Tęsknota do kraju lat dziecinnych – do ścisłej ojczyzny – jest godna pochwały, ale – czy ci Polacy "uciekinierzy" czują choćby w drobnej mierze jakąś więź wewnętrzną, jakąś choćby cząstkową przynależność do tego Mińska i Mińszczyzny, gdzie przyjęto ich przed dwoma laty z otwartymi ramionami, gdzie cackano się z nimi, gdzie ich karmiono, pojono, opierano? Chyba nie... Toteż rdzenni mińczucy chmurzą czoła i z rozterką w duszy słuchają miodopłynnych frazesów o ojczyźnie, o 3 maja, a hufcach narodowych, o tym że nie rzucim ziemi skąd nasz ród...
Jak wieś przyjęła rewolucję? W guberniach wielkoruskich i na Ukrainie gromiono, rabowano i palono dwory. "Nad popieliskami, nad gniazdami ziemiańskimi, nad Rusią ziemiańską wił się dym czarny". Na Białorusi było zupełnie inaczej. Wieś przyjęła postawę spokojną i wyczekującą. Aż do późnej jesieni, czyli do przewrotu bolszewickiego, nie było na Białorusi ani jednego "pogromu". Parobcy i robotnicy dniówkowi pracowali normalnie, słuchając rozkazów właściciela, rządcy i ekonoma. Powstały wprawdzie w każdej wsi komitety, ale te komitety obserwowały tylko i kontrolowały, nie wtrącając się do cyklicznych prac na polach i łąkach. Gorzej było z lasem: kradzieże leśne odbywały się jawnie. Las baćkowski stanowiący samotną wyspę w promieniu kilku wiorst był zawsze pokusą dla sąsiednich wiosek, a teraz cierpiał straszliwie. Kraść budulec lub opał przyjeżdżały "kolosy" z wiosek bardzo odległych. Pani Irteńska nakazała leśnikom, aby tylko upominali chłopów, że rozkradają "dobro publiczne". Upomnienia były rzecz prosta grochem o ścianę. Ale sielanka trwała: gdy Tadeusz spacerując po lesie ze strzelbą, spotykał chłopa wywożącego drzewo, ten po staremu czapkował paniczowi i nawet robił minę zawstydzoną. Tadeusz chodził jednak do lasu coraz rzadziej: spotkanie ze złodziejem leśnym, lub nawet tylko daleki odgłos siekiery nie należały do przyjemności.
Sielanka trwała, choć nikt – poza wierzącymi w cuda, nie łudził się. Chłopi byli święcie przekonani, że niebawem zagarną całe "pańskie" dobro, ziemianie zastanawiali się, czy i co uda im się unieść ze zbliżającej się zagłady. Najskromniejsze bowiem programy ówczesnych partii politycznych przewidywały nie wykup, ale odebranie całej ziemi "obywatelskiej" bez żadnego odszkodowania. W Petersburgu toczyło się wesołe przelicytowanie się w radykalizmie społecznym. Była moda na "polewienie", tj. równanie na lewo całej myśli politycznej. Tyle tylko, że partie skrajnie lewe chciały wszystkiego zaraz, a partie prawe troszkę potem.
Sielanki nie było w majątkach położonych blisko frontu. Tam panoszyli się żołnierze, a oficerowie byli bezsilni. Żołnierze kradli więc wszystko, co się dało: taszczyli z lasu drzewo na opał, łamali na opał parkany, kradli drób i statki domowe, otrząsali zielone jabłka z drzew. Zresztą przed rewolucją działo się w majątkach przyfrontowych to samo. Gdy Zbynio Czechowicz powiedział starej na pół głuchej babie dworskiej.
– A słyszałaś babka? Nasi wzięli Erzerum.
Na to odpowiedziała smutno kiwając głową:
– Oni wszystko zabierają, paniczu. Miałam stare wiaderko i to mi zabrali.
Dużo kłopotu z żołnierzami frontowymi miała pani Tadeuszowa Bochwicowa z majątku Florianów pod Baranowiczami. (Majątek ten przeszedł do historii literatury polskiej, jako miejsce "wczasów" Elizy Orzeszkowej i Władysława Stanisława Reymonta). Florianów nie miał lasu i miał niedużo ziemi ornej. Jego ozdobą i głównym źródłem dochodu był wspaniały sad owocowy z 6 tysiącami drzew na obszarze 20 dziesięcin. Stacjonujący we Florianowie żołnierze biwakowali w sadzie pod jabłoniami, rozkładali ogniska, nad którymi wytrząsali wszy z koszul, śpiewali pieśni, grali na harmonii, obżerali się zielonymi jabłkami. Pani Bochwicowa błagała ich, aby nie otrząsali jabłek, wskazując na szkodliwość niedojrzałych owoców dla zdrowia, no i powołując się też na niedopuszczalność marnowania "dobra publicznego". Żołnierze słuchali upomnień z dobrodusznym humorem i żuli zielone jabłka z głośnym mlaskaniem. W pewnej chwili jeden z nich zirytował się jednak i krzyknął na kolegę harmonistę:
– A cóż to stara nie daje nam spokoju! Dimka, a zagraj no jej Ojrę!
