ostro krytykuje...
W wierszu było więcej inwektyw, np.:
Stworzenie mało polskie, ale bardzo ce ka.
Taki pan się nie kocha, taki pan się cieka...
W światku warszawskiej centrali łowieckiej, w której zasiadali przeważ- nie starsi wiekiem i wzajemnie się adorujący mastodonci i generałowie "weselni" (tj. tacy, których zaprasza się na wesele dla uświetnienia tej uroczystości), zawrzało. W światku tym, jak i w innych dziedzinach życia stołecznego Małopolanie mieli wpływy niemałe. Okazało się przy tym, że biedny pan Przedżymirski był osobą grata w Małopolsce. Ejsmonda zmuszono do publicznego i dość skruszonego ekskuzowania się. Wypadek został pozornie zatuszowany, lecz w duszach mastodontów trutych nieustannie mniejszymi, niż powyższa, dozami docinków, pozostał osad niechęci, może nawet nienawiści do Ejsmonda. Był tolerowany, ale czekano okazji, aby mu podstawić nogę.
Okazja przyszła wkrótce. Jak wspomniałem, Ejsmond był nie tylko redaktorem "Łowca Polskiego", ale i "kontraktowym" referentem w ministerium rolnictwa. Zdarzyło się, że minister Karol Niezabytowski, człowiek wielkiej zacności i wielkiego rozumu, lecz z którym Ejsmond miał dlaczegoś na pieńku, został odznaczony jakimś wysokim orderem. Co robi Ejsmond?
Pisze do jednego z pism warszawskich felieton pt. "Udekorowane bydlę",
w którym w sposób bardzo przejrzysty nawiązuje do historii, która się zdarzyła na froncie zachodnim w czasie 1. wojny, gdy krowa będąca maskotą oddziału wojskowego została z jakiejś okazji i dla facecji udekorowana przez żołnierzy Legią Honorową i sfotografowana z orderem zwisającym u podgardla. Tym razem burza zwaliła się na Ejsmonda. Zostaje z punktu wylany ze stolca redaktorskiego przez braci myśliwych. Równocześnie zausznicy ministra wylewają go z posady referenta łowieckiego. Burza wywołuje kontr-burzę. Ejsmond miał wrogów, ale miał też wpływowych przyjaciół, np. pana Bolesława Świętorzeckiego. Przyjaciele również podnieśli gwałt, powołując się na wolność prasy i satyry. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy tego rodzaju argumenty "grały"). Ponadto spostponowany minister okazał się nie tylko człowiekiem porządnym, lecz również – co się znacznie rzadziej zdarza wśród dygnitarzy – niepozbawionym poczucia humoru.
W rezultacie Ejsmond powrócił na posadę referenta łowieckiego. Z posadą redaktora było gorzej. Towarzystwo wzajemnej adoracji łowieckiej miało stanowczo dość Ejsmonda. Mastodonci zbyt długo czekali na okazję wy- gryzienia Ejsmonda, by ją teraz przegapić: Ejsmond nie wrócił już nigdy na stanowisko redaktora.
Ukochani przez bogów umierają młodo. Julian Ejsmond zmarł młodo i tragicznie. Zginął w roku 1930 w wypadku samochodowym pod Zakopanem. W ciągu krótkiego, lecz bujnego życia los na ogół uśmiechał się do niego. Nieraz jednak płatał mu figle. Spłatał mu tragicznego figla w chwili śmierci: samochodem kierował w stanie nietrzeźwym profesor Janusz Domaniewski, skądinąd myśliwy i pijak wielkiej zacności, lecz któremu Ejsmond dużo jadu satyry i przycinków zalał za skórę. Należał też do grupy mastodontów, którzy wygryźli Ejsmonda z redaktorstwa.
Otóż pan Domaniewski wyszedł z wypadku bez szwanku, a Ejsmond – wyrzucony jak z procy z otwartej maszyny na szosę – zmarł w ciągu kilku minut. "Łowiec Polski" umieścił sążniste nekrologi i rozpoczął wielką zbiórkę na fundusz pomocy dla wdowy i dzieci po zmarłym.
Wspomniałem o generałach "weselnych". Zaproszono ich do władz Związku zarówno dla "prestiżu", jak i dla celów praktycznych: mieli być promotorami różnych ustaw i rozporządzeń łowieckich.
Były i cele praktyczne bardziej przyziemne: cywile zasiadający we władzach Związku mieli nadzieję dostawać przez wysoką protekcję generałów dzierżawy polowania w lasach państwowych, odstrzał zwierzyny w tych lasach, zaproszenia na polowania reprezentacyjne itp. Tadeusz, który jako przedstawiciel Towarzystwa Łowieckiego Ziem Wschodnich zjeżdżał do Warszawy prawie co miesiąc na posiedzenia centralnego wydziału wykonawczego, dobrze się przyjrzał działalności łowców warszawskich. Nieraz też staczał z nimi ostre utarczki, walcząc z centralistycznymi zakusami Warszawy i żądając większej samodzielności dla prowincjonalnych oddziałów Związku. Generałów "weselnych" było dwóch: generał Kazimierz Sosnkowski i generał Fabrycy. Sosnkowskiego obrano na prezesa Związku. Słynął z krasomówstwa.
W przemówieniach jego mało było treści, ale wyrażał się gładko i ozdobnie
z nadużywaniem przysłówka "niechybnie". Z innych członków wydziału wykonawczego Tadeuszowi utkwił w pamięci hr. Maurycy Potocki z Jabłonny, który przychodził na ranne posiedzenia już dokładnie pijany. Nieraz zasypiał, a potem budził się nagle i zabierał – jak gdyby nigdy nic – głos w dyskusji.
W okresie przyjaźni z Niemcami po roku 1934 zaczęło się w Polsce małpowanie urządzeń niemieckich, tak np. za wzorem Niemców wprowadzono "pomoc zimową dla bezrobotnych". W owym czasie w Niemczech zrobiono Göringa wielkim łowczym. Wprowadzono też specjalne mundury łowieckie zielonego koloru. Polska naturalnie pośpieszyła naśladować Niemców. Wprowadzono mundury Związku Łowieckiego – zielone – które Tadeuszowi przypominały lata dzieciństwa: liberię lokajów w domu Irteńskich. Tadeusz munduru sobie rzecz jasna nie sprawił.
Raz jeden widział przybranego w taki mundur pana Bohdana Gędziorowskiego, który przybył jako delegat centrali do Malinowszczyzny na pogrzeb Bolesława Świętorzeckiego w roku 1938. Terenia Zanowa, która lubiła dosadne wyrażenia, nazwała delegata "zielonym pajacem".
Tadeusz bywał kilka razy do roku na polowaniach w Annowilu pod Wilnem u państwa Karolostwa Erdmanów. Latem polowano na kaczki na pięknym jeziorze Ołka; zimą odbywały się znakomite polowania zbiorowe, na których padała niesłychana, jak na biedne "kresy", ilość zajęcy – 100 i więcej – kilkanaście lisów, a czasem i wilk. Były to więc polowania wielce urozmaicone i świetnie zorganizowane. Pan Karol Erdman, smoleńczuk z urodzenia, odznaczał się gościnnością, energią i donośnym głosem. Tępił niemiłosiernie kłusowników oraz włóczące się psy i koty.
Na granicy lasów annowilskich porozwieszał obwieszczenia: "Osobom obcym wstęp wzbroniony – psy włóczące się i koty będą tępione".
Baba z pobliskiego miasteczka Podbrzezie przesylabilizowała to obwieszczenie i powiedziała:
– Ot i człowiek ten Erdman! Nie tylko człowieku, ale i psu nie pozwala chodzić. Nie ma na jego bolszewizmy! (Baba wymówiła te słowa w złą godzinę. Po kilkunastu latach znalazła się "bolszewizma" na pana Karola i to, niestety, z rąk swojskiej rodzimej Bezpieki).
Karol Erdman posiadał furmana staruszka. Ile razy jechali bryczką z Tadeuszem, tyle razy pan Karol pytał furmana:
– Gdzie służyłeś w wojsku?
– W Kijowie.
– A kto był komandujuszczim wojskami kijewskogo wojennogo okruga?
Furman prostował się na koźle, jak na baczność, i odpowiadał:
– Jego prewoschoditielstwo gienierał-adjutant Michaił Iwanowicz Dragomirow.
– A często widziałeś generała Dragomirowa?
– Tylko jeden raz. Była parada i przechodziliśmy przed nim simularnym marszem.
Miasteczko Podbrzezie warte jest wspomnienia z innego jeszcze powodu. Po powstaniu 1863 roku dzięki perfidnej robocie księdza-renegata cała ludność miasteczka dowiedziała się pewnego pięknego dnia, że z katolickiej stała się prawosławną. Kościół został zamknięty. Stanęła cerkiew.
Tak trwało do roku 1906. Tylko że ludność przekradała się na tajemne śluby i chrzciny do Wilna do księży katolickich. Po ukazie tolerancyjnym 1906 roku znowuż pewnego poranka – tym razem pop prawosławny dowiedział się ze zgrozą, że nie ma już on parafian, bo cała ludność jest katolicka.
Po kilku miesiącach, nie mogąc wyżyć bez pomocy materialnej parafian, zamknął cerkiew na kłódkę i opuścił miasteczko.
Ta cerkiew zamknięta na kłódkę, powoli murszejąca pod wpływem lat, pozostała w tym stanie do roku 1939, jako ciekawy pomnik zwycięstwa ducha nad przemocą. (Akcja Sławoja Składkowskiego niszczenia świątyń prawosławnych jakoś ominęła Podbrzezie).
Gdybym chciał opisać wszystkie dwory, dworki, leśniczówki i gajówki, gdzie polował Tadeusz Irteński, zajęłoby to całą księgę. Toteż na zakończenie tego rozdziału – dwie anegdoty, za których autentyczność ręczę.
Karol Wagner z Wielkich Solecznik, wielki myśliwy i wielki rolnik, miał brata Witolda, zwanego Witulkiem.
ciąg dalszy za tydzień
Powoli, bardzo powoli podnosi Tadeusz strzelbę. I wtedy słyszy, jak z boku dolatuje stłumione odległością klapanie drugiego głuszca. I słyszy, jak gdzieś w głębi mszaryny odzywa się niskie, namiętne stękanie głuszycy. Wacławowi Łuszczykowi, który towarzyszył Tadeuszowi w tej pierwszej wyprawie na głuszce czerkasskie, należy się krótkie wspomnienie. Poza funkcjami strzelca i gajowego słynął z tego, że był zapraszany na wszystkie pogrzeby chłopskie, prawosławne i katolickie (sam był katolikiem), na których wyśpiewywał pieśni nabożne z książki trzymanej nieraz do góry nogami, był bowiem niepiśmienny. Historia nie notuje, czy i jakie wynagrodzenie dostawał za te funkcje pogrzebowe, ale poczęstunek musiał być dobry, bo po każdym pogrzebie Łuszczyk wracał do domu gruntownie pijany.
Ilekroć Tadeusz przyjeżdżał do Jachimowszczyzny, zawsze odczuwał rozkosz odprężenia nerwowego. Czy latem po mordującej włóczędze po łąkach i rojstach nadberezyńskich z Michałkiem i Marsem na cietrzewie i dubelty; czy wiosną po powrocie z uroczyska Czerkassy z upolowanym głuszcem; czy zimą leżąc w łóżku, gdy za oknami do połowy zasypanymi śniegiem mróz siarczysty i cisza, a przed dogasającym piecem klęczy służąca, pokazując białe łydki, i grzebie w palenisku przed zamknięciem juszki – zawsze Tadeusz pławił się w błogiej euforii. Zapominał, że nie jest w Baćkowie, lecz tylko gościem u wujostwa. Nie myślał, że o kilkadziesiąt kilometrów na wschód – właśnie w kierunku Baćkowa – biegnie granica.
Nie normalna "ludzka" granica z komorą celną, ale granica z drutami kolczastymi i z sołdatami w przesadnie długich szynelach z przesadnie długimi karabinami. Nie myślał, że przecie za tą granicą czai się wielka i groźna Niewiadoma. Cisza wiejska, piec gorący, białe łydki dziewczyny klęczącej przed piecem – wszystko to sprawiało, że miał poczucie bezpieczeństwa tak dobrze znanego w czasach wczesnego dzieciństwa: I tylko czasem – jak ostra błyskawica bólu – przeszywała głowę myśl, że nie jest u siebie, że jest naprawdę emigrantem, że Baćkowa nie ma, nie ma... Po tej myśli następowało poczucie absurdu: czemu tysiące dworów i dworków po tej stronie granicy żyje życiem normalnym, kontynuując wielowiekową nić tradycji, a czemu tysiące innych dworów i dworków, a w ich liczbie Baćków, trafiły pod panowanie najstraszniejszej w dziejach świata niewoli i dziczy?
Czy nie ma w tym jakiejś niesprawiedliwości? – myślał nieraz. Z takim zapytaniem zwrócił się do pewnego profesora. Ten się żachnął gniewnie:
– Panie! Tu nie chodzi o prywatną niesprawiedliwość czy sprawiedliwość, tu chodzi...
