Papiery "kresowców" znów poszły w górę. Tłumno było w kawiarence "Kresy". Tłumno, gwarno i pracowicie na Długiej, gdzie się mieściły liczne instytucje kresowe, a między nimi wspomniany Komitet Obrony Kresów.
Tłumno było w restauracyjce na Marszałkowskiej założonej przez pana Sielawę z majątku Paule powiatu lepelskiego. Zacny pan Sielawa rychło jednak zbankrutował, bo mając gest szeroki i duszę otwartą, trwonił wszystkie wpływy kasowe na fundy gościom.
Wrzało życie towarzyskie. W roku 1919 nie wytworzono jeszcze nowego stylu powojennego, toteż wznowiono tak modne przed rokiem 1914 "żurki". Salony i saloniki otworzyły swe podwoje. Gospodynie prześcigały się, by ściągnąć na swój żurek jakąś osobliwość, przede wszystkim wojskową, w ostateczności polityczną, a już w najgorszym razie artystyczną. Polowano na generałów. W braku generała bojowego – ściągano sanitarnego, zacnego generała-lekarza Bernatowicza. Na jednym z żurków w salonie dość arystokratycznym, lwem był poseł ludowy w białej sukmanie.
Najmilsze, naprawdę wesołe żurki odbywały się w oficynie na Nowym Świecie w mieszkaniu sióstr: pani Luni Hartinghowej i pani Róży Reliszko.
Mąż pani Luni był oficerem i jednym z organizatorów pułku jazdy tatarskiej. Pułk ten wystartował z wielką "publicity", spotęgowaną przez posmak egzotyki, ale skończył swój żywot dość niesławnie. Zresztą pani Lunia od początku matkowała Dąmbrowszczakom. Pani Róża była żoną dowódcy szwadronu w pułku ułańskim już mającym swe dzieje bojowe w korpusie Dowbora. Mąż pani Róży major Reliszko miał małą przygodę "polityczną", która wprawdzie zdarzyła się w dwa lata później, ale opowiem ją tutaj, by już do osoby zacnego majora nie wracać.
Gdy premier Witos objeżdżał autem granicę ryską, asystował mu m.in. starosta nieświecki Czarnocki i major Reliszko, jako dowódca szwadronu stacjonującego wtedy nad granicą.
– Bardzo dziwnie wytyczono tę granicę – bawił major rozmową premiera – tak na przykład, panie premierze, majątek mojej żony pozostał po stronie
bolszewickiej i tylko mały skrawek przypadł Polsce.
Witos uśmiechnął się i pogroził palcem:
– Widzę, że wy, panowie oficerowie, walczyliście z bolszewikami głównie dla majątków.
Reliszko nic nie odpowiedział, ale zataił urazę. Wkrótce nadarzyła się sposobność do zemsty. Przejeżdżali przez zaścianek szlachecki. Starosta Czarnocki wyjaśnił premierowi starodawne pochodzenie zaścianków, dodając, że ekonomicznie szlachta zaściankowa nie była w lepszym położeniu od chłopów, a różniła się od nich mową, wyznaniem, ubiorem i obyczajami.
Witos bardzo się zainteresował, kazał zatrzymać auto i gawędził jakiś czas z zaściankowiczami. Gdy ruszono dalej, Witos mówił:
– Nie rozumiem, czemu ta szlachta jest taka dumna i czemu się wyróżnia od otaczającego chłopstwa. Przecież jest równie biedna jak okoliczni chłopi.
Major Reliszko pośpieszył z odpowiedzią:
– Nie wiem, panie premierze, jak jest teraz, bo nie znam praw polskich, ale za czasów rosyjskich taka była różnica, że szlachcic, choćby najbiedniejszy, nie podlegał karze cielesnej, a chłopu, gdy coś przeskrobał, dawano w dupę.
Tym razem Witos nic nie odpowiedział.
