Oprócz "Selektu" i Europejskiej chadzano też wieczorem do "Wintergartenu", lokalu nocnego uroczyście otwartego w domu, gdzie było dawne "Akwarium". Wieczorami rzępoliła tam stara orkiestra pod batutą pana Sołowiejczyka, a na estradzie "kaskadowa" śpiewaczka z Warszawy panna Lola Patroni "śpiewała "Husiaj-siusię" i jakieś kuplety aktualne z refrenem:
"Odejdź ode mnie, ty Angliku połamany". W "Wintergartenie" bawili się nieraz ziemianie z powiatu ihumeńskiego pan Offenberg i pan Adam Demidowicz-Demidecki. Zabawa ich polegała m.in. na tym, że kazali orkiestrze grać na zmianę i bez końca dwa oklepane marsze, z których jeden ochrzcili mianem "Ihumeńskiego marsza", a drugi "Borysowską rapsodią".
W styczniu czy lutym 1919 roku Tadeusz i inni mińscy przyjaciele panny Loli Patroni dostali w Warszawie ozdobne faire-part donoszące o ślubie jej z hrabią Szewczyk-Szewczyńskim. Faire-part też powędrowało do teczki "Curiosa" i zachowały się do września 1939 roku.
Tylko Rudy odnosił się sceptycznie do mody na Niemców. Gdy raz do "Selektu" weszło kilku wojskowych niemieckich z jakimiś dotąd niespotykanymi naramiennikami i gdy przy stoliku posypały się szepty: "Co to za mundury?", Rudy wyjaśnił: – Jak to, nie wiecie? To pralnia wojenna.
Mińsk był miastem w połowie żydowskim. A Żydzi byli w czasie tamtej wojny wybitnie proniemieccy, jeśli może nie liczyć proletariatu gnieżdżącego się w cuchnących uliczkach wzdłuż "podziemnej" Niemihy i dokoła dwóch rynków – Wysokiego i Niskiego. W Niemczech bowiem przed pierwszą wojną nie było urzędowego antysemityzmu, nie było "linii osiedlenia", nie było w ogóle żadnych ograniczeń.
Żydzi mieli w Mińsku pod Niemcami swoje życie kulturalne, swoje gazety, no i swoje interesy. Wtedy to nasz przyjaciel Mojsze (Michał) Lewin, rodem ze wsi Maksymowicze koło Baćkowa, zaczął się dorabiać swego pierwszego miliona. A dodajmy, że pieniądze – czy to marki niemieckie, czy Ost-ruble czy ruble carskie czy "kierenki" – miały swoją wartość określoną i trwałą.
W końcu maja na polski Mińsk spadła jak grom z jasnego nieba wiadomość o rozbrojeniu przez Niemców 1 korpusu Dowbora. Metafora "jak grom z jasnego nieba" wymaga krótkiego omówienia. Sprawa nie była ani tak prosta, ani tak jasna, jak to sobie późniejsi historiografowie wyobrażają. Analiza "implikacji" i "reperkusji" tego zdarzenia należy do "wielkiej historii". Ja zaś piszę "małą historię" dwudziestopięciolecia 1914–1939 widzianą oczami i z podwórka Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego...
Tu powiem tylko, że w związku rodu Wańkowiczów zawrzało z powodu roli odegranej przez Melchiora Wańkowicza w tragiczną noc majową w Bobrujsku. Wyraz "zawrzało" jest przesadą. Zawrzała właściwie tylko jedna pani Leonowa z Broel-Platerów Wańkowiczowa ze Smiłowicz, pozostająca w stosunkach zażyłych z generałem Dowborem. Ponieważ była to jednak osoba z długim, ruchliwym i jadowitym jęzorem, więc tumult przez nią uczyniony robił pozory wielkiego wzburzenia w całej rodzinie. Pani Leonowa nazywała Melchiora "buntownikiem" i jeśli nie żądała jego głowy, to chciała przynajmniej, aby go wykluczyć ze Związku.
Do tego też nie doszło, Związek bowiem de facto przestał już istnieć. Irytacja pani Leonowej miała może jeszcze inną przyczynę. Ród Wańkowiczów doznał w tym samym czasie innego despektu. Konstanty Drucki-Lubecki, syn popularnego w Mińsku "Herutka", wziął ślub w tajemnicy przed rodzicami z panną Zofią Wańkowiczówną, siostrą Morysia.
Gdy "Herutek", który był małym tyranem domowym, dowiedział się o tym, zmusił syna do porzucenia nowo zaślubionej żony. Skandal był wielki i – kto wie – wstrząsnął może Mińskiem głębiej i potężniej, niż wieść o kapitulacji Dowbora.