I zaczął deklamować o ojczyźnie, o zrywach powstańczych, o idei jagiellońskiej, o przedmurzu i o różnych misjach kultury zachodniej.
"Bałwan!" – pomyślał Tadeusz. Bo przecie nie chodziło mu o niesprawiedliwość prywatną, która dotknęła rodzinę Irteńskich, nawet nie o niesprawiedliwość dziejową, lecz o jakiś groźny, bo absurdalny brak logiki.
Refleksja, która mu przyszła do głowy, była trafna. Ale nie przewidywał, że dzień I7 września 1939 roku wyrówna tę "niesprawiedliwość".
Po śmierci pana Wacława Świętorzeckiego w roku 1934 dużo rzeczy zmieniło się w Jachimowszczyźnie. Wyrąbano "dla celów strategicznych" sosny na uroczysku Czerkassy i głuszce wyniosły się gdzie indziej. Panienki jachimowskie wyleciały z gołębnika. Syn się ożenił. Oficyna zmieniła swe wewnętrzne oblicze. Znikł salonik z mahoniami i Stańczykiem na ścianie, znikła sień obszerna z rosochami łosi i skórami wilczymi. Na ich miejsce zjawił się hall z fire-place'em na modłę pseudoangielską. Znikł dawny duch jachimowski. Zapanował duch warszawsko-mieszczański.
Tylko po dawnemu płakały stare brzozy i szumiały świerki na wzgórzu parkowym, gdzie złożono do grobu zwłoki śp. Wacława Świętorzeckiego.
Rozdział XXIV
ZE STRZELBĄ W FUTERALE
Włóczęgi myśliwskie "ze strzelbą na ramieniu" przynosiły Tadeuszowi Irteńskiemu coś więcej niż zwykłe zaspokojenie pasji łowieckiej. Ileż to fenomenalnych typów kłusowników i gajowych białoruskich dałoby się z lamusa wspomnień wyłuskać! Włóczęgi myśliwskie nie tylko jednak wzbogacały znajomość folkloru. Dawały okazję do poznawania ciekawych ludzi – przede wszystkim myśliwych. Można by grubą księgę napisać, wspominając czyny i zasługi takich myśliwych, jak Bolesław Świętorzecki i hr. Benedykt Tyszkiewicz z Wiałej. O Bolesławie Świętorzeckim pisałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego". Benedyktowi Tyszkiewiczowi poświęciłem tuż przed wojną książeczkę "Wiała" (Może choć jeden jej egzemplarz uchował się w księgozbiorze jednego z naszych bibliofilów łowieckich?). Tu przypomnę tylko, że obaj byli twórcami pierwszych za naszych czasów zwierzyńców na Litwie. O Wacławie Świętorzeckim wspomniałem w rozdziale poprzednim. Dalej idą: nestor naszych myśliwych – żyjący gdy te słowa piszę – Włodzimierz Korsak, autor nieśmiertelnego "Roku myśliwego" i rysownik "kreską kolorową" wspaniałych obrazków myśliwskich... Jan Tyszkiewicz z Waki pod Wilnem, posiadacz najpiękniejszych tokowisk głuszcowych w Borsukowinie powiatu wołożyńskiego, gdzie liczba odstrzelonych rocznie głuszców wciąż wzrastała i przekroczyła przed wojną liczbę stu... Aleksander Iliński-Kaszowski... Zygmunt Węcławowicz z Narun... Karol Wagner z Wielkich Solecznik... Stanisław Wańkowicz senior... Nie ma już dziś takich myśliwych i wątpię, czy zdarzą się tacy w przyszłości! Wyobraźnia prawdziwego myśliwego kojarzy z tymi nazwiskami wizję dawnych wielkich łowów litewskich – w połączeniu z wielką "europejską" kulturą serca i umysłu. Każdemu z nich należy się specjalna monografia. Toteż w tym rozdziale nie o nich będzie mowa. Z dobrej setki napotkanych ciekawych typów wybraliśmy szereg takich, których może nie można zaliczyć do pocztu "wielkich" myśliwych, lecz którzy byli myśliwymi tout court i choć byli tylko szeregowymi w wielkiej armii myśliwskiej, jednak głośno o nich było z innych powodów. Ks. Andrzeja Lubomirskiego Tadeusz spotkał raz jeden w Porochońsku (rozdz. XV). Myśliwy ten, już wtedy w latach podeszły, był słynny z doskonałej kondycji fizycznej i z bogatych zainteresowań – nie tylko łowieckich.
Nie rozstawał się z grubym notatnikiem, do którego zapisywał nie tylko własne zdobycze myśliwskie, lecz również wszelkie notatki dotyczące lokalnej gwary myśliwskiej i folkloru. Gdy w toku rozmowy Władek Czechowicz wspomniał o krowie "łobatej", książę zaraz zainteresował się znaczeniem przymiotnika "łobaty" i sięgnął po notatnik. Ks. Lubomirski znał chyba wszystkie lepsze łowiska w Polsce. Gdy w szereg lat później Tadeusz polował na głuszce w Zamoszu Słotwińskich powiatu dziśnieńskiego i zapytał gajowego, czy daleko z gajówki do tokowiska, gajowy odparł bez wahania:
– Rouna tyścza sto siemdziesiat piać szahou.
A gdy Tadeusz wyraził zdziwienie, kto i kiedy tak dokładnie odległość wymierzył, gajowy objaśnił, że był tu zeszłej wiosny kniaź, który miał w kieszeni specjalny "zegarek" dla odmierzania kroków.
Z kim się nie polowało przed rokiem 1939! Od tytułów naukowych, rodowych i dyplomatycznych aż do skromnych, lecz wielkich sercem, urzędników leśnych i szlachty na zagrodzie. A wśród tej setki typów byli adwokaci, lekarze, handlowcy, dziennikarze, pisarze, artyści, no i ludzie zwyczajni, tacy jak ja z czytelnikiem.
Zdarzało się Tadeuszowi polować z dygnitarzami – obcymi i swojskimi. Wśród zagraniczników czuł się na polowaniu raczej dobrze, bo byli prości, mili i uprzejmi. Zapamiętał łowy na kaczory w Porochońsku z posłem portugalskim nazwiskiem Vasco de Queveda. Gdy jechali pociągiem z nim i z Władkiem Czechowiczem i gdy Vasco de Queveda zasypiał, Władek wydawał dziki okrzyk: "Vasco de Gama!". Poseł budził się i patrzał nieprzytomnym wzrokiem, przy czym Władek zachowywał kamienny wyraz twarzy. Po chwili poseł znów zasypiał, a Władek znów wrzeszczał "Vasco de Gama"!... Zabawa powtórzyła się kilkakrotnie, zanim pociąg nie przybił do stacji Porochońsk.
Dygnitarze swojscy z reguły drażnili Tadeusza. Przede wszystkim dlatego, że polowali wyłącznie z pobudek snobizmu dygnitarskiego.
O łowiectwie mieli pojęcie nader nikłe, nadrabiali natomiast tupetem i manierami nuworyszów. Taki pan wziął po raz pierwszy fuzję do ręki, gdy dostał nominację na, powiedzmy, ministra, a zachowywał się tak, jakby to właśnie on, a nie zwierzyna, był centrum zainteresowania. Zdarzali się wprawdzie dygnitarze przyjemni, jak np. pan Władysław Raczkiewicz lub pan Władysław Jaszczołt, ale były to wyjątki. Tadeusz Irteński jest jednym z niewielu ludzi, który może się pochwalić, że polował z generałem Lucjanem Żeligowskim. Było to w styczniu czy lutym 1923 roku, wkrótce po likwidacji tzw. Litwy Środkowej, a więc w okresie, gdy Żeligowski stał u szczytu popularności. Polowano w Bohdanówce na Polesiu. Żeligowski nie był właściwie myśliwym. Jak trafił na obławę?
Chodzi o to, że ówczesny dzierżyciel Bohdanówki, Porochońska i Chmielnika Władek Czechowicz miał bzika na punkcie zapraszania na polowania wszelkich osobliwości. Czyhał przede wszystkim na sfery dyplomatyczne i arystokratyczne, ale – faule de mieux – kontentował się generałami. Nie był w tym tylko prosty snobizm. Tak np. na owym polowaniu w Bohdanówce paradował obok Żeligowskiego – ksiądz. Bo Władka bawił widok księdza
w sutannie spod kożuszka i ze strzelbą na stanowisku w kniei. Żeligowski zostawił po sobie wspomnienie dość przyjemnego kompana.
Przy obiedzie toczyła się rozmowa na tematy polityki wewnętrznej. Wybory do sejmu jesienią 1922, morderstwo Narutowicza i proces Niewiadomskiego były głównym przedmiotem rozmowy. W ferworze dyskusji Żeligowski odezwał się:
– Powiem panom szczerze, że dalibóg zaczynam endecieć...
Kto by przypuszczał wtedy, że tego "endeciejącego" Skobielewa (w sensie popularności) czeka taki niesławny i ponury koniec.
Na tym polowaniu był redaktor "Świata" pan Stefan Krzywoszewski, z którym Tadeusz nieraz polował wiosną na kaczory w Porochońsku.
Był myśliwym kulturalnym, a towarzyszem uprzejmym, niezazdrosnym o cudzą wenę łowiecką. Czarował zarówno kulturą umysłu, jak kulturą towarzyską. Nie tracił np. równowagi, choć mu po raz setny z uporem pijackim wypominano trochę trafaretowe zakończenie felietonu myśliwskiego: "Królestwo za kieliszek wódki! Piękne panie stawią całą butelkę.
Ryba świeżo wyciągnięta z jeziora smaży się na patelni. Życie jest piękne"...
Zresztą – kto wie – może się w ogóle nie poznał na docinku, skoro ustęp ten umieścił niemal dosłownie w swym pamiętniku "Długie życie"...
Krzywoszewski był miłym kompanem, chociaż w przeciwieństwie do "standardu" myśliwych, wśród których się obracał, był bardzo wstrzemięźliwy odnośnie trunków. Pod tym względem stanowił całkowite przeciwieństwo "fenomenalnego" Kamila Mackiewicza, bardzo łasego na trunki (rozdz. XV).
Zdarzyło się też Tadeuszowi polować z poetą Zdzisławem Kleszczyńskim, autorem wiersza o ks. Józefie Poniatowskim i frywolnego, pięknie przez Norblina ilustrowanego "Żywota Kolombiny". Był myśliwym dobrej klasy i pierwszej klasy causeurem. Tadeuszowi utkwiło w pamięci, jak na obławę na wilki w Lubaniu wybrał się ubrany w ciemnobrązowy kombinezon lotniczy na futrze. Raził tym strojem wśród szarozielonych kożuszków i kurtek. Gdy dobrodusznie dworowano z tego stroju, tłumaczył się, że choruje na iszias i że tylko taki kombinezon chroni go przed "zawianiem".
Musiał być zresztą naprawdę chorowity, bo umarł w parę lat później – w pełni męskiego wieku.
Tadeusz nie tylko polował, lecz nawet – mimo wielkiej różnicy wieku – był w przyjaźni z panem Henrykiem Weyssenhoffem z Rusakowicz powiatu ihumeńskiego. Myśliwym był miernym, do czego zresztą przyznawał się bez wstydu. Posiadł natomiast jak chyba nikt z naszych pejzażystów, tajemnicę barw, że tak powiem "myśliwskich" – a więc wszelkich odcieni seledynu nieba zimowego, wszelkiego złotogłowia, purpury i rdzy jesieni, wszelkich półtonów zmierzchów i świtów. Do weyssenhoffowskiej maestrii reprodukowania barw myśliwskich doszedł później, acz przy pomocy zgoła innej techniki, Włodzimierz Korsak. Henryk Weyssenhoff, bardzo daleki kuzyn, lecz bliski przyjaciel pisarza Józefa, mieszkał i pracował w specjalnie "adaptowanym" świronku w rodzinnych Rusakowiczach nad Ptyczą. W tym świronku pokazywał zaufanym przyjaciołom serię własnych "sekretnych" rysunków oraz kilka osobliwości, jak np. ustnik hebanowy do papierosów w kształcie phallusa. Opowiadał, jak Rosjanin akcyźnik zobaczywszy ten ustnik wykrzyknął ze zgorszeniem:
– Czyżby pan miał odwagę wkładać to w usta?! Obcując z Weyssenhoffem, Tadeusz miał sposobność zajrzeć do tajników jego "kuchni" malarskiej.
Nieraz zastanawiał się nad zagadką, w jaki sposób pejzażysta malujący "z natury" potrafi uchwycić zmieniające się co kilka minut tony i półtony wschodów i zachodów słońca? Przeglądając szkice ołówkowe Weyssenhoffa, rozwiązał tę zagadkę. Weyssenhoff wybierał się na swe wycieczki "krajobrazoznawcze" bez sztalug, farb i pędzla, a po prostu ze strzelbą na ramieniu oraz ze szkicownikiem i ołówkiem w kieszeni.