Wracam jednak do żurków na Nowym Świecie. Salon pań Hartinghowej i Reliszkowej, ziemianek z Nowogródczyzny, gromadził co środę całą śmietankę "emigracji" kresowej. Bywały tam czarujące mężatki, przeważnie bez mężów, i pełne najsłodszych obietnic panienki. Z cywilów bywali tam: Tadeusz Irteński, Rudy i Rosjanin – oczywiście "biały" – Szingarew. Poza tym – same mundury. W okresie mody na Francuzów pani Lunia ściągnęła ich na żurek aż pięciu. Czterej z nich byli małego wzrostu, czarniawi, hałaśliwi, gadatliwi – ot tacy sobie "Francuziki z Bordo" wedle komedii Gribojedowa. Piąty odbijał od tamtej czwórki: był długi, miał blond włosy i brzydką twarz. Tadeusza uderzyły jego głęboko osadzone oczy, odstające uszy i potężny nos. Byłoby w nim coś z Podbipięty i coś z Donkiszota, gdyby nie to, że tamtych kojarzymy z wyrazem poczciwości, a ten nie wyglądał sympatycznie. Uderzała też jego mowa francuska, niepodobna do szybkiej paplaniny jego towarzyszy. Rudy też zwrócił uwagę na dziwnego Francuza.
Właśnie mijała go pani Lunia z koszykiem herbatników.
– Pani Luniu, skąd pani wytrzasnęła tego kłapoucha?
– Jakiego kłapoucha?
– Tego tam... Rozmawia w tej chwili z Kawą Koźmińską i wachluje uszami.
– Cicho. Jest pan nieznośny. To bardzo ważny major francuski. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny z północnej Francji. Nazywa się de Gaulle.
– Francuz?
– Naturalnie, że Francuz. Co za pytanie!
– Bo mówi jakoś inaczej, niż tamci...
Wkrótce towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Rudy, Szingarew i Tadeusz wychodzili razem. Szingarew, który fundował kompanom kilka kolacji z rzędu w swoim numerze w hotelu Royal na Chmielnej – na kredyt zresztą – zwrócił się do Rudego:
– Teraz twoja kolej zaprosić nas na kolację.
– Owszem, zapraszam, ale jutro. W południe.
– W południe? Na śniadanie?
– Nie. Na rozbiórkę soboru na placu Saskim.
– Bałwan.
Takie były zabawy w owym 1919 i takie było pierwsze i ostatnie spotkanie Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego z de Gaulle'em.
Na Wielkanoc Piłsudski zdobył Wilno. Powstał w Wilnie Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich z Jerzym Osmołowskim na czele. W Warszawie na Kredytowej mieściła się ekspozytura, gdzie dyktatorem aprowizacyjnym był pan Olgierd Gordziałkowski, powinowaty Osmołowskiego. Zaczęły się interesy – legalne i mniej legalne. Osmołowskiego i Gordziałkowskiego pomawiano o nepotyzm i różne afery "na boczku". Ile w tym było prawdy, a ile zawistnej plotki – nie wiadomo. W każdym razie, gdy Andrzej Niemojewski w swej "Myśli Niepodległej" zaatakował Osmołowskiego i Gordziałkowskiego, nikt go nie oskarżył o oszczerstwo, a sprawa skończyła się na jakichś sprostowaniach i broszurkach. Do Wilna szmuglowano sacharynę. Szmugiel był finansowany przez Żydów, a uskuteczniany przy pomocy oficerów, którym żandarmi w Lidzie nie śmieli rewidować walizek.
(Jeżdżono do Wilna przez Lidę, bo most na Niemnie w Grodnie był zerwany czy zepsuty).
Skrystalizował się Cempść warszawski. Do przybyłych z Mińska Rudego, Tadeusza Irteńskiego, Wiktora Piotrowskiego (zwanego Piotrem lub Starym, bo był najstarszy z grona), Koka (Konstantego) Proszyńskiego – doszlusowali z Wilna Janek Bochwic, zwany Iwonem, i Toś (Antoni) Januszkowski. Z wyjątkiem Tadeusza i Januszkowskiego pozostali rozlokowali się w kilku pokojach umeblowanych na wysokim parterze na Sewerynowie w domu dr. Przyborowskiego, gdzie ongi mieściła się lecznica chirurgiczna i gdzie Tadeusz był operowany. Prócz Cempścia w pokojach mieszkał jakiś wiceminister przemysłu czy handlu i niejaki pan Bober. Ton jednak całemu lokalowi nadawał Cempść i wkrótce pokoje umeblowane uzyskały pospolitą nazwę "kurwiego dołku". Nie były tylko mieszkaniem Rudego, "Piotra" i Koka; stały się czymś w rodzaju klubu czy stacji etapowej dla wszystkich bardzo licznych przyjaciół i znajomych – zarówno mieszkających w Warszawie, jak przyjezdnych.