W płaszczyźnie "małej historii" rozbrojenie 1 korpusu miało w Mińsku jeszcze jedną "reperkusję". Oto jeden z oficerów korpusu, Antek Wiszniewski, dawny kolega gimnazjalny Tadeusza, młodzieniec na ogół bardzo spokojny i opanowany, idąc w Mińsku po Zacharzewskiej w towarzystwie matki, dostał nagle ataku szału. Atak polegał na tym, że trzasnął w twarz mijanego majora niemieckiego. Major cofnął się zdumiony, po czym zaczął wydobywać spod płaszcza parabellum. Wtedy pani Wiszniewska ze łzami zaczęła błagać Niemca, aby nie strzelał.
– Mój syn jest chory nerwowo – mówiła.
– Jeżeli jest chory nerwowo, to czemu nie trzyma go pani w domu albo w szpitalu wariatów – odpowiedział major, chowając pistolet i odszedł, mrucząc z niezadowolenia.
(Wypadek godny zapisania w legendzie o dobrych Niemcach, bo można sobie wyobrazić, czymby się skończył za złych Niemców, tj. w latach 1939–1945).
W połowie czerwca Tadeusz zaopatrzony w przepustkę kolejową i w Waffensehein na prawo posiadania dubeltówki, rewolweru i sztucera pojechał do Baćkowa, gdzie już bawiła pani Irteńska z Jadwinią. Towarzyszył mu Rudy.
Wieś białoruska, w miarę agresywna w czasie pięciomiesięcznej "swobody", była spokojna. Robiło wrażenie, że miała dość tej czerwonej wolności. Zwłaszcza starsi i zamożniejsi chłopi westchnęli z ulgą, gdy zjawili się Niemcy w feldgrauach. Przezwali ich dobrodusznie "młynarzami", czy to z racji pokojowego i podtatusiałego wyglądu landszturmistów, czy dlatego, że feldgrau przypominał kolor khaki jakby przyprószony mąką. Życie ekonomiczne weszło w normalne tory. Rekwizycje – ta zmora każdego zarządu wojskowego – odbywały się bez rujnowania gospodarstw. Za rekwirowane produkty płacono ceny zapewne niższe od cen rynkowych, ale rozsądne i gotówką, a nie kwitami.
Na tle rekwizycji Tadeusz spotkał się wtedy z jednym "złym Niemcem". Z oddziału stacjonującego w Ostrowiu przyjechał do Baćkowa lejtnant kupować siano. Ofiarował cenę niższą od "taksy" urzędowej. Oburzyło to panią Irteńską. Zaczęła się kłócić z lejtnantem, co przychodziło jej łatwo, gdyż ukończyła ongi pensję w Rydze i mówiła biegle po niemiecku. Niemiec obstawał przy swojej cenie, rzucał się i podnosił głos.
Tadeusz, obecny przy rozmowie, powiedział głośno, oczywiście po polsku:
– A cóż to za cham i świnia z pyskiem szczekającego psa! To chyba pierwszy Niemiec, który się w ten sposób zachowuje...
Kłótnia trwała dalej. Przerwało ją przyjście służącej z oznajmieniem, że obiad podany. Gościnność litewska kazała pani Irteńskiej zapomnieć o kłótni. Zaprosiła lejtnanta na obiad. Gdy trójka: pani Irteńska, Niemiec, który po zaproszeniu na obiad przycichł, i Tadeusz szła w kierunku domu, Tadeusz wciąż był wściekły i aby ulżyć sobie mówił dalej głośno po polsku:
– Cham i świnia! Zupełnie niepotrzebnie zaprosiła go mama na obiad.
– Ach, dałbyś spokój – szepnęła pani Irteńska.
Przy obiedzie Tadeusz się udobruchał i nawet poczęstował Niemca samogonem pędzonym przez jednego ze szlachciców zagrodowych. Wódka podziałała kojąco również na Niemca. Twarz jego zakwitła uśmiechem i zaczął mówić – po polsku. Okazało się, że "zły Niemiec" był Poznańczykiem, że się nazywał Maćkowiak, no i że nie tylko się nasłuchał polskich oracji Tadeusza, ale i zrozumiał ich treść.
Wieś była spokojna. Nie słyszano o wypadkach buntu lub oporu. Na jedną gminę, której obszar był przeciętnie większy od niejednego z małych państewek europejskich, wystarczało dosłownie paru Niemców, by całą gminę utrzymać w posłuchu. (Jak w anegdocie z "Martwych dusz" Gogola: nie potrzeba było sprawnika dla przywrócenia porządku – starczyło, że sprawnik posłał na miejsce rozruchu swój "kartuz" czyli czapkę). A wszak do wsi i miasteczek powróciło wielu żołnierzy mających broń ukrytą.
Zaczęli też wracać jeńcy wojenni. Tu i ówdzie zdarzały się wypadki zwykłego bandytyzmu. A bandytyzm jest, jak wiadomo, jedną z oznak powrotu do czasów normalnych.
Jeden z zamożnych chłopów ze wsi Baćków, Jemieljan, którego zapewne w kilkanaście lat później zlikwidowano jako "kułaka", miał inne zmartwienie. Zwierzał się Tadeuszowi:
– Paniczu, cóż to takiego?! Przez cztery lata była straszna wojna. Myślałem, że wybiją tyle narodu, że można będzie dzielić ziemię po zabitych. A tu okazuje się, że na całą gminę jakszycką zabito tylko dwóch ludzi! Głos Jemieljana drżał smutkiem i rozczarowaniem.