A plotka, że jest bolszewikiem, powstała w taki sposób. Uchodząc latem 1920 przed inwazją bolszewicką, został na stacji Oszmiana ogarnięty przez oddział bolszewicki. Bolszewicy zapragnęli zlikwidować go "w krótkiej drodze" i postawili pod ścianką. Wtedy pan Czajkin krzyknął:
– Cóż, strzelajcie! Ale pozwólcie mi przed śmiercią wysłać telegram do Iljicza.
– Do jakiego Iljicza?
– Do Włodzimierza Iljicza Lenina, mego przyjaciela.
Żołnierze zawahali się, zaczęli się naradzać i wreszcie postanowili odłożyć egzekucję. Nocą pan Czajkin wymknął się z nieszczelnego aresztu i tułając się w ukryciu, doczekał się po dwóch miesiącach powrotu władz polskich. Byli jednak świadkowie jego inwokacji Lenina i z ich to inicjatywy przylepiono panu Czajkinowi etykietkę "bolszewika".
U stóp stacji – wieś i folwark Połoczany. A o parę kilometrów dalej – wieś, kościół i dwór Oborek, dziedzictwo prastarej rodziny Dederków. Dom drewniany, stary, w podkowę zbudowany. Oborkiem władała do ostatka pani Wanda z Dederków Eynarowiczowa, matka Stasia i Wicia Eynarowiczów i ciotka Tadeusza. Kościół co roku na św. Rocha ściągał tysiące ludności, zarówno katolickiej jak prawosławnej, na jarmark zwany festem.
Setki wozów, bryk, bryczek i linijek, rżenie koni, kolorowe chusty i staniki,
język białoruski przemieszany z gwarą wileńsko-oszmiańską. Wszystko zalane słońcem sierpniowym. Pięknie było.
Porzucamy Oborek i Połoczany, przecinamy linię kolejową w kierunku
północnym i wjeżdżamy na gładką, wysadzaną lipami i jarzębinami drogę wśród pięknych pól uprawnych. Droga skręca na lewo i zmienia się w dość głęboki gliniany parów. Zjeżdżamy w obszerną dolinę. W dolinie tej otoczony ze wszystkich stron przez wzgórza lesiste leży dwór Jachimowszczyzna.
Dziwny to dwór. Stary, ongiś piękny i pojemny dom mieszkalny stoi w ruinach. Rolę dworu pełni skromna, lecz murowana oficyna. Gdy gdzie indziej tzw. obszarnik zaczynał odbudowę zniszczeń wojennych od domumieszkalnego, właściciel Jachimowszczyzny, pan Wacław Świętorzecki, domu w ogóle nie odbudowywał. Natomiast co roku przybywał tam nowy
nabytek gospodarczy: stajnia, obora, czworaki dla służby, gorzelnia. Gdy gdzie indziej ziemianin ledwo wiązał końce z końcami, wycinając resztki lasu bez planu i opamiętania, pan Wacław las zazdrośnie ochraniał, a na opał sprowadzał węgiel górnośląski. Gospodarstwo jachimowskie było żywym zaprzeczeniem modnej ongi teorii ekonomicznej, że czysta renta ziemska, tj. dochód z samej roli bez przemysłów rolnych, nie opłaca się.
Widocznie się opłacała, skoro jeszcze na szereg lat przed budową gorzelni gospodarstwo nie tylko przynosiło dochód, ale w roku zdaje się 1928 zapłaciło samego podatku dochodowego około 30 tysięcy złotych. A dodajmy, że nigdzie w okolicy służba folwarczna nie miała tak dobrych warunków mieszkalnych oraz pracy i płacy, jak w Jachimowszczyźnie, co nawet było powodem sarkań na "niesolidarność" ze strony ziemian-sąsiadów.
I co oczywiście nie przeszkodziło, że Jachimowszczyzna i jej właściciel znaleźli się parokrotnie na agendzie interpelacji sejmowych z powodu "wyzysku klasy pracującej" i "feudalnych" stosunków między właścicielem a służbą.
Już po paru godzinach pierwszego pobytu we dworze jachimowskim przybysz czuł, "że w tym domu dostatek mieszka i porządek". Praca wrzała intensywna, nieustanna, lecz cicha. Nie było krzyków ani hałasu. Wszystko szło dosłownie jak w zegarku, który, jak wiadomo, jest tym lepszy, im cichszy ma werk. Drugim wrażeniem było wrażenie zdrowia. Moralnego i fizycznego. Czerstwe oblicze gospodarza.
Trzy piękne i hoże córki, jedna ładniejsza od drugiej, a każda w swoim rodzaju: jedna jak łania czy jak topola (w zależności czy kto lubi porównania ze świata zwierzęcego czy roślinnego); druga jak apetyczna bułeczka na maśle (specjalność kuchni jachimowskiej); trzecia – jak żywe srebro, coś jakby gwiazda filmowa w poczwarce. A wszystko roześmiane, śpiewające, wesołe, przylepne.
Nic więc dziwnego, że gdy latem dwór z przyległościami roił się od goszczącej tam młodzieży – praktykantów, kuzynów, kolegów syna gospodarza –
w oficynie i w alejach cienistego parku unosił się zaraźliwy, upojny, nasycony wonią lewkonii i kwiatów tytoniu – opar zakochania.
A polowania jachimowskie? Te były zawsze udane, bo zawsze doskonale zorganizowane. Czy z czółna na kaczki na bagnistych zatokach Berezyny, czy wiosenne na kaczory z krykuchą, czy zimowe z naganką – nie było złych polowań w Jachimowszczyźnie. Ale najsłynniejsza była Jachimowszczyzna ze świetnej tresury wyżłów. Treserem był strzelec Michałko Korabiel, który doszedł do swej umiejętności nie drogą studiów teoretycznych, lecz tylko własną praktyką, oczywiście pod kierownictwem pana Wacława, był bowiem małopiśmiennym chłopem białoruskim. A wśród wyżłów jachimowskich głośny był w całej Polsce i parokrotnie opisany w prasie łowieckiej Mars, "wyżeł wszechstronny", który nie tylko świetnie tropił i wystawiał zwierzynę, nie tylko ją "anonsował" (myśliwi wiedzą, jak rzadkim zjawiskiem jest wyżeł z "anonsem"!), nie tylko "obcinał" ją, gdy "ciekła", tj. zabiegał ją od frontu, gdy umykała na piechotę, aby zapobiec zerwaniu się do lotu poza dosięgalnością strzału, ale ponadto – jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem – orientował się, z jaką zwierzyną ma do czynienia i w miarę potrzeby, np. przy spotkaniu się z dziką kaczką, porzucał rolę klasycznego legawca, a stawał się płochaczem! Takim to wyżłem był
Mars, który w innym kraju, gdzie zwierzęta są w większym poszanowaniu, doczekałby się zapewne pomnika.
Na głuszce na toku jeździło się drogą okrężną na drugą stronę Berezyn do uroczyska Czerkassy. Przez długie lata sądzono, że uroczysko Czerkassy należy do pana Czajkina, który też podarował panu Wacławowi Świętorzeckiemu wyłączne prawo polowania na tym uroczysku. Dopiero później wyszło na jaw, że Czerkassy są własnością profesora Sierikowskiego, który zresztą polowaniem się nie interesował i zatwierdził prawa Jachimowszczyzny do głuszców czerkaskich. Tak czy inaczej pierwszego głuszca na Wileńszczyźnie Tadeusz ubił na uroczysku Czerkassy. (Pierwszego w życiu głuszca ubił przed wojną w Dobośni pana Edgara Bułhaka w powiecie bobrujskim, a później ubił kilka głuszców na Polesiu.)
Przez mszar, przez labirynt sosenek, łóz, brzózek i kępin ciągnie się wąż
białawy kładek. Nazwa "kładki" jest eufemizmem. Myliłby się ten, kto by sądził, że są to wygodne i szerokie deski. Nic podobnego. Kładki – to potrójny, a czasem tylko podwójny rząd długich i wąskich żerdzi brzozowych z rzadka przymocowanych gwoździami do głęboko wbitych w bagno palików, częściej luźno rzuconych na mech, czasem związanych łykiem lub zardzewiałym drutem, czasem niczym niezwiązanych. Chodzenie po takich kładkach wymaga wprawy. Najlepiej chodzić po nich, opierając się o długi kij – taki jakiego na rycinach używają pielgrzymi. Nieraz zmurszała żerdź trzaśnie pod nogą, nieraz stopa pośliźnie się i wtedy noga zapada w wodnistą maź, ale tylko po kostkę: jest wczesna wiosna, mchy jeszcze nie puściły i podłoże mchu jest zamarznięte.
Wąż kładek wije się bez końca. Choć słońce zniża się ku zachodowi, Tadeusz ma wrażenie, że na mszarynie zaczyna się upał. Wpierw rozpina więc, a potem zrzuca i wręcza gajowemu Wacławowi Łuszczykowi kożuszek.
W pewnym miejscu kładki się kończą. Gajowy objaśnia szeptem, że tokowisko jest stąd niedaleko – o jakieś pół kilometra. Towarzysz Tadeusza – mniej wprawny w polowaniu na głuszce – idzie z Łuszczykiem wprost przed siebie, Tadeusz ma skręcić na lewo i zatrzymać się na miejscu odległym o 500 kroków. Zostaje więc sam. Wiedząc już z własnego doświadczenia, jak łatwo jest zabłądzić na mszarze, zwłaszcza w nocy, ucieka się do sztuczki "traperskiej": wyciąga z kieszeni plik zawczasu pociętych gazet. Jedną płachtę – większą – zawiesza na sosence w miejscu, gdzie się kładki kończą; będzie to znak punktu wyjściowego. Potem idzie we wskazanym kierunku i po drodze przyczepia od czasu do czasu do sosenki lub brzózki skrawek papieru, bacząc, by każdy ze skrawków był widoczny z najbliższego punktu.
Wreszcie zatrzymuje się. Wybiera większą sosenkę i zawiesza na niej drugą dużą płachtę: będzie to znak miejsca podsłuchów.
Siada na względnie suchej kępie, opierając plecy o pień sosenki. Słońce
właśnie zachodzi. O tej wczesnej porze toków głuszce zapadają późno, czasem w godzinę po zachodzie słońca. Siedzi i czeka cierpliwie zasłuchany w ciszę. Bo żaden głos zwierzęcy lub ptasi nie zamąca mszarnego odludzia.
Jeden z wielu uroków takiego polowania na głuszce na przedwiośniu tkwi
właśnie w tym kontraście zimowej jeszcze martwoty z namiętną pieśnią głuszca – jedynego stworzenia leśnego zwiastującego zbliżanie się wiosny.
Słonce dawno już zaszło. Niebo nabrało tonów fioletowych. Tylko na horyzoncie lśni jeszcze z lekka zaróżowionym, lecz jeszcze "zimowym" seledynem.
I nagle – jakby powiew nieuchwytny, czy iskra elektryczna, ery po prostu refleks imaginacji: łop-łop-łop! – przeleciało po mszarze niby echo dalekiego strzału. Zapadł. Daleko? Nie, chyba nie dalej niż jakieś 200 kroków.
Tadeusz słucha dalej z bolesnym natężeniem. Po pewnym czasie zapada drugi kogut, potem trzeci. Tadeusz stara się dokładnie zapamiętać kierunek zapadów. A potem w głuchej ciszy odzywa się ostre basowe "lerek-lerek" – głos podobny trochę do czkawki gardłowej i trochę do klapnięcia potężnego dzioba. Z innego miejsca odpowiada podobne "kreknięcie".
To głuszce oznajmiają wzajemnie swą obecność na tokowisku, pragnąc w ten sposób dodać sobie kontenansu i napędzić strachu tokowikom-rywalom. Tadeusz czuje bicie serca, wiadomą bowiem jest rzecz, że głuszec "krekczący" z wieczora na pewno zaśpiewa nazajutrz.
Tadeusz czeka, aż się ściemni zupełnie. Później kierując się białawymi plamkami skrawków papieru wraca do kładek. Tam już czeka na niego towarzysz z Łuszczykiem. Dzielą się szeptem wynikami podsłuchów. Oni również zasadzili kilka głuszców. Powrót w mrokach nocnych po śliskich kładkach nie wydaje się ani trudny, ani męczący. Pewność, że głuszce są i będą grały, dodaje myśliwym energii i wigoru.
A blask i aromatyczny dym ogniska na wzgórzu zwiastuje, że będzie kieliszek wódki, herbata, jaja na twardo i kółko suchej kiełbasy zagryzanej razowcem.
Tadeusz budzi się pod wpływem dotkliwego zimna. Ognisko wygasło. Ale w puszczy jest jasno. Zrywa się przerażony, sądząc, że to już świta i że przespał toki. Lecz nie – to tylko księżyc w ostatniej kwadrze wypłynął na niebo i rozwidnił bór i mszarynę.
Droga po kładkach przy świetle księżyca i w przymrozku kwietniowym
odbywa się lekko i szybko. Tadeusz ani spostrzegł, gdy zamajaczyła jak widmo płachta zawieszonego przezeń papieru. Skręca z kładek i idzie w kierunku miejsca wczorajszych podsłuchów. Białe skrawki papieru widnieją przed nim zygzakowatym, ginącym gdzieś w dali sznurem. Idzie bardzo ostrożnie, bo zmarznięty mech trzeszczy pod nogami.