Odbywały się tam kartograjstwa, pijaństwa i inne "orgie". Normalnymi gośćmi w porze wieczornej i nocnej były prostytutki, ale nieraz ktoś z Cempścia lub jego przyjaciół zamawiał sobie pokój na randkę z kobietą z towarzystwa. Nie było to jednak bezpieczne, bo z reguły tożsamość damy bywała – tymi lub innymi drogami – wykryta i święta zasada dyskrecji pogwałcona. Trudno wyliczyć wszystkich, którzy "kurwi dołek" na Sewerynowie odwiedzali. Z przyjezdnych stawał tam Bohdan Zalutyński. Z miejscowych bywali literalnie "wszyscy", a wśród nich ludzie należący nieraz do starszego pokolenia, jak np. hr. Henryk Plater zwany Abą (On bat), gdyż poprzednie jego przezwisko Malwa (Mal va) wyszło już wtedy z użycia.
Pokoje na Sewerynowie miały jedną niepospolitą zaletę: nie wymagały opalania, bo w suterenach pod nimi mieściła się łaźnia parowa. Bohdan Zalutyński chodził do tej łaźni w bogatej dasze do pięt ubranej na gołe ciało. Jeżeli spotykał po drodze kobietę, rozchylał poły dachy, wywołując słuszne wrzaski strachu i oburzenia.
Służącą, a jednocześnie zarządczynią pokojów umeblowanych była Feliksowa, kobieta w średnim wieku ze śladami dawnej urody. Wykłócała się
z niesfornymi lokatorami, urządzała awantury o komorne, ale w gruncie ich lubiła. Zresztą po okresach chudych przychodziły dni tłuste (interesy!), a wtedy Feliksowa nie tylko inkasowała komorne, ale była hojnie wynagradzana. Nie lubiła oczywiście częstych wizyt "kobiet uprawiających nierząd zawodowo". Gdy ją posyłano po piwo i wódkę, lub po przekąski do pobliskiego "Lija", zwracała się z błagalną prośbą: – Proszę tylko nie sprowadzać kurwów.
Z góry wiedząc, że te błagania nic nie pomogą, dodawała:
– Przynajmniej proszę nie krzykać.
Zresztą specjalistą od krzykania był głównie mąż Feliksowej pan Feliks. Był szewcem z zawodu, toteż w ciągu sześciu dni powszednich nie było go słychać. Był maleńkiego wzrostu, szczupły, przygarbiony i robił wrażenie, że jest pod pantoflem u dorodnej Feliksowej. Ale w soboty wieczorem i w niedziele upijał się i urządzał dzikie wrzaski. Zresztą Feliksowa nie bardzo się tych wrzasków bała. Pan Feliks nie był prawdopodobnie nigdy "bohaterem jej powieści". Pewnego dnia, gdy Tadeusz przyszedł na Sewerynów i nie zastawszy nikogo wdał się w pogawędkę z Feliksową, przez ulicę przechodził oddziałek wojska, śpiewając coś w rodzaju:
My siądziemy na koników,
Pabijemy bolszewików.
– Cóż, pani Feliksowo – spytał Tadeusz – ładne wojsko?
– Iii... Jakie tam ładne! I śpiewać nie umieją.
Zamyśliła się, a potem dodała:
– O jak Ruskie były, te umiały śpiewać. Oj, jak ładnie śpiewały. I były takie ładne, takie przystojne.
Wzrok jej się zamglił i pobiegła myślą do swych młodych lat, gdy po ulicach Warszawy chodzili dorodni lejb-gwardii huzarzy grodzieńscy, lejb-gwardii ułani Jego Cesarskiej Mości, albo lejb-gwardziści pułku Keksholmskiego.
