farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [12]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Rozdział VII
HISTORIA GMATWA SIĘ


"Historia to rzecz zagmatwana" – powiedział wybitny pisarz polski i miał rację. Byliśmy obaj z Tadeuszem Irteńskim świadkami obu rewolucji rosyjskich 1917 roku: lutowej i październikowej. Przeczytaliśmy niezliczoną ilość druków poświęconych tym rewolucjom. Rachując oszczędnie, powiedziałbym, że przeczytaliśmy równowartość stu bitych tomów, czyli około 30 tysięcy stron, czyli około 11 milionów słów. Wśród przeczytanego materiału były i tzw. dzieła historyczne, i pamiętniki, i artykuły polemiczne. Nie czytaliśmy rzecz jasna opracowań sowieckich, bo co za sens czytać łgarstwa "uczonych", którzy nawet do genetyki i filologii podchodzą przyczepiwszy sobie brodę Marxa, wyskubaną notabene przez niedouczków bolszewickich. Lektura nasza trwa, bo w chwili, gdy piszę te słowa, kilku aktorów z wielkiej sceny współczesnej żyje jeszcze i skacze sobie do oczu. Polemiki między nimi dotyczą – ściśle mówiąc – nie "przyczyn" rewolucji, lecz kwestii, kto ponosi "odpowiedzialność" za rewolucję. Liczni jeszcze na emigracji monarchiści winią nie tylko rewolucjonistów, ale całą inteligencję rosyjską, oskarżając ją o podkopywanie historycznego "pionu" monarchicznego, na którym miał się trzymać porządek całego imperium.
Winią w szczególności Milukowa za to, że w listopadzie 1916 rzucił z trybuny dumskiej zapalne pytanie, które przewlekłym grzmotem potoczyło się po całym imperium: "Głupota czy zdrada?". Liberałowie i lewicowcy wskazują natomiast, że pion był już wtedy mocno nadgniły i że właśnie to gnicie pionu sprawiło, że wybuch rewolucji był nieunikniony.
Kwestia "winy" i "odpowiedzialności" za przewrót dziejowy jest rzecz jasna dość naiwnym postawieniem sprawy i można by było "przejść nad nią do porządku dziennego", gdyby nie to, że się ona łączy z zagadnieniem tzw. przyczyn. Co było przyczyną rewolucji? Wyżej w rozdziale I wskazałem, że prawdziwą datą wybuchu rewolucji był nie luty–marzec 1917 roku, lecz dzień 19 lipca starego stylu (1 sierpnia nowego stylu) 1914 roku. Gdyby nawet mój wybór daty uznać za dowolny, to jednak wszyscy chyba przyznamy, że właśnie w tym dniu zaczęły działać różne "czynniki", przedtem nieistniejące, niewidoczne lub uśpione.