Jest wreszcie na miejscu. Staje i czeka. Mszaryna śpi snem zupełnie zimowym. Przymrozek szczypie w nozdrzach. Wrażenie zimy jest spotęgowane widokiem błyszczących w księżycu płatów śniegu. Wprost wierzyć się nie
chce, że to wiosna i że głuszce zagrają.
Na wschodniej stronie nieba zaczyna przeświecać pasemko jaśniejsze – świta. Ale skuta mrozem mszaryna śpi jak zaklęta. Nie słychać ani chrapania słonek, ani dzwonienia cietrzewi, ani delikatnego gruchania sówek, ani szelestu myszy leśnych – tych wszystkich głosów puszczy, które znamionują wiosnę późniejszą. Cisza.
Nagle... Niby ktoś złamał maleńką zlodowaciałą gałązkę. Serce, wbrew wszelkiej anatomii, zatłukło gdzieś w okolicy gardła, by potem zaszumieć w uszach ogłuszającym pulsem.
Gra. Delikatne, zawsze podwójne klapanie: to-ke, to-ke, to-ke sączy się przez śpiącą mszarynę jak krople najczystszego srebra. Podwójne klapnięcia padają miarowo, płyną w nieskończoność. Ale stopniowo tempo ich przyśpiesza się. I wreszcie – jakby ktoś przeciągnął paznokciem po zębach grzebienia... Jakby zatrzaskały kastaniety... Jakby ręka jakiegoś bożka leśnego zgniotła w kryształowym moździerzu orzech mistyczny... Trel!
Tadeusz robi dwa kroki i staje jak wryty. Nie słyszy jeszcze tzw. głuchej pieśni, bo głuszec jest zbyt daleko, ale wie, że po trelu zawsze następuje pieśń głucha zwana szlifowaniem. Pieśń idzie za pieśnią, trel za trelem.
Po każdym trelu Tadeusz robi dwa kroki, wciąż zbliżając się do leśnego śpiewaka. Aż przychodzi chwila, gdy stawiając drugi krok, słyszy namiętną syczącą końcówkę szlifowania. Oznacza to, że głuszec jest już niedaleko.
Robi teraz dla ostrożności po jednym kroku. Po chwili słyszy już wyraź-
nie całą zwrotkę pieśni głuchej. Głuszec jest gdzieś bardzo blisko – może o pięćdziesiąt kroków tylko.
W miarę zbliżania się do śpiewaka dźwięk klapania nabiera dziwnego kolorytu. Wydaje się mniej głośne, mniej suche, jakby o pół tonu niższe i jakby – jeżeli się tak można wyrazić o dźwięku – zaokrąglone. Po tej zmianie dźwiękowej Tadeusz rozumie, że głuszec musi być gdzieś tuż-tuż, tylko go jeszcze nie widać.
Tadeusz robi już teraz w pieśń głuchą tylko jedno ostrożne pół kroku i wpatruje się z bolesnym wytężeniem
w każdą gałąź sosnową. Na koniec! Że go przedtem nie dojrzał! Siedzi w połowie drzewa – czarny, ogromny, wyraźny na tle różowiejącej już zorzy. Tadeusz widzi drgającą w takt każdego klapnięcia "brodę", widzi z lekka rozpuszczony i podnoszący się przy każdym szlifowaniu wachlarz. Stoi wpatrzony i zasłuchany, przeżywając chwilę ekstazy, którą tylko myśliwy zrozumie. A jednocześnie – rzecz dziwna – gdzieś w głębi świadomości odczuwa coś bardzo podobnego do lekkiego rozczarowania. Chodzi o to, że każdy myśliwy, który podszedł do głuszca, jest zazdrosny o swoją własną "wizję" tokującego ptaka. A ten wygląda zupełnie tak jak go wyobrażają na rysunkach. Stąd – odrobina rozczarowania.
Po drugie - Mchy Jelniańskie są położone w rzadko zaludnionej okolicy, a nadto jeziora leżą daleko od brzegów. Toteż rybak legalny i kłusownik rybny rzadko odwiedzają te pustkowia.
Po trzecie - toń jeziorek pełna jest ostrych pni i korzeni niszczących sieci. Najczęściej używanym narzędziem połowu jest nie sieć, lecz tzw. błyskotka (po białorusku „darożka”), ciągniona z łódki na cienkiej lince. Złowienie na błyskotkę 15-kilogramowych szczupaków nie należało do rzadkości. Szczupaki te miały głowy wielkości głowy paromiesięcznego źrebaka. A jedna z legend jelniańskich głosi o złapaniu szczupaka, którego głowa była wielkości łba dorosłego konia.
Ten musiał ważyć ze 200 kilogramów! Niestety, nikt tej wagi nie sprawdził, bo linka błyskotki nie wytrzymała ciężaru i pękła, a olbrzymi szczupak, jak legendarny wąż morski, znikł na zawsze w czarnej toni jeziora Jelno.
We wschodniej części Mchów, nad brzegiem jeziora Jelno, ciągnie się wąski pas wysokiego i żyznego gruntu o powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Jest to jedyna urodzajna „wyspa” wśród mszarnej pustyni. Jest tam parę
osiedli ludzkich i kilka hektarów ziemi uprawnej. Resztę wyspy pokrywa las
wysokich „prawdziwych” drzew: sosen, brzóz, dębów, osin, a nawet wiązów.
Osiedla tej wyspy są przeważnie schroniskami dla wypraw myśliwskichi z tego żyją. Tu ściągają się ekspedycje ze „stałego” lądu, tu odbywają się odpoczynki i noclegi, stąd wyruszają wyprawy w głąb Mchów. Od okresu puszczenia lodów aż do późnej jesieni wyspa ta jest zamknięta dla pojazdów konnych. Dostać się na nią można tylko pieszo - wąską lecz twardą ścieżynką wzdłuż rzeczki Jelnianki. Tą ścieżką zdążają wyprawy myśliwsko-rybackie. Trwają one po kilka dni, bo krótki pobyt na wyspie nie opłaca się.
Pan Jan Kulikowski, Mietek Goryniewski i Tadeusz Irteński ruszają więc na czele dziśnieńskiej „safari”. Za nimi idą gęsiego gajowi i przewoźnicy dźwigając wiosła, zapasy żywności, drzewo opałowe, naczynia kuchenne, przybory rybackie, koce, ekwipunek myśliwski. Nie zapomniano o samowarze dźwiganym przez jednego z tragarzy. Ścieżka wije się wśród puszczy coraz głębiej i głębiej. Łagodne wzgórza „suchego lądu” giną za nimi na horyzoncie. Zaczyna się mszar. Podróż do wyspy trwa kilka godzin. Wreszcie w oddali, na przeciwległym brzegu jeziora Jelno ukazują się szczyty wyższych drzew ozłocone zachodzącym słońcem. To wyspa i cel podróży.
Zanim wsiedli do oczekującej łodzi, z maleńkiej chatki wychodzi jakieś straszydło leśne - tak zarośnięte i skudłaczone, że w półświetle zapadają- cego zmierzchu zdaje się nie mieć oczu. Na pytania Mietka odpowiada monosylabami mało podobnymi do mowy ludzkiej.
- Zapamiętaj go sobie - mówi Mietek pógłosem do Tadeusza - jest tu Tarzan jelniański, który od kilkunastu lat krokiem nie ruszył z obszaru Mchów. Zapomniał też prawie mowy ludzkiej, bo mieszka w tej chatce samotnie i nie utrzymuje stosunków z mieszkańcami wyspy. Żywi się rybą i miodem leśnym. Żywiłby się zapewne plackami z szarańczy, gdyby nie to, że na Mchach nie ma szarańczy. Jest to prawdziwy człowiek leśny z gatunku, którego poza Jelnem nie spotyka się nigdzie. Chyba gdzieś w najdzikszych zakątkach Polesia...
Po godzinie myśliwi przeprawili się przez jezioro i wylądowali na wyspie. Po spożyciu kolacji złożonej ze smażonych ryb jelniańskich, padli na posłania wymoszczone świeżym sianem i zasnęli, aby nabrać sił przed czekającymi ich nazajutrz trudami myśliwskimi.
O wschodzie słońca, po spożyciu krótkiego posiłku, ruszyli na Mchy.
Chodząc po mchach trzeba wystrzegać się żmij. Inna legenda jelniańska podaje, że na Mchach rośnie cudowne ziółko, będące niezawodnym lekiem na ukąszenie żmii. I podobno pies ukąszony przez żmiję znika z oczu pana i kryje się na Mchach, gdzie samotny, zaszyty w niedostępne gęstwiny, zajada zbawcze ziele i sam się leczy. Pan już go uważa za straconego, tymczasem po paru tygodniach pies powraca do domu wynędzniały i wychudzony, lecz zdrów jak ryba. Legendę o tym ziółku opowiadał Tadeuszowi pan Jan Kulikowski. Opowiadał też, że z jego inicjatywy na Mchy wybrała się cała komisja zielarsko-lekarska w poszukiwaniu cudownego ziela. Z jakim wynikiem - nie wiadomo.
Im dalej od brzegów Puszczy lub od brzegów wyspy, im głębiej w serce mszarnego ostępu, tym krajobraz staje się dzikszy, bardziej pustynny i - niesamowity. Obcy przybysz coraz częściej rozgląda się wśród monotonnej pustyni szukając jakiegoś punktu, na którym wzrok znalazłby oparcie i drogowskaz. Na próżno. Jak okiem sięgnąć - mchy, mchy, mchy - i bliźniaczo podobne do siebie „mchem brodate” sosenki i brzózki. Wysokie drzewa wyspy dawno znikły na horyzoncie, więc przybysz coraz częściej ogląda się na przewodnika, bo bez niego zabłądzić wśród mszarnej jednostajności nie trudno, zwłaszcza jeśli chmury pokryją niebo i zniknie ostatni i jedyny drogowskaz - słońce.
A zabłąkanie wśród Mchów nie jest fraszką. Faktem jest, że w „jądrze gęstwiny” Puszczy znajdowano kości ludzkie. Wedle jednej wersji były to kości partyzantów z wojny roku 1919, wedle innej - kości włościanek, które w poszukiwaniu żurawin i brusznic zabłądziły i zmarły z głodu i wycieńczenia. Istotnie w dni pochmurne i noce bezgwiezdne, gdy niebo nie daje orientacji, już w odległości paruset kroków od „brzegów” wszystko dokoła rozpływa się w niepokojącej jednostajności i tylko miejscowi znawcy ścieżek wilczych umieją odnaleźć właściwy kierunek wśród mszarnego morza.
Zabłądzenie nie jest jedynym niebezpieczeństwem czyhającym na przy-
bysza. Im głębiej do środka Mchów, tym teren staje się wilgotniejszy. Mech
z rdzawozielonkawego staje się jednolicie zielony. Kożuch jest coraz cieńszy
i już nie ugina się, a po prostu faluje pod stopami. Za każdym krokiem woda z bulgotaniem wypływa spod kożucha i sięga kostki, potem łydki.
Za każdym krokiem rachityczne sosenki i brzózki kołyszą się w takt falowań
mszarnego kożucha. Słowem - wstąpiliśmy na „lun”, który jednak w tych stronach nie nazywa się lunem. Coraz częściej napotyka się zdradzieckie „okna” porosłe złudną zieloną trawką. Zresztą spacery po partiach Mchów, gdzie są „okna”, mają charakter wyłącznie sportowo-eksploratorski. Są to bowiem ostępy zupełnie dzikie i jałowe: nie ma tam ani jezior rybnych, ani pardw, ani w ogóle żadnego śladu życia zwierzęcego. Partie te robią wrażenie niesamowite: wyczarowują wizje jakiegoś kraju egzotycznego, może nawet jakiejś innej planety - coś z wizji księżycowych Wellsa i Żuławskiego.
Z wycieczek na Mchy Jelniańskie dwa epizody utrwaliły się w pamięci Tadeusza. Samotrzeć z Mietkiem i gajowym idą za „ściągającym” wyżłem. „Pardwy” - szepcze gajowy. Wyżeł robi stójkę. Zrywają się pardwy: najpierw kogut z szyderczym gar-gar-gar, potem młode z żałosnym kwileniem. Grzmią strzały. Dwie pardwy padają miękko na mech. Reszta stadka miga półkolem nad mszaryną. Nagle z niewidzianego punktu obserwacyjnego wyrywa się nieproszony myśliwy-rywal. Jest nim jastrząb-gołębiarz. Zaczyna ścigać uchodzące pardwy, odbija jedną sztukę, uderza na nią z góry i spada na mech. Sypią się białe pióra. Bezczelność skrzydlatego kłusownika oburza
myśliwych. Śpieszą na „ratunek” pardwie. Jastrząb widząc zbliżających się
ludzi porzuca zdobycz i odlatuje. Myśliwi podchodzą do miejsca „zbrodni” pewni, że znajdą martwą już pardwę. Ku ich zdumieniu nie tylko żyje, lecz zrywa się do lotu. I wtedy staje się rzecz z myśliwskiego punktu widzenia nie tylko zrozumiała, ale konieczna: grzmi strzał i pardwa spada - tym razem martwa na dobre. Uszła szponów skrzydlatego drapieżnika, by za chwilę paść z ręki najstraszniejszego z drapieżców - człowieka.
