Tadeusza zarzucano pytaniami – w domu, na ulicy, w kawiarni "Selekt". Nie miał ani daru opowiadania, ani daru blagi, więc odpowiadał półsłówkami. Czasem wręcz prosił, aby się od niego odczepiono. Bo o czym miał opowiadać? Że słyszał w nocy serie karabinu maszynowego, a w dzień widział ciężarówki naładowane marynarzami, którym wstążeczki u czapek furkotały na mroźnym wietrze? Lub o tym, że po każdym strzale na wiwat gołębie chmurą wzbijały się pod niebo? Pan Irteński nie był z syna zadowolony:
– Jak to? – pytał – przeżyłeś w Petersburgu kilka dni historycznych i nie masz o czym opowiadać?
W parę dni później Mińsk był już zalany gazetami, proklamacjami, czasopismami humorystycznymi. Powódź papieru zadrukowanego była rokiem 1905 w dziesiątej potędze. Rosja odbijała sobie dwanaście lat reakcji i trzy lata cenzury. Przyszedł rozkaz numer 1 znoszący obowiązek salutowania oficerów. Przyszła jakaś "Deklaracja praw żołnierza i robotnika". Szeregowcy zaczęli tytułować oficerów "towarzyszami". Na dworcu brzeskim żołnierz zwrócił się do starego generała:
– Towarzyszu, czy nie moglibyście poczęstować mnie papierosem?
Generałowi łzy zakręciły się w oczach:
– Zabieraj całą papierośnicę, ale powiedz mi, w jaki u diabła sposób jestem twoim towarzyszem?
Żołnierz na pytanie nie odpowiedział, ale uradowany zagarnął papierośnicę i znikł w tłumie szarych szyneli.
Na św. Kazimierza pan Irteński urządził przyjęcie imieninowe. Zjawili się wszyscy notable mińscy i sporo ziemian przyjezdnych z panem Edwardem Woyniłłowiczem na czele, bo odbywało się właśnie w Mińsku walne zebranie Towarzystwa Rolniczego – pierwsze od niepamiętnych czasów, na którym obrady toczyły się po polsku.
Piwnica pana Irteńskiego jeszcze nie ucierpiała, toteż po kolejkach starki krążyły kielichy z dobrym winem. Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski, który dni rewolucji przebył w Moskwie. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic szczególnego nie widział prócz manifestujących na ulicy tłumów, w Moskwie bowiem nie było ani strzelaniny, ani w ogóle "nieporządków". Na Tadeusza, naocznego świadka "prawdziwej" rewolucji, nikt nie zwraca uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym, jak się opowiada, a nie na tym, co się opowiada.
Po panu Uniechowskim głos zabrał pan Edward Woyniłłowicz. Mowa tego wodza konserwatystów mińskich miała charakter historiozoficznopolityczny. Porównał rewolucję petersburską z wielką rewolucją francuską i znalazł pewne analogie. Wielki książę Michał Aleksandrowicz odmawiający korony, której na jego rzecz zrzekł się Mikołaj II, przypomniał panu Edwardowi Filipa Egalité. Porównanie jak porównanie: nie było zbyt trafne, ale w dalszej części przemówienia zabrzmiały akcenty prorocze:
– To, co się teraz dzieje, to dopiero początek. Czekają nas dni ciężkie i groźne...
Tak czy inaczej bez mała tysiącletni system rosyjski rozsypał się. Rozsypał się dosłownie jak domek z kart. Oprócz stójkowych ustawionych (podobno) z kulomiotami na strychach petersburskich przez ministra Protopopowa i prócz gołowąsych junkrów – nie wszystkich i nie wszędzie – nikt monarchii nie bronił. Zapanowała dezorientacja i owczy pęd. Tadeusz, który wtedy przez parę tygodni prowadził dziennik, zapisał pewnego dnia:
"Była u nas wczoraj ciocia Paulina. Rzuciła się mamie na szyję z okrzykiem:
– A więc mamy wolność! Mama ją odsunęła, mówiąc: – Zasmakujesz jeszcze w tej wolności, gdy chłopi wam odbiorą wasze tysiąc dziesięcin ziemi ornej".