Sielanka trwała. Wyrazu "sielanka" używam bez żadnej ironii. Ku wiecznej bowiem memorii zanotujmy jedno: w owym czasie ludność ziem litewskich była jeszcze – aż po linię Dniepru – że tak powiem "orientacji" zachodnioeuropejskiej (oczywiście bardziej z ducha, niż z wyglądu). Dla niej, po dzikim wstrząsie pierwszego bolszewizmu, Niemcy reprezentowali wtedy ład zachodnioeuropejski.
Sielanka nie trwała jednak długo. W końcu lata powiało trwogą: przyszła wiadomość, że w myśl dodatkowego protokołu do traktatu brzeskiego Niemcy mają odstąpić bolszewikom wschodni pas nowej okupacji – od linii Berezyny do linii Dniepru. Dnia tego Tadeusz z Rudym siedzieli na porosłej babkami i dzikimi goździkami skarpie drogi koło Małego Lasku i przyglądali się, jak parobek Piotruś Lagucki siał żyto na oziminę. Nagle Rudy, któremu były na ogół obce wszelkie zmartwienia społeczne, powiedział w zamyśleniu:
– A przecie on nie dla siebie sieje...
Jak się niebawem miało okazać, Rudy wymówił te słowa w złą godzinę.
Piotruś siał właśnie dla siebie, a w każdym razie nie dla "dworu", który już nie istniał, gdy żyto obeszło.
Coraz uporczywiej i coraz głośniej zaczęto mówić o porażkach niemieckich na froncie zachodnim. Zegarkowa precyzja okupacji zaczęła się zacinać. Oficerowie niemieccy chodzili ponurzy, jak dzień pochmurny, gemajnowie tłukli się, jak muchy senne. A sielanka prysła zupełnie, kiedy w jakimś – jakże dalekim! – lasku w Compiegne generałowie, którzy jeszcze przed kilku miesiącami w Brześciu walili pięścią w stół przed nosami przerażonych komisarzy bolszewickich, podpisywali kapitulację.
Wionęła wieść o rewolucji w Niemczech. Niemcy zaczęli się wycofywać. Tłoczyli się do wagonów i ryczeli po pijanemu pieśni, w których odróżnić można było słowa "nach dem Vaterland". "Zachód" cofał się – najpierw z linii Dniepru, potem z linii Berezyny, a potem z Mińska i Wilna.
Od wschodu szła dzicz.
Razem z cofającym się Zachodem (niemieckim) szedł exodus tych, którzy nie uważali za bezpieczne pozostanie pod władzą powracających bolszewików. Exodus nie był zresztą tak powszechny i liczny, jak później w roku 1920.
W mroźny i słoneczny poranek listopadowy Tadeusz wyjeżdżał z Baćkowa. Wyjeżdżał sam, bo państwo Irteńscy zostali jeszcze na dni kilka, aby zlikwidować i uratować, co się da, przed zbliżającą się ze wschodu zagładą.
Koła głucho turkotały po rozmiękłej grudzie. Konie parskały. Gdy bryczka wjechała na mały wzgórek, skąd był pierwszy przy wjeździe i ostatni przy wyjeździe widok na schowane w kotlince klomby pożółkłych lip dworu baćkowskiego, Tadeusza wzięła wielka pokusa do spojrzenia poza siebie.
Pomyślał jednak:
– Nie obejrzę się, bo jeżeli się obejrzę, nie zobaczę już nigdy Baćkowa.
Zwalczył pokusę i nie obejrzał się. Ale nic to nie pomogło.
W Mińsku było podniecenie, ale nie było paniki. Odwrotnie – była zdecydowana, choć może rozpaczliwa wola oporu, podsycana wiarą, że przecież CYWILIZACJA ZACHODNIA nie pozostawi bastionu tej cywilizacji na pastwę barbarzyńców. Krążyły plotki i padały projekty – naiwne, śmieszne, ale znamienne. W klubie obywatelskim mówiono, że mocarstwa Ententy postawiły Niemcom warunek dalszej okupacji Ober-Ostu i Mińszczyzny dla obrony tych obszarów przed bolszewikami. Albo mówiono z największą powagą, że Francja wysyła do Mińska dywizje wojsk kolorowych – też dla walki z bolszewikami.
Poza tym bogaci Żydzi i inni notable mińscy zaczęli wielką zbiórkę na fundusz bądź tworzenia oddziałów samoobrony, bądź nawet utrzymania z tego funduszu paru dywizji niemieckich, jako wojska najemnego. Wszystko to było śmieszne i naiwne, ale dowodziło, że ówcześni mińszczanie mieli większy dar przewidywania; niż...
Ale to już nie należy do legendy o dobrych Niemcach.
ciąg dalszy za tydzień