Drugi epizod. Tadeusz jedzie łódką po czarnej toni jeziora Jelno w towa-rzystwie pana Jana Kulikowskiego i przewoźnika. Siedzi w tyle łodzi.
- Potrzymaj pan linkę błyskotki - mówi pan Jan - bo na Jelnie jest prymieta, że ten, kto po raz pierwszy zarzuca tu błyskotkę, zawsze złapie rybę.
Tadeusz zgadza się z pobłażliwym uśmiechem, obcą mu jest bowiem pasja rybacka. Trzymana linka „nie reaguje”: jakoś ryby nie biorą się na migotliwą przynętę. Jezioro Jelno składa się z dwóch części połączonych przesmykiem zwanym „kanałem”. Brzegi kanału, jak brzegi wszystkich wód jelniańskich, są niskie, lecz zupełnie prostopadłe: dwie ściany czarnobrunatnego torfu. Nad nimi piętrzą się wykroty, korzenie i pokręcone kształty brzózek i sosenek, gąszcza bahunu i innych zielsk. Wyrazy „piętrzą się” nie są przesadą. Ta nędzna roślinność oglądana z dołu - z poziomu powierzchni wody wydaje się być kilkakrotnie większa i przeto prezentuje się imponująco. Ma się złudzenie - jakąż zresztą moc innych, wręcz fantastycznych złudzeń przeżywa się na Jelnie! - że się płynie jakimś prawdziwym kanałem wyrytym poprzez dżunglę bujnej egzotycznej roślinności. Nagle Tadeusz poczuł w dłoni delikatne drgnięcie linki.
- Bierze się - powiedział cicho.
A jednocześnie, mimo że nie był rybakiem z zamiłowania, poczuł bicie serca, bo przeleciały mu błyskawicą przez głowę opowieści pana Kulikowskiego o olbrzymich szczupakach złowionych na błyskotkę na Jelnie. Kto wie - może właśnie złowił owego legendarnego szczupaka z głową wielkości łba końskiego. Po przybyciu do brzegu i zwinięciu linki - rozczarowanie: szczupak był ładny, ale tylko pięciokilowy!
Rozdział XXIII
NAD BEREZYNĄ NIEMEŃSKĄ
Nieraz, przy kawie z koniakiem Tadeusz lubił kokietować rozmówców oświadczeniem, że uważa się za emigranta. W pewnej mierze było to słusz-
ne, bo traktat ryski przepołowił kraj nazwany przez Poetę „niezastąpioną zieloną moją ziemią białoruską”. Strony rodzinne Tadeusza, podobnie jak strony rodzinne Leonarda Podhorskiego-Okołowa, pozostały po złej stronie linii granicznej. Lubił też Tadeusz podkreślać, że Wilno jest jego przybraną ojczyzną. W tym jednak było tylko pół prawdy. Po kądzieli Tadeusz był Wilnianinem. Pani Irteńska urodziła się w Malinowszczyźnie powiatu ongi oszmiańskiego, a później mołodeczańskiego. Stąd też Tadeusz czuł do Wileńszczyzny coś więcej niż sympatię do przybranej ojczyzny. Choć sam wyzuty z własności ziemskiej, czuł się ziemianinem in partibus infidelium.
Na urlopy wyrywał się nie na zachód lub nad morze, lecz do majątku jednego z bliższych lub dalszych krewnych albo przyjaciół na Wileńszczyźnie.
Przynajmniej raz do roku bywał w Jachimowszczyźnie wuja Wacława Świętorzeckiego (patrz foto).
Od Połocka w kierunku południowo-zachodnim, niezbyt daleko od granicy „ryskiej”, biegnie linia kolejowa. Linię tę, zwaną za czasów rosyjskich drogą żelazną Siedlce-Bołogoje, zbudowali Rosjanie jako linię strategiczną,
ponoć na żądanie Francuzów w myśl tajnej klauzuli aliansu franko-rosyjskiego. Faktem było, że za czasów rosyjskich i ruch pasażerski, i ruch to-warowy były tam minimalne. Nie wiem, czy za czasów Polski niepodległej linia ta zachowała swe znaczenie strategiczne. Wiem tylko, że jeśli nie liczyć ruchu lokalnego, mało kto tam jeździł i że na wschód od tej linii topiono wiele milionów złotych w przygraniczne bagna, rojsty i mszary budując naszą wschodnią linię Maginota: to rąbano lasy, to znowu je ochraniano; to odwodniano bagna, to znowu je nawodniano - wszystko zgodnie z arkanami strategicznego planowania. Ktoś cieszył się, że może rąbać las nie tylko bez pozwolenia, ale z zachęty władz. Ktoś inny sarkał, że mu każą rąbać tokowisko głuszcowe. Zapewne zacierał ręce referent strategii leśnej w Dowództwie Okręgu Korpusu w Grodnie...
Jadąc do Jachimowszczyzny wysiadało się na stacji Połoczany. Piękna nazwa - emanująca jakieś echa prasłowiańskie. Stacyjka i wieża ciśnień - białe
i w stylu ,,polskim”. Biała wieża ciśnień panowała z wyniosłego wzgórza nad całą - położoną na południu - doliną rzeki Berezyny (niemeńskiej) - nad wielokilometrowym pasem łąk, mchów i lasów. Była punktem orientacyjnym widocznym z bardzo daleka: z Zabrzezia, Siedliszcza, Chołchła, Chorzowa, może nawet Gródka. Nocami, gdy wzgórze połoczańskie pogrążone było w mroku, z dalekiego Chołchła lśniła, jak gwiazda zachodząca, latarnia elektryczna, którą ustawił Moskal-oryginał pan Włodzimierz Czajkin. On też staw koło swego dworu kolorowymi lampionami iluminował, żeby piękniej było...
O panu Włodzimierzu Czajkinie można by długi rozdział napisać. Tu powiem tylko, że był to człowiek, który piękny majątek Chołchło otrzymany w posagu za żonę, córkę rosyjskiego generała, nie przepił, lecz przejadł. Tak np. wydawał co miesiąc wielkie sumy na sprowadzony via Ryga autentyczny kawior astrachański i inne smakołyki. Sam był pochodzenia dość ciemnego. Zarzucano mu wiele grzechów: łgarstwo, bufonadę, rozrzutność, życie ponad stan, zaprzepaszczenie majątku żony. Prócz tego zarzucano mu, że jest bolszewikiem. Był to oczywisty nonsens.
Wynikło tysiące zawikłań prawnych, najczęściej bowiem kto inny był właścicielem gruntu nadbrzeżnego, a kto inny - właścicielem wody, a więc i gruntów odwodnionych.
A Drujka jeszcze bardziej zarosła łozami i zielskiem, i wcale nie stała się żeglowna. „Melioracja” brasławska pozostanie przykładem smutnym, lecz może nie beznadziejnym.
Z biegiem lat nurt Drujki zamuli się, prąd jej się zwolni, poziom jezior brasławskich znów się podniesie, zeszpecony krajobraz powróci do dawnej krasy. A w legendzie lokalnej utrwali się po wieczne czasy nauka: nie poprawiaj przyrody!
Do Drui przyjeżdżało się pod wieczór. Dwór Druja - ongi siedziba rodziny Miłoszów - już nie istniał. Miasteczko Druja słynęło ze starożytnej synagogi z kunsztownie rzeźbionym „ołtarzem” drewnianym. Wjazd pociągiem do Drui był bardzo oryginalny: końcowa stacyjka wąskotorówki mieściła się w samym środku miasteczka, wjeżdżało się więc na „dworzec centralny”.
Tadeusz długo w Drui nie popasywał. W zajeździe już czekał furman Donat z Siećkowa, majątku Mietka Goryniewskiego, starego przyjaciela Tadeusza jeszcze z przedwojennego Petersburga. Jazda końmi z Drui do Siećkowa miała dla Tadeusza urok szczególny.
Jechało się przeszło 40 kilometrów przez kraj mało zaludniony i raczej lesisty. Lasy były co prawda mocno podniszczone, ale zawsze były to lasy. Wsie polsko-litewskie urwały się gdzieś za Brasławiem i pozostały na zachodzie.
Tu już była prawdziwa Białoruś. Krajobraz płaski. Tadeusz nie potrzebował nawet przymykać oczu, aby czuć się tak, jak się czuł kilkanaście lat przed tem, gdy jeździł ze stacji Osipowicze kolei libawo-romeńskiej do rodzinne-go Baćkowa. Te same sosny i sosenki. Te same szare wsie. Ten sam głuchy, usypiający turkot kół po gładkiej drodze „gruntowej”.
Od czasu do czasu Tadeusz wdawał się w pogawędkę ze starym Donatem, który był dyskretny i sam się nie narzucał z gadulstwem. Raz zadał Donatowi „chytre” pytanie: kiedy było lepiej - za czasów rosyjskich, czy teraz - za polskich? Odpowiedź Donata była pełna godności i zarazem czysto furmańska.
– Rzecz jasna, że teraz za Polaków lepiej! Czemu? Bo drogi lepsze i wprowadzono paszporty końskie, dzięki którym ukrócono koniokradztwo.
W Siećkowie Tadeusza powitał skowyt gończych spotykających gościa i atmosfera narad myśliwskich przy kieliszku. W naradach brał udział sąsiad Mietka pan Jan Kulikowski, właściciel uroczego dworku nad rzeką Dzisną. Należy mu się specjalne wspomnienie. Pomimo przekroczonej sześćdziesiątki miał w sobie tyle wigoru i zapału, że polując na pardwy i cietrzewie wytrwale spacerował po kołyszącym się kożuchu mchów, gdy młodszym od niego nogi omdlewały ze zmęczenia. Był też chyba jedynym na świecie wędkarzem, który w nikim nie budził uśmiechu dobrodusznej drwiny. Nigdy nie siedział z wędką na jednym miejscu dłużej, niż godzinę.
Dłuższe siedzenie bezczynne nad wodą byłoby niezgodne z jego nieostudzonym wiekiem temperamentem. Ale wiedział, w jakiej porze i gdzie wybrać się z wędką. Jak i jaką zarzucić przynętę. Umiał specjalnie „drażnić” rybę, która chwytała jego przynętę lekceważąc wędkę siedzącego obok wędkarza. Nigdy nie wracał z wyprawy wędkarskiej z próżnymi rękami.
Był też rasowym myśliwym i - jak prawy myśliwy - był łgarzem. Przy czym łgarstwo jego, jak każde łgarstwo myśliwskie, było barwne, zajmujące, artystyczne. Sam wierzył w swoje bajki i inni w te bajki wierzyli.
W roku 1919, gdy już przekroczył pięćdziesiątkę, stanął na czele oddziału partyzanckiego współdziałającego z wojskiem polskim w walce z bolszewikami. Ciężko ranny z serii karabinu maszynowego - w piersi, brzuch i udo - i widząc jak jego towarzyszy broni dobijają bolszewicy, doczekał się ukryty w krzakach ataku polskiej piechoty regularnej - wyzwolenia. Cudem wygoił się z ciężkich ran. Cudem - bo sam transport z pustkowia, gdzie został ranny, do szpitala trwał kilka dni. Obdarzony listem dziękczynnym wodza naczelnego, syt sławy wojennej, mieszkał w rodzinnym dworku oddając się polowaniu i rybołówstwu. Zmarł na parę lat przed drugą wojną.
Narada myśliwska trwała krótko. Postanowiono wyruszyć nazajutrz na kilkodniową wyprawę na Mchy Jelniańskie.
Niezbyt daleko od ujścia Dzisny do Dźwiny, w widłach utworzonych przez obie rzeki, leży osobliwa puszcza mało znana w Polsce i chyba zupełnie nieznana poza jej granicami. Puszcza ta nosi nazwę „Mchy Jelno” albo „Mchy Jelniańskie” i zajmuje obszar około 200 kilometrów kwadratowych.
Jak sama nazwa wskazuje Mchy Jelno nie są puszczą w utartym „mic-kiewiczowskim” znaczeniu. Nie jest ona matecznikiem, gdzie po przebyciu borów i podszytych kniei „...trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni, obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni i siecią zielsk zarosłych”.
Nie ujrzysz tam ani drzew niebotycznych, ani polanek pachnących rozgrzanym w słońcu cząbrem, ani rzek leśnych toczących ciche wody pod sklepieniem drzew liściastych.
Roślinność Jelna to przede wszystkim mchy różnych gatunków nasiąkłe jak gąbka wilgocią i stanowiące tzw. kożuch, elastyczną i uginającą się pokrywę, będącą ciężką próbą dla wytrwałości nóg ludzkich. Pod pokrywą mchu leży niezbadana co do swej głębokości warstwa torfu, mułu, rzadziej wody. Na mchu rosną skarłowaciałe brzózki i sosenki, zwykle niższe od wysokości średniego wzrostu ludzkiego. Są one tak stare jak sama Puszcza, a nie dochodzą rozmiaru normalnych brzóz i sosen, gdyż gleba bagnisto-torfiasta nie dostarcza ich sokom dostatecznej mocy wegetacyjnej. Toteż rosną te karły porosłe festonami osobliwego popielatego mchu i przez tysiące lat nie zmieniają swego nędznego wyglądu. Bliżej środka Puszczy zdarza się właściwa brzoza karłowata (betula nana), wielka rzadkość u nas, gdyż jest osobliwością regionów arktycznych.