Następnego dnia Tadeusz dopisał w dzienniku: "Nie myślałem, że z cioci Pauliny taka idiotka".
(Pani Irteńska nie przewidziała, że bolszewicy odbiorą cioci Paulinie 1000 dziesięcin ziemi ornej i drugie tyle lasu dopiero w 22 lata później). W domu Irteńskich rewolucja nie budziła entuzjazmu. Od razu – pierwszego dnia, gdy gazety podały pierwsze enuncjacje Rządu Tymczasowego, pan Irteński nachmurzył się:
– Rozumiem: rząd tymczasowy. Ale dlaczego ten rząd tymczasowy wydaje wszystkie swe zarządzenia w porozumieniu z jakimś Sowietem Delegatów Żołnierskich i Robotniczych? Przecie to wyraźny dualizm władzy!
A w Petersburgu pogłębiano zdobycze rewolucyjne, cackano się z jakąś "babką rewolucji rosyjskiej". "Adwokaci rządzili, naradzali się, wydawali odezwy". Rząd tymczasowy ogłosił deklarację proklamującą niepodległość Polski. Był to pod względem formalnym wielki krok naprzód od czasu odezwy wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza sprzed trzech lat, ale mimo to deklaracja nie wywołała wielkiego zachwytu. Może dlatego, że wszystko było płynne, niepewne. Dopiero w wiele lat później niektórzy "politycy" przypomnieli sobie tę odezwę, upatrując w niej "tytuł prawny" do niepodległości Polski. Jak gdyby niepodległość wymagała tytułu prawnego?! Ci politycy byli fetyszami litery prawa, niczym powiatowi referenci weterynarii, którzy uważali, że wystarczy wydać przepis nakazujący nakładanie psom kagańca, aby wyleczyć powiat z plagi wścieklizny.
W Mińsku też naradzano się, meetingowano, urządzano pochody. Woniejąc benzyną toczyły się na pierwszych biegach ciężarówki z czerwonymi sztandarami i orkiestrą. Orkiestra grała "francuską" Marsyliankę, żołnierze ryczeli pod jej dźwięki uproszczoną "rosyjską", której rytm nie odpowiadał rytmowi "francuskiej". Wychodziła mała kakofonia, nie psuło to jednak podniosłego nastroju rewolucyjnego.
Towarzystwo Rolnicze obradowało ad infinitum. Gdy przy stoliku w "Selekcie", przy którym zasiadali Tadeusz i Rudy, ktoś zapytał, co będzie dnia tego tematem obrad, Rudy odpowiedział:
– Głos zabierze Władek Korkozowicz i w kilku słowach wyjaśni sedno sprawy.
Dowcip polegał na tym, że Władek miał umysł powolny i jak najmniej nadawał się do wyjaśnienia sedna jakiejkolwiek sprawy, a zwłaszcza sprawy tak zagmatwanej jak rewolucja.
Oficerowie krążyli po ulicach w epoletach i udawali, że nie widzą przechodzących szeregowych, którzy im naturalnie nie salutowali. Na Treku orkiestra po staremu grała walca "Dwie sobaczki" albo potpourri z "Fausta". Oficerowie grali w tenisa w białych koszulach, na których były wyhaftowane złoto-czarne orły dwugłowe – już z wyprutą koroną.
Meetingi były duże i małe. Na jednym z dużych meetingów na placu przed dworcem wileńskim miał przemawiać sam Aleksander Kiereński, który wtedy objeżdżał front i płomiennymi mowami zachęcał oddziały do ofensywy. Na placu był olbrzymi tłum. Kordon wojska i milicji bronił dostępu na plac i wpuszczał tylko tych, którzy mieli jakieś "mandaty".
Tadeusz i Rudy nie mieli mandatów i straż nie chciała ich wpuścić. Wtedy Rudy krzyknął z miną groźną:
– Musicie nas puścić! Jesteśmy delegatami komitetu ciekawych (komitieta lubopytnych)!