A potem wszystko potoczyło się ku nieubłaganemu końcowi, nabierając powoli rozpędu: wysłanie na śmierć kadr zawodowych, a przede wszystkim kadr pułków gwardii, w ciągu pierwszych miesięcy wojny; rozbudowanie do potwornych rozmiarów i tuż przy froncie wszelkiego rodzaju "ziem-huzarstwa" – band rozleniwionych i z lenistwa albo zgrywających się w karty, albo politykujących; trzymanie w stolicy rozbałwanionych i rozagitowanych gwardyjskich batalionów zapasowych, z których każdy był ilościowo większy od pułku, a nieraz większy od dywizji; tradycyjna nienawiść sięgająca czasów Piotra I szeregowych marynarzy do oficerów marynarki; notoryczne niedołęstwo kwatery głównej i wielu generałów frontowych; skandaliczne braki zaopatrzenia wojska w broń i amunicję, co doprowadziło do klęsk 1915 roku; bezustanny, niezrozumiały, a więc irytujący kontredans na stanowiskach ministerialnych; bezpodstawne, lecz bardzo rozpowszechnione i znajdujące posłuch plotki, że cesarzowa jest germanofilką i że dąży do zawarcia odrębnego pokoju; coraz głośniejsze i coraz śmielsze szepty o "ciemnych siłach" i "zdradzie"; pogłoski o gotującym się przewrocie pałacowym z zamknięciem carycy w klasztorze; opozycja całej inteligencji rosyjskiej – od członków rodziny carskiej do socjalistów przeciwko rządom nieoficjalnej regentki-carowej; ogólne zmęczenie wojną...
Przytoczyłem kilka "przyczyn" nie tyle przykładowo, ile na chybił trafił. Pierwszy z brzegu historyk lub po prostu ktoś, kto tamte czasy pamięta lub nad nimi rozmyślał, może dorzucić kilka – kilkanaście – kilkadziesiąt – setkę – tysiąc dalszych przyczyn. Aż dojdziemy do tołstojowskiej "przyczyny wszystkich przyczyn". I wojna, i rewolucja wybuchły dlatego, że – wybuchły. A już na pewno nikt ich nie "organizował". Doszukiwanie się przez historyków jakichś "przyczyn" lub "winnych" jest rozrywką umysłową tyleż wartą, co rozwiązywanie krzyżówek. Byłaby to rozrywka równie niewinna, gdyby nie prowadziła do zamącania umysłów nielubiących myśleć lub niezdolnych do samodzielnego myślenia.
Nazajutrz po wybuchu rewolucji "lutowej" mówiono w Petersburgu, że baby stojące o świcie w kolejce po chleb zirytowały się i wywróciły wychodzący z remizy wagon tramwajowy. Dodać trzeba, że baby nie były głodne – głód rozpoczął się dopiero w osiem miesięcy później – były po prostu zmęczone i zirytowane. Wszyscy w Rosji byli wtedy zmęczeni i zirytowani. I dodać trzeba, że kraj i stolica miały olbrzymie zapasy mąki i innej żywności, ale władze nie umiały zorganizować zaopatrzenia. Historycy mają do rozwiązania dylemat: czy rewolucja wybuchła dlatego, że baby zirytowały się i wywróciły tramwaj, czy też baby zirytowały się i wywróciły tramwaj dlatego, że wybuchła rewolucja?
Na razie jesteśmy jeszcze w przededniu rewolucji. Nie tylko nie ma jej, ale nawet nie czuć jej w powietrzu. Ludzie krążą wprawdzie znudzeni, ale dwa i pół lata wojny mogą przecie każdego znudzić. W Kuchni studenckiej wszystko bez zmiany. Tyle że słynny befsztyk z przedniej polędwicy kosztuje już nie 30, lecz 32 kopiejki i że zjawiło się sporo studentów w mundurach.

tlumczekanacara

Tłum w St. Petersburgu czeka na cara


Chleba w bród. Tramwaje dzwonią i krążą normalnie. Tadeusz z kolegami chodzi na "biega". A wieczorami odbywa się loteryjka u Wlidackiego i Pudłowskiego, albo tzw. "tani hazardzik" w chemin de fet. Partnerami są Toluś Rusiecki, Władek Krecz, Mietek Goryniewski, Wiktorek Korsak, Henio, Andrzej i Tak (Otton) Węcławowiczowie. Ci trzej ostatni w mundurach. Rudy nie gra, bo z reguły nie ma pieniędzy, a Sewerek Odyniec – bo go gra zanadto podnieca. Gdy nie ma "taniego hazardzika", Wiktorek siedzi cicho, przysłuchując się rozmowie kolegów. Po godzinie milczącego słuchania wstaje i mówi:
– Do widzenia. Wychodzę, bo rozmowa mnie męczy.
Odpowiada mu śmiech. Dopiero po upływie szeregu lat Tadeusz zrozumiał, ile mądrości było w powiedzeniu Wiktora. Czy istnieje bowiem coś bardziej męczącego, niż słuchanie cudzego monologu lub odczytu?
Sewerek też wstaje. Mówi, że idzie do państwa Tyszyńskich, u których zamierza pożyczyć trochę pieniędzy.
– Mam u nich nieograniczony kredyt – powiada.
– Co to znaczy: nieograniczony kredyt? – pyta Krecz.
– Do dziesięciu rubli.