Jest ona wielką gratką dla uczonych botaników, ale dla ludzi niewtajemniczonych nie stanowi atrakcji, gdyż tylko znawca odróżni ją od setek tysięcy jej sióstr - brzóz skarłowaciałych.
Na bardziej ,,żyznych” miejscach Puszczy, a mianowicie na jej brzegach oraz wewnątrz Puszczy na brzegach niezliczonych jezior i jeziorek rosną obficie brusznice, a poza tym wszędzie - jak seledynowo-różowe perły miliardami na mchach rozsypane - żurawiny. Rosną też czarne jagody i pokrewne im, tylko nieco mniejsze - pijanice. Pijanice są to smaczne jagody, którym wieść gminna przypisuje właściwości odurzające. Nie jest to prawdą. Prawdą zaś jest, że pijanice rosną zwykle po społu z zielem krzaczastym zwanym bagnem, a po białorusku - bahunem. W spiekocie letniej bagno wydziela woń mocną powodującą odurzenie i ból głowy. Zbierając i przy tej okazji spożywając pijanice wdycha się równocześnie woń bagna, a skutki odurzenia przypisuje się niewinnym pijanicom. Nawiasem mówiąc ostra woń bagna wyzyskiwana bywa w celach gospodarczo-domowych, jako środek przeciwko robactwu, a przede wszystkim - molom.
Na Mchach rośnie też jedyna w Europie roślina owadożerna - rosiczka, której listki pokryte włoskami i kropelkami lepu, podobnego do rosy, chwytają muszki i komary.
Tysiąc większych i mniejszych jezior i jeziorek przerywa monotonię Mchów, poczynając od dużego dwukilometrowej długości jeziora Jelno, od którego cała Puszcza wzięła swą nazwę, a kończąc na maleńkich parometrowej średnicy bagienkach. Wszystkie te jeziora mają jednak wspólne cechy: toń bagnistą i czarną, brak sitowia lub trzcin u brzegów, szarpane kontury i niskie, lecz dokładnie prostopadłe brzegi - jak gdyby ręka jakiegoś kataklizmu wydarła pokrywę torfowego „kożucha” i odkryła ich toń.
Jakie jest geologiczne pochodzenie tej olbrzymiej przestrzeni mszaru?
Jedni twierdzą, że jest to trup wielkiego jeziora, stopniowo - wiekami - zarastającego trawą, a następnie mchem. Inni, że był to „atak” mchów na skądinąd urodzajną ongi glebę. Zjawisko takiego ataku było obserwowane i notowane w ciągu jednego pokolenia w krajach północnych, np. w Finlandii. Drugie przypuszczenie jest o tyle prawdopodobne, że cały obszar Puszczy jest położony wyżej nad poziomem morza, niż ziemie okoliczne, czego dowodem, że z jeziora Jelno wypływa rzeczka Jelnianka, która opuszczając Mchy i tocząc swe wody wśród pól urodzajnych wpada następnie do rzeki Dzisny - dopływu Dźwiny. Jedno nie ulega wątpliwości: przed dziesiątkami lub raczej może - przed setkami tysięcy lat na przestrzeni dzisiejszych Mchów szumiała „prawdziwa” puszcza, rosły niebotyczne sosny.
Z czarnego torfiastego dna jeziora często wyłowić można prastare, niemal skamieniałe korzenie dawnych sosen, a nawet całe pnie tych drzew wraz
z korzeniami. Pnie te oglądane z góry przez taflę jeziora robią wrażenie olbrzymich białawych pająków spoczywających na dnie błotnistym. Włościanie wydobywają te pnie, suszą je i palą nimi w kominie, jak normalnymi „smolakami”. Można tedy zaryzykować „teorię”, że przed tysiącleciami bory uległy inwazji mchów.
Faunę Mchów stanowią gatunki zwierzyny pospolite w ogóle we wschodniej Europie. Gnieżdżą się więc tam wilki mające na Mchach swe ostoje i czyniąc z nich bliższe i dalsze wyprawy rozbójnicze. Przechodnio zagląda tam ryś gnieżdżący się w okolicznych lasach. Z rzadka zjawia się łoś z łopatami potężnych rosochów na łbie brodatym. Na brzegach Mchów, bliżej kultury pól uprawnych, przebywa zwykły zając-szarak. Głębiej w Mchach żyje jego kuzyn zając-bielak, który zimą zmienia swą letnią szarą szatę w śnieżnobiałą. Ale najcenniejszą zwierzyną Puszczy stanowią pardwy (lagopus).
Pardwa, rodzona siostra szkockiego ptarmigana, ma tę właściwość, że - rdzawo-brązowa latem z białymi tylko skrzydłami - zmienia na zimę swą barwę ochronną na inną szatę, również ochronną - całkowicie białą. Ma więc pardwa podobną właściwość, co i zając-bielak. O ile jednak bielak jest pospolity nawet na Polesiu, o tyle granicą południowo-zachodniego zasięgu pardwy jest linia biegnąca mniej więcej dokładnie wzdłuż linii kolejowej Libawa-Wilno-Mińsk Litewski. Pardwa więc znaczy swym zasięgiem granicę przejściową dwóch klimatów: środkowo-europejskiego i „palearktycznego”.
Biała szata ochronna staje się dla pardwy zgubna w zimy bezśnieżne, gdyż wtedy - widoczna dla oka z dużej odległości - staje się łatwą zdobyczą swego najgorszego (po człowieku!) wroga - jastrzębia - gołębiarza. Istną plagą wyniszczającą pardwy są pożary mchów zdarzające się w okresach wielkiej suszy. Torf i rosnące w nim mchy są zwykle nasycone wilgocią, lecz gdy wyschną, wystarczy iskierki, aby pożar zjadając powoli torfiaste podłoże pustoszył setki hektarów Puszczy. Pożaru takiego nikt nie może ugasić: ustaje sam gdy dotrze do wód jednego z jezior lub do niższych, zawsze wilgotnych partii Puszczy. Pożary mchów stanowią jednak periodyczne użyźnianie Puszczy w drodze naturalnej: spopielałe i zwęglone cząstki roślinności są cennym nawozem, na którym w latach następnych widzimy wielki urodzaj jagód i traw.
Pardwa jest wielką atrakcją dla myśliwego. Poluje się na pardwy z wy-żłem, jak na kuropatwy, nie jest to jednak łatwe polowanie. Chodzenie z wyżłem dziesiątki kilometrów po uginającym się, jak materac sprężynowy, kożuchu mchów wymaga zdrowych płuc i serca oraz stalowych nóg, zarówno u myśliwego, jak u psa. Nieraz niedoświadczony myśliwy miejski po paru godzinach takiego polowania pada wyczerpany na mszarne po- słanie przeklinając chwilę, gdy zdecydował się wyruszyć na pustynię jelniańską. A obok niego z wywieszonym jęzorem ciężko dyszy wyżeł patrząc z wyrzutem w oczy pana, który go zabrał na te trudne i niewdzięczne łowy, zamiast zadowolić się łatwym podchodzeniem kuropatw po twardym i gładkim jak stół rżysku. Ale jakaż to rozkosz dla ucha i oka myśliwskiego, gdy wreszcie wyżeł zrobi klasyczną stójkę a z mszarnego kobierca poderwie się z furkotem stadko pardw błyskając białymi skrzydłami w słońcu sierpniowym. Młode pardwy zrywają się wydając piskliwe kwilenie, a stary kogut odzywa się głosem podobnym do gardłowego śmiechu: gar-gar-gar.
Stąd też chłopi nazywają koguta-pardwę gargatunem. Strzał do pardw nie jest trudny - nie trudniejszy niż do kuropatw lub cietrzewi. Ale myśliwy zmęczony godzinami wędrówki po mszarach, z bijącym od emocji sercem i drżącymi rękami nieraz pudłuje. Toteż polowanie na pardwy nie należy do wydajnych. Jest to polowanie wybitnie „amatorskie” i pociąga tylko bardzo zajadłych i bardzo wytrwałych łowców.
Na wiosnę pardwy-koguty, podobnie jak wszystkie inne ptaki z rodziny kurowatych, odbywają gody weselne, czyli - tokują. Toki pardw, w przeciwieństwie do toków głuszców i cietrzewi, nie bywają wyzyskiwane dla celów łowieckich, przede wszystkim dlatego, że pardwy nie trzymają się stale tych samych tokowisk. Zobaczyć lub raczej posłyszeć toki pardwie jest dziełem przypadku przy okazji polowania na inną zwierzynę. Kto jednak raz w życiu nasłuchał się w noc wiosenną przed świtem głosów pardwy, ten wrażenia tego nigdy nie zapomni. Z odległego mszaru, w dzwoniącej ciszy pustkowia odzywa się na przemian coś niby płacz dziecka, potem niby stękanie konającego, a wreszcie niby wybuch szyderczego śmiechu. Znałem myśliwego, któremu włosy zjeżyły się na głowie, gdy siedząc w budce na cietrzewie posłyszał po raz pierwszy w życiu wiosenne stękania i śmiechy pardw. Pomyślał, że to dusze potępione nawołują się na zaklętym bagnie.
Uciekł kłusem do domu zapominając w budce strzelby i pasa z ładunkami.
Inną osobliwością fauny mchów jest nur polarny (colymbus arcticus).
Przelotnie zjawia się wiosną i jesienią w całej Europie, ale na jeziorach jelniańskich jest - podobno - ptakiem lęgowym.
Jeziora jelniańskie są bogate w ryby. Ryby, a zwłaszcza szczupaki jelniańskie dochodzą do wręcz fantastycznych rozmiarów i wagi.
Trzy są główne tego przyczyny. Po pierwsze jeziora mszarne, choć niezbyt głębokie, nigdy nie wymarzają do dna, nawet w zimy najostrzejsze, co należy zapewne tłumaczyć istnieniem cieplejszych źródeł podwodnych, tzw. krynic.
Rozdział XXI
ARTEMIS Z GAJLUTYSZEK
Część letniego urlopu Tadeusz spędzał na łowach "na północnej rubieży".
Pociąg pośpieszny Warszawa- Turmont na ostatnim odcinku między Wilnem i granicą łotewską przestawał być pośpiesznym, a stawał się tylko "przyśpieszonym". Na tym odcinku nie zatrzymywał się na jednej tylko stacji – Bezdany – czym wyrządzał oczywisty despekt miejscowości zapisanej w dziejach walk o niepodległość. Od Nowowilejki aż do Podbrodzia widok z okna wagonu był dość jednostajny: płaskie bory, podmokłe rojsty, piaszczyste pola.
Za Podbrodziem pejzaż się zmienia. Ożywia się znużone dotychczasową monotonią oko podróżnego i odtąd już do końca podróży nie oderwie się od okna. Wjechaliśmy bowiem w krainę pagórków leśnych i jezior, w słynną "Szwajcarię litewską" ciągnącą się wzdłuż kolei pasmem szerokim aż poza granice z Litwą i Łotwą. Co chwila zjawia się, lśni na chwilę w słońca i znika za ścianą nasypu lub za bukietem drzew – zwierciadło jeziora. Pociąg idzie zbyt prędko, aby zdążyć nasycić wzrok urokiem tych mijanych jak zjawy jezior i ocenić w pełni ich piękno. Za stacją Ignalino zaczyna błyszczeć na horyzoncie wschodnim coś niby klinga srebrna. Klinga ta będzie biec wraz z nami długo: miniemy stację i miasteczko Dukszty, a jeszcze lśnić będzie i zniknie dopiero wtedy, gdy się zbliżymy do granicy łotewskiej. To jezioro Dzisna. Jezioro Dzisna, podobnie jak tysiące innych jezior i jeziorek litewskich ma toń modrą, a brzegi wielce urozmaicone. Mamy więc krawędzie twarde, białopiaszczyste, lizane łagodną pieszczotą fali, wymarzone plaże słodkowodne. Mamy brzegi zarośnięte łozami i szerokim pasem sitowia i trzcin, ostoje dzikich kaczek, perkozów, kurek wodnych i łysek. Mamy wreszcie brzegi oddzielone od sąsiednich łąk obszernym kobiercem zdradliwego "lunu". Lunem ludność miejscowa nazywa trzęsawisko, czyli grubszą lub cieńszą warstwę mchu kryjącą pod sobą rozcieńczone błoto lub czystą wodę – nieraz bardzo głęboką. Jest więc lun formacją bardzo podobną do mszaru, ale nie równoznaczną. Mszar niekoniecznie powstaje obok jeziora lub w związku z jeziorem i najczęściej bywa zgoła niewinny; lun natomiast jest wynikiem zarastania mchem jeziora lub zatoki rzecznej, zawsze tai pod swą powłoką głębię wodną i przeto zawsze jest zdradliwy. Pod kim się przerwie lun, ten wpada "jak kamień w wodę" i kożuch mchu zamyka się nad nim bez śladu. Tylko uchwycenie w ostatniej chwili jakiejś łozy lub mocniejszej kępy mchu może mu uratować życie. Utonięcie na lunie zdarza się jednak bardzo rzadko. Po pierwsze dlatego, że ci, co mają odwagę chodzić po lunie, umieją po nim chodzić, tak jak umie po lunie chodzić łoś, zwierzę wielekroć cięższe od człowieka, które jednak nie tylko nie tonie, lecz nawet nie zapada w miejscach, w których zapada pies. Po drugie – nie cały lun jest niebezpieczny, lecz tylko tzw. "okna" w nim, które łatwo poznać, bo są porosłe ładną, ponętnie wyglądającą i jakby strzyżoną trawką.