Pani Bochwicowa opowiadała później w Mińsku:
– Cóż miałam zrobić? Oni grali Ojrę, a ja poszłam do domu. Starałam się tylko nie iść w takt.
Pani Bochwicowa opowiadała z humorem i słuchacze się śmieli. A jednak amatorzy symbolów mogliby dojrzeć coś głębszego w tym widoku zacnej pani Bochwicowej starającej się nie iść w takt sołdackiej Ojry. Owego lata 1917 usiłowanie, by nie kroczyć w takt zwycięskiego marsza rewolucyjnego, usiłowanie nieśmiałe, naiwne, zabawne – było właściwie jedynym wyrazem protestu ze strony klasy, którą wkrótce miano ochrzcić pogardliwym mianem "wystraszonej inteligencji i niedorżniętych burżujów".
Petersburg obradował, rządził, wydawał odezwy. Rada delegatów żołnierskich i robotniczych też obradowała, rządziła, wydawała odezwy.
Gadano. Na garstkę bolszewików patrzano z lekceważeniem, tym bardziej, że ich "putsch" lipcowy z łatwością stłumiono, a Lenin skrył się gdzieś bez śladu. Czy go zresztą szukano? Partie zasiadające w Rządzie Tymczasowym i w radzie delegatów uważały bolszewików za błądzących, ale miłych sercu socjalistycznemu braci. Bano się piekielnie nie ponownego powstania bolszewików, ale "czarnej reakcji". Bolszewików potępiono za "putsch" lipcowy nie dlatego, że byli bolszewikami, ale dlatego, że swym zamachem mogli utorować drogę reakcji z restauracją monarchii włącznie. Zamykano oczy na fakt, że bolszewicy, choć pobici w lipcu w czasie powstania, de facto już zwyciężyli. Front był na razie biernie, ale wyraźnie probolszewicki. Żołnierze nie chcieli się bić. Myśleli o pokoju i o tym, aby zdążyć do rodzinnych wiosek, zanim cała ziemia nie zostanie podzielona. Nie było jeszcze masowych dezercji, ale zarządzona w czerwcu przez Kiereńskiego ofensywa zakończyła się fiaskiem. Znikł wszelki cień dyscypliny wojennej. Nad "propozycją" dowództwa, aby zaatakować okopy niemieckie, komitet pułkowy naradzał się całą dobę i albo uchwalał atak, albo go nie uchwalał. Jeżeli uchwalał atak, to zdarzało się, że pułk sąsiedni uchwały nie uznawał i nie ruszał się z miejsca.
Zjawiły się bataliony szturmowe, tj. bataliony złożone z żołnierzy, którzy chcieli się bić z Niemcami. Nazywano je też batalionami śmierci. Żołnierze tych batalionów mieli na ramieniu czarne opaski z trupią główką. Z batalionów śmierci nic nie wyszło. Miały służyć do zawstydzania zwykłych batalionów, które nie chciały się bić, i porywać te bataliony do ataku bohaterskim przykładem. Przykłady nie znalazły naśladowców. Batalion śmierci wracał z ataku zdziesiątkowany, bo bataliony sąsiednie zwykłe – nie ruszały się z okopów.
Były też baterie śmierci. Do jednej z nich należał praporszczyk Jaś (Icek) Święcicki. Przyjeżdżał do Mińska na parę dni urlopu, paradując z opaską z trupią główką na ramieniu.
Zjawiły się wreszcie bataliony kobiece. Miały one do reszty zawstydzić tchórzliwe serca męskie. Niestety kobiety szły do ataku z wielkim wrzaskiem, ginęły – a mężczyźni w okopach śmieli się z tego "dziurawego wojska" i ani im się śniło atakować Niemców.
Gdzieś w końcu lata dreszcz nadziei przebiegł przez klasę "wystraszonej inteligencji i niedorżniętych burżujów". Andrzej Węcławowicz, podporucznik (kornet), który wtedy pracował w Mińsku w oddziale radiotelegraficznym frontu zachodniego, aż się zarumienił, gdy przeczytał rozszyfrowaną przez podoficera depeszę: "Generał Korniłow ruszył na Piotrogród". Pochód wodza naczelnego Korniłowa z Mohylowa na stolicę stanowi jedną z niejasnych kart rewolucji rosyjskiej. Jedni twierdzą, że Korniłow działał na własną rękę, aby zrobić porządek w stolicy, a przede wszystkim rozpędzić radę delegatów żołnierskich, usunąć rząd Kiereńskiego i przywrócić dyscyplinę wojskową. Inni powiadają, że pochód Korniłowa był ukartowany wspólnie z Kiereńskim, lecz że Kiereński w ostatniej chwili zląkł się, zdradził generała i obwołał go buntownikiem. Czy było tak czy owak – jest zupełnie nieważne, bo pochód Korniłowa, choćby poparty przez Kiereńskiego, musiał się skończyć fiaskiem. Był spóźniony o kilka miesięcy. Gdyby nawet dzielnemu generałowi udało się zrobić porządek w stolicy, należy wątpić, czy wpłynęłoby to na zmianę nastrojów doszczętnie zdemoralizowanego i rozbałwanionego frontu ciągnącego się na przestrzeni paru tysięcy wiorst.