Rozdział XII
Pocałunek wojny
O czym Warszawa mówiła w tym roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym? Generał Czerwin, ziemianin spod Dokszyc, którego majątek miał później pozostać po złej stronie traktatu ryskiego, tak mówił znalazłszy się w towarzystwie jednego z braci-zagończyków Dąmbrowskich:
– Mieliśmy w Warszawie tylko dwa tematy rozmów: przyjście wojsk generała Hallera i ot – tu zrobił uprzejmy gest ręką – bracia Dąmbrowscy.
Rzecz jasna, że zacny generał Czerwin mocno zwęził temat rozmów warszawskich. W stolicy huczało jak w ulu. Kilkanaście stronnictw politycznych skakało sobie do oczu. W sejmie uchwalono reformę rolną. Uchwalono też przymusowy odpoczynek niedzielny, co wywołało straszne oburzenie wśród Żydów. Zendeciałe od czasu powstania Dwugroszówki mieszczaństwo warszawskie pomstowało na Piłsudskiego i opowiadało o nim niestworzone historie. Postępowcy – odwrotnie – wynosili go pod niebiosa. Skamandryci, którzy wtedy byli jeszcze "pikadorczykami", i futuryści pisali wiersze. W teatrzykach kpiono z suwerenów sejmowych, z urzędników państwowych, z pani Heleny Paderewskiej.
Prywatnie układano nazwiska posłów i posłanek w zabawny szereg: Nader, Płocha, Moczydłowska, Targała, Kotas, Kędziora. Zalewano się lepkimi likierami.
Z wojskiem Hallera przyjechał do Warszawy młody as lotnictwa myśliwskiego Stefan Irteński, syn Władysława, ongi właściciela pięknych dóbr Łohoza pod Mińskiem, które poszły z młotka. Tadeusz poprosił Stefana, aby go powoził samolotem. Siedli na polu Mokotowskim na starego Bregueta i w ciągu 10 minut krążyli nad Warszawą. Było bardzo przyjemnie, choć troszeczkę straszno. W owych czasach samolot składał się przeważnie z płótna, deszczułek i drutów. Nieraz się zdarzało, że się skrzydło ni z tego, ni z owego obrywało. Toteż każdy lot był połączony z ryzykiem.
Tworzyło się wojsko. Mówiono o dalszej ofensywie na wschodzie. Kresowcy z biciem serca słuchali tych rozmów. Kiedy wojska ruszą na Mińsk?
Sztabowcy robili tajemnicze miny. Gdy Tadeusz zapytał jednego z nich, gdzie urzęduje, ten odpowiedział:
– W tym małym domku koło zamku. Nazywają go tak zabawnie: "Pod blachą".
"No, ten się nie trudził studiowaniem walk narodu polskiego" – pomyślał Tadeusz.
Robiono w dalszym ciągu "interesa". Miejscem spotkań był albo hall w Bristolu, albo podziemie cukierni Lourse'a, gdzie godzinami grał w bilard pisarz rosyjski Arcybaszew przybrany w czarną jedwabną rubaszkę przepasaną sznurem z frędzlami.
Na Sewerynowie życie płynęło falami, tj. miało kolejne wzloty i upadki w zależności od wyniku "interesu", czy też rezultatu gry w pokera lub "szmena". Seniorem Cempścia na Sewerynowie był, jak już wspomniałem, Wiktor Piotrowski – o dobre kilka lat starszy od najstarszego z pozostałych członków. Gdy był na wozie, sprawiał sobie nowy garnitur. Gdy był pod wozem, garnitur szedł do lombardu, a "Piotr", by nie świecić wytartym starym ubraniem, chodził w dni upalne w jesionce.
– Jak możesz chodzić w jesionce w taki upał? – dziwił się Tadeusz.
– Dżentelmenowi nigdy nie jest ani za zimno, ani za gorąco – odpowiadał "Piotr".
Cempść utrzymywał też bliskie stosunki z panami, których nazwiemy tutaj panem Kawką i panem Węgłowskim. Była to nierozłączna para. Obaj mieli piękne i miłe żony Rosjanki, które też stanowiły atrakcję. Panowie Kawka i Węgłowski pochodzili z porządnych rodzin kresowych, ale przeszłość mieli ciemną. Wtajemniczeni twierdzili, że obaj byli zawodowymi szulerami i że za czasów carskich mieli jako szulerzy zakazany policyjnie wjazd do "obu stolic", tj. Petersburga i Moskwy.