Jezioro Dzisna ma pewną osobliwość, a mianowicie wyspę, która nie jest wyspą. Jest to paręset hektarów ziemi uprawnej liczący półwysep, na którym położona jest wioska. Ponieważ półwysep łączy się ze stałym lądem dość wąską i bagnistą szyjką, przeto ludność miejscowa – od wiosny aż do czasu, gdy bagno zamarznie i pokryje się śniegiem, komunikuje się ze "światem" tylko za pomocą łódek. Stąd nazwa "wyspa". A trzeba wiedzieć, że autochtoni są do tej nazwy bardzo przywiązani i nieoględny przybysz miałby w nich wrogów, gdyby zdradził cień przypuszczenia, że wyspa nie jest wyspą.
Tadeusz wysiada na stacji Dukszty. Między stacją i miasteczkiem a dworem roztacza się piękne, 4 kilometry długości jezioro Pereświeta. Dwór Dukszty stoi na wyniosłym wzgórzu i panuje nad trzema jeziorami: wspomnianą Pereświetą, Pereswietajte i Samańką. Dwór jest okazałym domem, murowanym i pobielonym, z typowym gankiem z kolumnadą i z półpiętrem o "klasycznym" daszku frontowym nad balkonem. Dużo takich domów jest na ziemi litewskiej. Dukszty, gniazdo starożytnej rodziny Dusiackich-Rudominów, przeszły później w drodze wiana do rodzin Biegańskich i Dowgiałłów, a w końcu, również w drodze wiana do Zanów. Piękny park ciągnie się półkolem na stromych zboczach północnego brzegu Pereświety i kończy się po stronie zachodniej monolitem góry Pelikalnis, co znaczy politewsku: góra sypana. Pelikalnis jest więc dziełem rąk ludzkich i powstała w zamierzchłych czasach Litwy pogańskiej, albo w celach obronnych, jako wieża sygnalizacyjna, albo może w celach jakiegoś kultu. Wiekowe brzozy płaczące na szczycie góry czynią wrażenie "świętego gaju" i szumem swym szepczą legendę o zamarłych misteriach pogańskich. Tak czy inaczej, więcej takich "pelikalnisów" jest na obszarze Litwy historycznej.
Do parku przytyka starożytny kościółek parafialny z plebanią, ufundowany ongi przez Rudominów. Ponieważ większość mieszkańców gminy duksztańskiej stanowią Litwini, więc proboszczem jest Litwin i kazania i śpiewy odbywają się w języku litewskim. Ale nie zawsze tak było. Po raz pierwszy kazania i śpiewy litewskie zamiast polskich wprowadzono na przełomie XIX i XX wieku. Nie podobało się to starym Litwinom. Przyszli do dworu ze skargą: – Chcemy kazań i śpiewów po polsku! Bo dość mamy prostoty [tj. języka litewskiego] u siebie w chacie. Skarga nie odniosła skutku.
Ksiądz Litwin był energiczny, uświadomienie narodowe chłopów postępowało szybko i w roku 1924, gdy Tadeusz po raz pierwszy zajrzał do Dukszt, nawet zażartym endekom nie przyszłoby już do głowy polonizować nabożeństwa duksztańskie.
W Duksztach Tadeusz spotkał się z instytucją, którą dotąd znał tylko z podręczników prawa cywilnego. Co niedziela tuż obok domu, na ukos przez trawnik przed gankiem przechodziły setki wyfrantowanych mieszkańców miasteczka Dukszty w drodze na nabożeństwo do kościoła.
– Jak możecie pozwolić na takie szwendanie się przez park tuż przed nosem? – dziwił się Tadeusz.
– Nic na to nie możemy poradzić. Mają od niepamiętnych czasów prawo na przechód. Idą z miasteczka krótszą ścieżką wzdłuż jeziora, a potem na ukos przez park.
Właścicielką Dukszt była Teresa z Dowgiałłów Zanowa, bohaterka dwóch okresów walk o niepodległość: P.O.W. Kowno i AK drugiej wojny, odznaczona krzyżem Virtuti Militari za czyny bojowe i wsławiona zbrojnym odparciem napadu bandyckiego na Dukszty wkrótce po pierwszej wojnie.
Pani Teresa była żoną Tomasza Zana, wnuka Tomasza Arcypromienistego, matką również Tomasza zwanego Muśkiem. Ponieważ "wielki" Tomasz był żonaty ze Świętorzecką, cioteczną babką Tadeusza więc pani Teresa była jego kuzynką, lub raczej kuzynową.
Dukszty leżą tuż przy granicy Litwy kowieńskiej w półmitycznym "kochanym powiecie jezioroskim", który znamy ze stron "Sobola i panny". W położonych niemal o miedzę i jak najzupełniej autentycznych Jużyntach spędził dzieciństwo i wczesną młodość Józef Weyssenhoff. Jużynty, tak jak Dukszty, leżą nad jeziorem. Tym samym powietrzem oddychał Weyssenhoff, z takiego samego dworu wyruszał na pardwy do dalekich mszarów Szepety. Tu tęsknił i kochał. Tu polował. Pofalowanym pejzażem ciągną się bory, luny i suche dyrwany od Dukszt w kierunku północnym, wzdłuż granicy litewskiej. Pola i pólka wśród lasów, zielone doliny, cieniste i wilgotne wąwozy, klomby dworów i dworków, sadami spowite i nieraz "po górsku" do stromych zboczy przylepione chaty wiejskie. Na rozstajach dróg rzeźbione w drzewie – arcydzieła nieznanych mistrzów-samouków – krzyże litewskie. A co parę kilometrów, w sposób zupełnie dla oka nieoczekiwany (co podobno jest jednym z sekretów malowniczości) zjawia się wśród pagórków "malowanych zbożem rozmaitym" lub zza zakrętu ścieżki leśnej – jezioro. Większe lub mniejsze. Czasem roztacza swe zwierciadło błękitne na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych, odbijając w swej czystej toni "codzienne" chmurki litewskie. Czasem jest maleńkie – kilkanaście kroków wszerz i wzdłuż – "trawą zarosłe na poły", tające swą toń ciemnozieloną w gęstwie podszytego boru.
Piękne jest jezioro Berżona. Jak Świteź okrągłe niby wielka czara i jak Świteź ze wszystkich stron otoczone lasem. Może nawet piękniejsze od Świtezi, bo nie ma nad nim ani zgiełku turystów, ani wrzawy kąpiących się. Myśliwy tylko albo rybak zjawiają się nad Berżoną.
W okresie, gdy samodzielną władczynią Dukszt była pani Teresa, a syn Musiek tylko jej pomagał w gospodarstwie, właścicielka odbywała inspekcję lasu w jednokonnej linijce w towarzystwie gości: Tadeusza i porucznika Korpusu Ochrony Pogranicza Kazimierza Podhajskiego. Nie dojeżdżając do Berżony, pani Teresa zatrzymała pojazd i rozejrzała się.
– Nie rozumiem – powiedziała – jakoś nie poznaję miejsca. Przecie las tutaj powinien być daleko gęstszy. Co to znaczy?
– O, to drobnostka – powiedział porucznik Podhajski – to tylko Musiek drzewa poprzestawiał.
Niedaleko od Berżony leży w borze jeziorko niewielkie będące rajem dla amatorów połowu raków. Nosi dźwięczną nazwę Bostynia. Dużo jest sposobów "rakobrania", lecz sposób stosowany w okolicach Dukszt jest chyba najbardziej sportowy. W ciepłą noc wybiera się towarzystwo wozami drabiniastymi na raki. W pobliżu jeziora na niewielkiej polance wśród sosen płonie ognisko. Panie niebiorące udziału w łowach gotują leśną kolację. A łowcy – panie i panowie – boso, w strojach kąpielowych, lub w inny sposób rozebrani, brodzą po kolana w wodzie wzdłuż brzegów jeziora i rękami wyciągają raki z pieczar mulistych, pod krawędzią brzegu. "Siły pomocnicze" trzymają na długich żerdziach kagańce płonących smolaków dla oświetlenia terenu łowów.
Polowanie wymaga zarówno zręczności jak determinacji. Nieraz nowicjusz boi się ślepego błądzenia dłonią w czarnym mule. Nieraz rak wymknie się i jak pająkowaty cień w migotliwym świetle kagańca zniknie w czarnej głębi.
Nieraz łowiec mniej zręczny wrzaśnie z bólu cięty w palce ostrymi nożycami raka. A po skończonych łowach towarzystwo gromadzi się przy ognisku i posilając się herbatą, wędlinami litewskimi, liczy trofea i w ożywionej gawędzie raz jeszcze przeżywa emocje rakobrania.
Ognisko trzaska, oświetlając złote, jakby przykopcone od dołu kolumny sosen. Pachnie żywicą i dymem żywicznym. Krążą "stopki" wódki. Brzmią przygaduszki dobrodusznie-ironiczne i śmiechy. W pieszczocie ciepłej nocy letniej rakobranie jest jakby rapsodem karnawału – season litewskiego: z szeptanego flirtu i przelotnych uścisków rodzą się i kojarzą związki. Ludzie nastrojeni romantycznie powiadają, że te nocne rakobrania mają w sobie coś z misteriów pogańskich – niby ogniska świętojańskie lub Dziady zaduszne.
O stajanie od Berżony biegnie droga Dukszty-Smołwy. Droga ta, ongi ruchliwa i ożywiona, zamarła w okresie "ani wojny, ani pokoju" pomiędzy Polską i Litwą. Z rzadka tylko, po zarastającym trawą lub nawet małymi brzózkami szlaku, zaturkocze linijka wioząca żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza albo myśliwych zdążających do bogatego w kaczki jeziora o groźnej nazwie Pijawki. A jest to chyba jedna z najładniejszych dróg litewskich. Z jednej strony ściana starego lasu, z drugiej – szpaler brzóz płaczących. Aleja sadzona ręką Boga i dlatego piękna. Aleja gubi się potem w pofalowanej płaszczyźnie dyrwanów. Dyrwany te zaczęto zasiewać dla celów użyźnienia łubinem. Pięknie wyglądają duksztańskie dyrwany wiosną, gdy łubin kwitnie żółtym kwieciem. Ale jeszcze piękniej prezentują się późnym latem i jesienią, gdy kwitną na nich liliowe i białe wrzosy.
Po kilku kilometrach jazdy zaciszną drogą leśną – wieś i strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza Gajlutyszki. Wzrok nawykły w ciągu paru godzin do oglądania ciemnych głębin leśnych jest olśniony pleinairem wspaniałego widoku. Od stóp wzgórza, na którym stanął Tadeusz, aż do mglistych zarysów zachodniego widnokręgu lśni lustro szafirowe olbrzymiego jeziora.
To jezioro Święte – po litewsku Szwenta. Granica między Rzeczypospolitą polską a Litwą oddała Kownu całą wodną powierzchnię, pozostawiając po stronie polskiej niespełna kilometr brzegu. Stojąc na gajlutyskim wzgórzu, wpatrzony w toń Świętego jeziora Tadeusz gubi się w mieszaninie sprzecznych myśli i nastrojów. Rozmyśla o tym, że jezioro jest piękne, jak bywa tylko twór przyrody nieskalany "ulepszającym" dotknięciem cywilizacji ludzkiej. Rozmyśla, że jezioro jest bardzo swojskie, ale jednocześnie – przekleństwem swarliwej, krótkowzrocznej i małostkowej natury człowieczej – obce, może nawet wrogie.
Na jeziorze o niespełna kilometr od brzegu płynie łódka. Nie jest to jednak łódź rybacka lub myśliwska, lecz łódź "pograniczników" litewskich, którzy strzegą, by nikt z tego brzegu nie śmiał naruszyć roześmianego w słońcu terytorium wodnego. W czystym powietrzu rysują się po tamtej stronie niebieskie wzgórza i zielone lasy. Dla nas jednak tamten brzeg jest zakazany, niedostępny. Tadeusza ogarnia więc złość na tych strażników strzegących jeziora!
Ale w sekundę później przychodzi refleksja: "Czy sami nie jesteśmy bez winy? Czy w tej kłótni, bądź co bądź rodzinnej, w której jesteśmy starsi, silniejsi i – podobno – rozumniejsi – nie zaniedbaliśmy czegokolwiek? Jakiegoś ustępstwa, lub nawet tylko gestu?