Groźny głos zrobił wrażenie i skonfundowany milicjant przepuścił przyjaciół. Niewiele jednak skorzystali. Tłum był tak zwarty, że się nie mogli przecisnąć bliżej do trybuny. W owe czasy nie było megafonów, słyszeli więc tylko pojedyncze, cienkie, tłumione odległością wykrzykniki i widzieli gestykulującego niewielkiego człowieczka w szarym frenczu.
Małe meetingi – najczęściej improwizowane – odbywały się wszędzie. A więc raz ciepłym wieczorem letnim Tadeusz otarł się o sporą gromadkę żołnierzy słuchających mówcy – też żołnierza – przemawiającego ze schodów kapliczki prawosławnej na skwerze. Mówca walił pięścią w pierś i krzyczał w kółko:
– Towarzysze! Ja cierpiałem w okopach! Towarzysze, ja was nie namawiam, abyście szli rozbijać składy Związku ziemstw... Towarzysze, ja cierpiałem na froncie...
Mówca mówił poważnie, ale chwilami z histerycznym "nadrywem". Żołnierze słuchali go poważnie i tępo. Wszystko wtedy było szare, śmierdzące kwaśnym suknem szyneli, poważne, tępe. Na razie spokojne. Pod stopami szeleściła warstwa wyplutych łusek siemienia słonecznikowego i arbuzowego. Szelest gryzionego siemienia był melodią rewolucji.
W przeciwieństwie do tego szarego i tępego spokoju "mas" inteligencja "wyżywała się": obradowała, gadała, pisała. Liberalny "Minskij gołos" powtarzał: "Obok hasła (łozung): Wszystko dla utrzymania zdobyczy rewolucyjnych! powinno zabrzmieć zawołanie (klicz): "Wojna do zwycięskiego zakończenia!". Na to zwycięskie zakończenie jakoś się nie zanosiło, bo na frontach zaczynano się bratać. Żołnierze rosyjscy i niemieccy wyłazili z okopów, spotykali się w pół drogi na "ziemi niczyjej", częstowali się papierosami, rozmawiali na migi. Powstały rady i komitety żołnierskie – dywizyjne, pułkowe, batalionowe. One to powoli stawały się władzą deliberującą i wykonawczą.
Zasługę przeprowadzenia rewolucji, "wielkiej i bezkrwawej", jak ją wtedy nazywano, przypisywali sobie eserzy i esdecy, tj. socjal-rewolucjoniści i socjal-demokraci, ale zaczęto też mówić o jakichś bolszewikach. Ale mówiono o nich mało, była to bowiem garstka "maksymalistów" (niewielu wiedziało wtedy o prawdziwym pochodzeniu nazwy "bolszewicy"), na której czele stoją jacyś Lenin i Trocki. Mówiono i pisano, że Lenina Niemcy przepuścili przez granicę w zaplombowanym wagonie. Dziwiono się, w jaki sposób ten zaplombowany wagon mógł przejść front rosyjsko-niemiecki: czyżby w tym celu otwarto front i uruchomiono przerwaną od trzech lat komunikację kolejową? Wielu dopiero w szereg lat później dowiedziało się, że wagon zaplombowany szedł nie przez front, ale z Szwajcarii przez terytorium niemieckie, a potem promem do Szwecji... Lenin i Trocki przyjechali do Petersburga przez Szwecję i Finlandię i prawem kaduka usadowili się w pięknym pałacyku primabaleriny Krzesińskiej.
(Interludium. A biedny cesarz z pięknymi szafirowymi oczami i równym przedziałkiem siedział pod strażą w Carskim Siole, razem z żoną, synkiem i córkami. Osłupienie i odrętwienie, w które wpadli ludzie dotąd "wierni tronowi", trwało. Żałowano słabowitego fatalisty. Żałowano ładnego synka. Zwłaszcza cztery śliczne księżniczki budziły gorące współczucie.