Zaczęła się jesień. Z chłodami znikły ostatnie powiewy rewolucyjnej wiosny. Zaczęły się dezercje z frontu. Pociągi były zapchane żołnierzami, którzy albo wracali do domu "dzielić ziemię", albo spekulowali tym lub innym towarem dźwiganym w workach. Nazywano ich "mieszocznikami". Wagony śmierdziały machorką, suknem sołdackim i niemytymi ciałami. Pasażerów obłaziły wszy. Miasta, miasteczka i wsie gotowały się do wyborów do konstytuanty.
"W nocy czarnej, we krwi, w męce; z lat zamieci, wojny, tuszy, krzywd, nadziei; z bankietów, więzień, wyborów, toastów – chmurą śnieżnej krupy przedzimowej niesiony – wstawał Październik" (Słowa przytoczone w tym rozdziale kursywą i w cudzysłowie są wzięte z noweli Władimira Lidina "Powiest' o mnogich dniach").
Rozdział IX
"ZA MIASTEM WOLNOŚĆ"...
Doszukiwanie się przyczyn wypadków zwanych dziejowymi, tj. wypadków wstrząsających życiem całego roju ludzkiego, jest – jak już wspomniałem parę razy – bezcelowe i nawet szkodliwe. Bezcelowe – jedynym bowiem, dość względnym celem takich rozrywek umysłowych jest utrzymanie na kuli ziemskiej kilku tysięcy katedr historii. Szkodliwe – bo "nauka" o związku przyczynowym zdarzeń historycznych kieruje myśl ludzką na fałszywą drogę, ogłupia maluczkich i wbija im w umysły zniekształcony obraz tego, co nazywamy historią. Związek przyczynowy to łańcuch logiczny, a historią rządzi wszystko prócz logiki i sensu. Co rządzi historią? – Nie wiem. Może Opatrzność, może "prawa historyczne" (które Lew Tołstoj "namacywał", ale których nie odkrył, ale które oczywiście "odkryli" marksiści), może przeznaczenie, może – co najprawdopodobniejsze – przypadek lub mówiąc ściślej – wypadkowa przypadków. Wszystko – tylko nie rozum i nie logika.
Nauka historii zbliży się może kiedyś do zrozumienia "przyczynowości" zjawisk historycznych, jeżeli narodzi się jakiś Freud czy Jung "historyczny" i nauczy nas psychoanalizy podświadomości zbiorowej, badając mroki psyche roju ludzkiego i kreśląc "prawa" rządzące snami (na jawie) ludzkiej gromady (Już po napisaniu tego rozdziału przeczytałem w "Kulturze" paryskiej (lipiec–sierpień 1962) uwagi Pawła Hostowca o "mechanizmie zbiorowych zaburzeń równowagi psychicznej". Badanie tego "mechanizmu" jest chyba równoznaczne z psychoanalizą podświadomości zbiorowej?). Wykrycie takich "praw" nastąpi nieprędko i chwała Bogu, że nieprędko. Szczęście jednostek i narodów polega na tym, że nie znają dnia ani godziny. Gdy dowiemy się o dniu i godzinie, życie straci dla nas wszelki urok i sens.
Brak logicznego związku przyczynowego nie znaczy jednak, że w pewnych okolicznościach i na pewien dystans nie możemy – przewidywać. Jeżeli wybuch rewolucji lutowej był dla wszystkich – nie wyłączając Włodzimierza Iljicza Lenina – niespodzianką, to zagarnięcie władzy przez bolszewików powinno było być do przewidzenia już w pierwszych tygodniach po wybuchu rewolucji lutowej. Nie chodzi tu o żadne "przyczyny"! Jeżeli siedzę w wątłym kajaku bez wioseł i prąd Niagary niesie mnie ku wodospadowi, nie potrzebuję snuć wątku przyczynowego, aby wiedzieć, że tylko cud może mnie uratować od runięcia w otchłań wodną.
Rosja kierowana przez Rząd Tymczasowy była właśnie takim kajakiem unoszonym ku przepaści. Rząd był tak rozgadany i tak własnym gadaniem otumaniony, że albo nie wiedział, co się dzieje, albo czekał cudu. No i wyrażając się kolokwialnie – doczekał się.
cdn