Czy sami nie przyczyniliśmy się walnie do tego, że oto w naszych oczach legenda jagiellońska kruszy się i rozwiewa?...".
W tym samym mniej więcej czasie przyjechał na występ gościnny z Estonii Igor Siewierianin i dał swój "poezo-koncert". Tadeusz słuchał jego śpiewnej deklamacji lub raczej inkantacji, wspominając z melancholią czasy petersburskie sprzed dwunastu lat, a po występie wespół z rosyjskimi przyjaciółmi zaprosił "ego-futurystę" na kolację do Żorża. Po paru kieliszkach wina rozmawiali ze sobą, jak gdyby się znali od dziecka, i z kręcącą się łezką w oku wspominali stare dobre czasy.
Szczególną atrakcją była gwara wileńska rozbrzmiewająca ze sceny, ze scenki, z radia, no i z gazet. Mistrzem był pan Wołłejko, farmaceuta z wykształcenia i wielki aktor z Bożej łaski. Wygłaszał przez radio niezrównane "pogaduszki oszmiańskie", a razu pewnego wprawił widownię w zachwyt, gdy w jakiejś trzeciorzędnej farsie francuskiej wystąpił w roli Napoleona – a był wzrostu sążnistego – i rolę tę wyrecytował w gwarze wileńskiej.
W "Słowie" doskonałe felietoniki gwarowe pisał pan Józef Cyrski pod pseudonimem "Wincuka Markotnego". Dublująca w radio pana Wołłejkę "ciotka Albinowa" była od nich znacznie słabsza: jej gwara wileńska brzmiała wymuszenie i sztucznie.
Warto też wspomnieć o Szopce akademickiej. Nieraz i kukiełki, i teksty bywały doskonałe. W tekstach często panowała gwara wileńska. Tadeusz zapamiętał strofę z pieśni dziadowskiej na temat odkryć archeologicznych w Wilnie:
Skopali ulica
I ci dasz ty wiara –
Znaleźli w Koczerdze
Moich łapci para.
Młodzież akademicka była – jak młodzież. Większość stanowili chyba młodzieńcy, którzy czy to pod wpływem środowiska, czy z właściwego młodzieży ducha protestu, sympatyzowali z endecją i miewali skłonności pałkarskie. Była też niewielka grupa komunistów ideowych, z których później jedni zginęli, a inni porobili te czy inne kariery . Tadeusz mało się interesował tymi sprawami, zwłaszcza że w urzędzie wojewódzkim nie pełnił żadnych funkcji politycznych. Utkwił mu w pamięci tylko taki drobny epizod. Sądzono za działalność wywrotową m.in. studenta Dembińskiego.
Jako świadek obrony wystąpiła pułkownikowa Pełczyńska, która dała o oskarżonym jak najlepszą opinię. W pewnej chwili prokurator zapytał:
– Czy słyszała pani, że w czasie służby wojskowej koledzy oskarżonego nazywali go "wazeliniarzem"?
– Słowo "wazeliniarz" nie miało prawa obywatelstwa w N. dywizji – odparła pani pułkownikowa głosem stanowczym. Po zakończonym przewodzie sądowym prokurator w swej mowie oskarżycielskiej podał w wątpliwość znajomość bogatego leksykonu koszarowego przez panią pułkownikową, którą w ferworze krasomówczym nazwał "jakąś" panią Pełczyńską. Boże!
Jaka burza powstała! "Kurier Wileński" napadł na biednego prokuratora, posypały się mniej lub więcej przejrzyste groźby i w rezultacie biedny prokurator musiał publicznie przeprosić panią Pełczyńską.
Zresztą i komuniści, i endecy byli ideowcami. Mniej sympatycznie prezentowała się grupka – szczęściem nieliczna – studentów "współpracujących z rządem" pod tym lub innym szyldzikiem, korzystająca z różnych zasiłków i mając z góry zapewnione posady i posadki.
W Wilnie kwitła poezja. Tadeusz pożegnał się z poezją własną około roku 1924 i odtąd cudza poezja interesowała go tylko dorywczo. Toteż nie udzielił mi należytego materiału dla opisania tej gałęzi kultury wileńskiej.
Opowiedział mi tylko maleńką historyjkę – na pół rodzinną – luźnie z poezją związaną.
Jednym z synów wielkiego (Arcypromienistego) Tomasza Zana, a więc wujem Tadeusza Irteńskiego, był Klemens Zan. Zakończył życie na przełomie przeszłego i obecnego stulecia w sposób tajemniczy i tragiczny. Wracał pociągiem z Warszawy do Wilna. Wjechał do tunelu między Landwarowem i Wilnem zdrów i cały, a wyjechał martwy i z przestrzeloną czaszką.
W swoim czasie zdarzenie było wielką sensacją rodzinną i wileńską. I oto w jakieś 40 lat później poetka panna Kazimiera Iłłakowiczówna w artykule autobiograficznym w "Słowie" wspomniała swoje dzieciństwo i napisała w taki mniej więcej sposób: "Ojca słabo pamiętam. Nie zapomnę tylko strasznej rozpaczy matki, gdy się dowiedziała, że ojciec mój wjechał do tunelu pod Landwarowem zdrów i cały, a wyjechał z przestrzeloną czaszką". Nie było wątpliwości, kogo panna Iłłakowiczówna miała na myśli, skoro tego rodzaju wypadki nie zdarzały się co dzień i zresztą ten szczególny wypadek był nawet po czterdziestu latach w żywej pamięci wilnian.
Nie mam wątpliwości, że pochodzenie nieślubne nikogo nie hańbi, no ale przypominanie ludziom takiego swego pochodzenia jest kwestią osobistego amatorstwa osoby przypominającej. W danym wypadku panna Iłłakowiczówna popełniła jednak – wyrażając się delikatnie – nietakt.
Legalna żona i troje legalnych dzieci Klemensa Zana żyły jeszcze w Wilnie w najlepszym zdrowiu i oczywiście nie sprawiła im przyjemności lektura ekshibicjonistycznych wspominków panny Kazimiery Iłłakowiczówny.
Wilno było miastem uniwersyteckim, a więc prócz profesorów miało też studentów. Większość studentów wyznawała ideologię, jak już wspomniałem, antysemicką i pałkarską.
Za wojewody Beczkowicza, który przyszedł po krótkim wojewodowaniu pana Kirtiklisa, wybuchły ostre zamieszki studenckie. Chodziło o "numerus clausus" i o krajanie trupów chrześcijańskich przez Żydów. Przede wszystkim parę słów o panu Beczkowiczu.
Nie był popularny ani wśród podwładnych, ani wśród ludności. Piłsudski, stając w Pałacu Rzeczypospolitej, skarżył się, że Beczkowicz był "nudnym" wojewodą. Był to bezsprzecznie człowiek niegłupi i bardzo dobrej woli, ale mu brakowało tego "czegoś", co zjednywa ludzi i co miał nawet – w pewnym stopniu – żandarm Kirtiklis.
Zamieszki przybrały tak duże rozmiary, że musiała je tłumić policja przy pomocy gazów łzawiących. Było wielu Żydów pobitych pałkami. Był jeden zabity – student Polak nazwiskiem Wacławski, którego ugodził w skroń kamień rzucony przez Żyda.
(W tym miejscu – mała notatka historyczno-informacyjna. Za cały okres dwudziestolecia Polski niepodległej zdarzyły się dwa poważniejsze
zaburzenia antyżydowskie. Wspomniane zamieszki studenckie w Wilnie, w których zginął Polak Wacławski, i w parę lat później wielki pogrom
sklepów żydowskich w Brześciu Litewskim.
Pogrom ten doszedł do skutku dzięki rozmyślnej bezczynności policji oburzonej na Żydów za zabójstwo policjanta-wywiadowcy przez rzeźnika Żyda.
Pogrom wyrządził Żydom duże straty materialne, ale ofiar ludzkich wśród Żydów nie było. Jak widzimy więc, dwa większe "pogromy" żydowskie w Polsce odbyły się w ten sposób, że jeden był zakończony, a drugi wywołany zabójstwem Polaka.
Skąd więc ta ironia historii, że Żydzi na całym świecie zapominają o pogromach w carskiej Rosji, zdają się zapominać o strasznych zbrodniach niemieckich /z wyjątkiem może obywateli Izraela/, ale dokładnie pamiętają o tych "pogromach" polskich? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w psychice nie żydowskiej, ale polskiej. W Polsce nie było geograficznej "linii osiedlenia", która była hańbą Rosji carskiej. Nie było też, jak w carskiej Rosji, organizowanych przez władze pogromów. Ale Polacy mieli, a zapewne wciąż mają –jakiś antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną "linię osiedlenia", która ich niewidzialnie, lecz mocno odgradza od Żydów.
Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą. Natomiast mieliśmy i mamy bardzo wykształconych i bardzo mądrych Polaków, którzy byli i są antysemitami z głębokiego przekonania. Żydzi doskonale to czują. I dlatego zapomną krwawe pogromy Rosjanom. Gotowi są zapomnieć Niemcom ich potworne zbrodnie. Ale Polakom nie przebaczą tego "mistycznego" antysemityzmu, który wyczuwają spod szminki frazesów.
Ktoś może zarzucić, że w mojej "teorii" o charakterze polskiego antysemityzmu tkwi błąd zasadniczy. Przed ostatnią wojną na jednego Żyda w Polsce przypadało pięciu czy sześciu Polaków. A podobno każdy Polak musi mieć swego Żyda.
Innymi słowy musiał istnieć popyt na Żydów, jako kandydatów na przyjaciół. Skąd więc antysemityzm – mistyczny czy inny? Błąd jest tylko pozorny.
Nawet endek mógł z całego serca przyjaźnić się i ściskać z pojedynczym Żydem. Pojedynczego Żyda można było choć do rany przyłożyć. Ale endek był wrogiem żydowskiego tłoku. I nie tylko endek. Antysemityzm polski był przeto skierowany nie przeciw pojedynczym Żydom, lecz przeciw Żydom zmasowanym na plaży, w kawiarni, w teatrze, w auli uniwersyteckiej. A nazwałem go "mistycznym", ponieważ niemały wpływ na nastroje antysemickie miał specyficzny polski katolicyzm, no i ponieważ żadną rozsądną racją nie dał się usprawiedliwić.
Negowanie polskiego antysemityzmu jest ochronną obłudą – zwłaszcza na emigracji.
Tłumaczenie zaś tego antysemityzmu względami gospodarczymi jest braniem cech wtórnych za cechy główne).
Gdy mowa o Żydach – mała autentyczna anegdota. Słynął w Wilnie przed pierwszą wojną potężny dom bankowy pana Bunimowicza. Po wojnie zaczął upadać – łącznie z upadkiem gospodarczego znaczenia Wilna. Pan Bunimowicz jednak był nadal znanym i szanowanym obywatelem miasta Wilna. Z tego też tytułu zrobiono go hiszpańskim konsulem honorowym.
Gdy wybuchła hiszpańska wojna domowa, współpracownik "Słowa" zjawił się u konsula republiki hiszpańskiej z prośbą o wywiad. Pan Bunimowicz wpadł w wielką irytację:
– Jestem konsulem honorowym. O żadnej rewolucji nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dajcie mi święty spokój!
Nazajutrz "Słowo" wydrukowało ten krótki wywiad z konsulem hiszpańskim na pierwszej stronicy i wielkimi literami.
Jeśli o wywiady chodzi, inny wypadek zaszedł z Geniem Falkowskim.
Tadeusz po zamordowaniu Aleksandra serbskiego przypomniał sobie, że przecie Genio kolegował w cesarskiej szkole prawa w Petersburgu z Aleksandrem Karadżordżewiczem, wówczas jeszcze księciem serbskim.
Zatelefonował zaraz do Stanisława Mackiewicza, radząc mu posłać kogoś z redakcji do Genia dla przeprowadzenia wywiadu. W przeciwieństwie do wywiadu z panem Bunimowiczem ten wywiad udał się, bo Genio był wymowny i lubił koloryzować. Puścił się w różne szczegóły – prawdziwe czy zmyślone. M.in. powiedział, że był z Karadżordżewiczem w wielkiej przyjaźni i nazywał go "Karą".
Na zakończenie tego rozdziału o "gasnącym zniczu" wileńskim warto wspomnieć o dwóch wielkich przygodach literackich, których Tadeusz
Irteński doznał w czasie swego czternastoletniego pobytu w Wilnie. Tymi wielkimi przygodami były dwie książki: "Nienasycenie" Stanisława Ignacego Witkiewicza i "Młyn na wzgórzu" (w oryginale po prostu "Młyn") duńskiego pisarza Karola Gjellerupa. Każda z tych książek oczarowała go
w inny sposób. Zirytował się, gdy się dowiedział, że zdaniem profesora literatury skandynawskiej na jednym z wielkich uniwersytetów amerykańskich, Gjellerup był pisarzem niżej średnim i że Nagrodę Nobla dostał przez omyłkę.
– Jedno z dwojga! – mówił mi Tadeusz z oburzeniem – albo ja jestem idiotą i akademia szwedzka składa się z idiotów, albo idiotą jest ten profesor.
Osobiście wolę to drugie przypuszczenie.