Ale nawet ludzie najwierniejsi tronowi zaciskali szczęki, myśląc o carowej, którą uważano (nie bez pewnej racji) za sprawczynię wszelkiego zła. Tej długo nie mogli przebaczyć i nie oburzała ich powódź obrzydliwych broszurek i ulotek opisujących ze sprośnymi szczegółami rzekome stosunki erotyczne między carową i Rasputinem. W opisach tych nie było ani słowa prawdy, ale wydawcy paskudnych broszurek zbijali pieniądze, a ludzie czytali.
Niektórzy nawet wierzyli. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że carowa odkupiła winy nie tylko śmiercią męczeńską, lecz godnym i mężnym zachowaniem się w ciągu bez mała półtorarocznego więzienia – wśród niedostatku, szyderstw i upokorzeń.
W Mińsku w teatrze miejskim, w tym samym teatrze, gdzie jeszcze tak niedawno odbywały się eleganckie bazary dobroczynne, a piękne i ubrylantowane panie sprzedawały notablom i "obszarnikom" szampana, dostając czasem po sto rubli za kieliszek, odbywa się teraz zjazd wojskowych Polaków frontu zachodniego. Obradom przewodniczy podporucznik Władysław Raczkiewicz. Przewodniczy on właśnie, a nie inny starszy rangą.
Jego to czeka za miesiąc sukces zjazdu wojskowych Polaków w Petersburgu, gdzie mimo trudności ze strony rosyjskiej i mimo opozycji ze strony grupy Polaków, doszło do stworzenia "Naczpolu", tj. Naczelnego Komitetu Polskiego i uchwalono utworzenie osobnej armii polskiej mającej wyłowić wszystkich Polaków z morza rewolucji rosyjskiej. W teatrze mińskim zjazd trwa krótko. Wobec zbliżającego się dnia 3 maja Raczkiewicz wzywa do gremialnego udziału w pochodzie święta narodowego. Odtąd "Naczpol" zostaje przezwany przez żartownisiów "Raczpolem".
Pochód 3 maja wypada bardzo pięknie. Olbrzymi wąż ze sztandarami rusza z placyku przed kościołem na Złotej Górce w górę po ulicy Zacharzewskiej. "Niech żyje wojsko polskie!" – wołają z balkonów panie. ocierając łzy. Oprócz wojska suną szkoły polskie: gimnaziści z gimnazjum profesora Mariana Massoniusa i gimnazistki z gimnazjów im. Emilii Plater i pani Witwińskiej. Suną najrozmaitsze organizacje, jak np. Towarzystwo Ochrony Zabytków, zwane krótko "Zabytkami". Sunie świeżo utworzony oddział skautów, których jeszcze nie nazywano harcerzami. Choć powstali zaledwie parę tygodni temu, już złośliwcy nie należący do skautingu drażnią ich dwuwierszem:
Oto znani polscy skauci: Czterech trzyma, jeden gwałci.
Życie polskie płynie w Mińsku wartko. Szkoły, towarzystwa, teatr, dwie gazety. Rada Polska Ziemi Mińskiej – nieoficjalny parlament i nieoficjalna "egzekutywa" polskości w Mińszczyźnie – urzęduje, kieruje, udziela wskazówek, zasiada. Na czele tej Rady stoją panowie Czesław Krupski, ziemianin spod Stołpców, i Jerzy Osmołowski, ziemianin spod Pińska. Pan Osmołowski był pierwej w Mińsku nieznany i zresztą wtedy był w ogóle mało znany. Miał stać się sławny dopiero w dwa lata później.
Panowie Krupski i Osmołowski są obaj "kresowymi" autochtonami i stanowią wyjątek, bo we wszystkich innych organizacjach polskich rządzą przybysze – "uciekinierzy". Większość wojskowych Polaków to też ludzie pochodzący z ziem położonych na zachód od Bugu, lub co najmniej na zachód od linii frontu.
Dla tej większości Mińsk i Mińszczyzna to przejściowe etapy i miejsce wygnania wojennego. Wszyscy oni – i cywile, i wojskowi – marzą o końcu wojny i o powrocie do gniazd rodzinnych.
CDN