Po wyjściu Sewerka reszta towarzystwa też się rozchodzi. Toluś i Tadeusz idą do Muzykalnej Dramy na "Fausta", gdzie partię Siebla śpiewa mężczyzna tenor, a Mefista – Mozżuchin, brat aktora filmowego. Mietek, Władek i inni idą do łaźni.
Pewnego wieczoru Tadeusz z Tolusiem poszli do teatru "Bouffe" na Fontance, gdzie w "Pięknej Helenie" występowała Wiktoria Kawecka. Partię swoją wykonywała po polsku. Nie tylko arie, ale i dialogi. Gdy na scenie zjawił się Parys, którego grał przystojny tenor p. Ksjendzowskij, i gdy Kawecka powiedziała: "Cóż to za piękny młodzieniec" – widownia aż się zatrzęsła od śmiechu. Chodzi o to, że "mładieniec" znaczy po rosyjsku "niemowlę" i że zapewne większość widzów uznała, że Kawecka powiedziała dowcip.
Poza operą, operetką i łaźnią było moc rozrywek. Teatrzyki na wzór "Troickiego teatru" lub "Kriwego zierkała" rosły jak grzyby po deszczu. Śpiewała w nich lekkie piosenki Iza Kremer. Sławę jej miał wkrótce zaćmić przyjeżdżający z Moskwy na gościnne występy Aleksander Wiertinski, debiutujący właśnie w stroju "smętnego Pierrota" piosenkami o papudze, która płakała po francusku, i o dziewczynie, którą kokaina ukrzyżowała na mokrych bulwarach moskiewskich. Był też kabaret "Letuczaja mysz" zwany popularnie "Letuczką", zwykły kafeszantan nic nie mający wspólnego z moskiewskim kabaretem o tej samej nazwie. W petersburskiej "Letuczce" można było dostać za drogie pieniądze likier o podejrzanym smaku w filiżankach kawowych. No i można było zawrzeć pożyteczne znajomości z dziewczynami lekkiego prowadzenia. Do "Letuczki" chodziło się po wygranej na "biegach".
Chodziło się też do eleganckiej restauracji "Pierwogo towariszczestwa oficjantow" na rogu Newskiego i Sadowej. Tam Tadeusz miał chwilę przelotnego wzruszenia rozpoznawszy w okazałej i wytwornej blondynie przy sąsiednim stoliku swój flirt miński sprzed dwóch i pół lat – Dikę Dietrichs – obecnie żonę jakiegoś dygnitarza petersburskiego.
W restauracji Donona łkały spazmatycznie skrzypce Cygana Gulesko. W teatrzykach śpiewano, a w restauracjach rzępolono pieśni "Cziornyje gusary", "Na ulice pyl podymaja", "Stieńka Razin", "Noczka tiomnaja". "Noczkę tiomną" – melodię pseudoludową, bardzo prymitywną i o głupich słowach – grajek-wirtuoz ozdabiał różnymi wariacjami i fioryturami. Tekst jej parodiowano (prywatnie) na przeróżne sposoby, np.:
Czem targujesz? Miełkiem risom. Czem bolejesz? Siflisom. Albo na sposób bardziej nieprzyzwoity: Siadiem, bratcy, Potołkujem, Czto nam dziełat’ S miagkim...


Ludzie zabijali nudę robieniem interesów. Bohdan Zalutyński, noszący epolety pułkownika z cyfrą wielkiej księżny Marii Pawłowny i pełniący funkcje zastępcy naczelnego pełnomocnika na front zachodni organizacji pozostających pod jej opieką, grał z powodzeniem na giełdzie. Praca w organizacji, którą nazywał "gwardią sanitarną", nie bardzo go absorbowała.
Dostał się do tej "gwardii" i otrzymał w niej wysokie stanowisko i rangę pułkownika, bo ofiarował na rzecz tej instytucji 15 tysięcy rubli. Był w przyjaznych stosunkach z szefem, z kolegami, a przede wszystkim z samą wielką księżną, która go uważała za bufona, ale miała do niego słabość i przy spotkaniu protekcyjnie klepała po ramieniu. Miał czas nie tylko na grę na giełdzie, ale i na rozrywki. Polował na niedźwiedzie w guberni petersburskiej. Mimo krótkiego wzroku był świetnym strzelcem i ubił na barłogu szarżującą na niego olbrzymią niedźwiedzicę. Wypchaną niedźwiedzicę podziwiano w przedsionku hotelu "Astoria". Miała tam czekać końca wojny, by potem ozdabiać salon w rodzinnych Duchowlanach guberni grodzieńskiej. Vis maior sprawiła, że do Duchowlan nigdy nie dojechała i nikt dobrze nie wiedział ni wtenczas ni potem, co się z nią stało.
Poza tym Bodzio Zalutyński rozbijał się po Petersburgu na "lichaczu", tj. w dorożce zaprzężonej w rysaka. Razu pewnego po obfitym śniadaniu w Hotelu Francuskim pędził ulicą Morską na lichaczu. Już lichacz skręcał w boczną ulicę, gdy z tyłu najechał go i z lekka potrącił samochód. Oba pojazdy zatrzymały się. Bodzio wyskoczył z sanek i zaczął od ostatnich słów wymyślać szoferowi. Mimo imponującej figury Bodzia i mimo jego epoletów pułkownikowskich z cyfrą wielkoksiążęcą szofer nie tylko nie wykazał skruchy, lecz zaczął się hardo stawiać. Tego było za wiele. Bodzio zaczął ściągać rękawice, mając zamiar przystąpić do rękoczynów. W tej chwili jednak drzwiczki karetki samochodowej otwarły się i wyszedł z niej wysoki przystojny cywil w lutrowej czapce.
– Na jakiej zasadzie wymyśla pan memu szoferowi? – zapytał spokojnie.
– Bo ten bałwan najechał na mnie. Zresztą, co mam z panem gadać, jeżeli...
– Przepraszam – przerwał cywil – czy mogę wiedzieć, kim pan jest?
– Jestem zastępcą naczelnego pełnomocnika organizacji wielkiej księżny Marii Pawłowny na front zachodni, a pański szofer...
– Ach tak – znów przerwał cywil – niechże pan zakomunikuje wielkiej księżnie, że wielki książę Dmitrij Pawłowicz udzielił panu upomnienia.
To mówiąc, dotknął czapki, siadł z powrotem do samochodu i odjechał. (Interludium. A w Mohylowie, w "namiocie" naczelnego wodza, siedział – mityczny i mistyczny – z pięknymi szafirowymi oczami, ładnym przedziałkiem i niewielką bródką, dokładnie taki sam jak na milionach oleodruków rozsianych po miastach, miasteczkach i wsiach imperium – cesarz Wszechrosji, król polski i wielki książę finlandzki. Był fatalistą obojętnym na fermentujący w stolicy "gniew ludu", który był zresztą raczej doprowadzoną do stanu wrzenia irytacją inteligencji. A może o tym gniewie ludu nie wiedział. Chodził pilnie na nabożeństwa, jeździł na spacery, grał w kości, pracował, tj. wysłuchiwał raportów gen. Aleksiejewa i podpisywał papierki, jadał posiłki ze świtą, czarował wszystkich prostotą i uprzejmością. Hrabia Witte nazwał go w swych pamiętnikach najlepiej wychowanym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał w życiu, dodając, że go z pradziadem Aleksandrem I łączyły dwie cechy – mistycyzm i przewrotność (kowarstwo). Ale – mówił dalej Witte – o ile Aleksander I był na swoje czasy jednym z najrozumniejszych ludzi epoki, o tyle inteligencja Mikołaja II była inteligencją gwardyjskiego pałkownika z dobrej rodziny. Był we wszystkim niewolniczo posłuszny żonie, która była niewolniczo posłuszna radom "świętego" starca Rasputina.


Można powiedzieć bez przesady, że wszystkie nominacje na ministrów carskich czasu wojny – a zmiany na stanowiskach ministerialnych odbywały się coraz częściej – były nominacjami z woli mużyka z podskubaną brodą i z magnetycznym spojrzeniem głęboko osadzonych "strasznych" oczu. W listach do męża carowa nazywała Rasputina "przyjacielem". Całowała go w rękę publicznie na oczach córek, dworu i wojsk. Przestrogi, które carowi do jednego ucha szeptali – narażając się na niełaskę i nienawiść carycy – wierni tronowi wrogowie "ciemnych sił", caryca wydmuchiwała mu przez drugie ucho. Wydmuchiwała listownie lub osobiście, często bowiem odwiedzała kwaterę główną w Mohylowie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.