Rozdział XI
1919
Iwan Bunin w jednym ze swych opowiadań nazwał rok 1917 "strasznym rokiem". W Mińsku i w Mińszczyźnie strasznym rokiem był rok 1918.
I początek, i koniec tego roku były straszne. W połowie grudnia wojska bolszewickie zbliżały się do przedmieść mińskich. Wojska niemieckie wycofywały się coraz śpieszniej. Nieraz później wielu mińczuków opowiadało w Warszawie, jak to udało im się uciec z Mińska "ostatnim pociągiem".
Irteńscy – ojciec i syn – wyjechali chyba jednak naprawdę ostatnim po-
ciągiem. Bolszewicy byli nie tylko na przedmieściach: jakieś podejrzane typy z czerwonymi opaskami na ramieniu kręciły się w centrum miasta.
Tylko dworce kolejowe były jeszcze całkowicie pod władzą Niemców.
A w mieszkaniu Irteńskich Tadeusz osłabiony trzytygodniową hiszpanką, ledwie włóczył nogami. Jadwinia leżała na hiszpankę z czterdziestostopniową gorączką. Postanowiono więc, że uciekać – na razie do Wilna – będzie tylko pan Irteński z Tadeuszem. Babunia Irteńska, pani Irteńska i Jadwinia z synkiem pozostały w Mińsku. Ponieważ podróż na dworzec nie uchodziła za bezpieczną, więc walizki odesłano na kolej pod opieką lokaja, a ojciec z synem poszli na dworzec piechotą – bocznymi ulicami.
Jazda w niemieckich wagonach z drzwiami na przestrzał, nieopalanych
i bez świateł, trwała nieznośnie długo. W Mołodecznie trzeba było dlaczegoś zmieniać pociąg. Po peronie kręcili się oberwańcy z błędnym wzrokiem i żółtą opaską na ramieniu: wypuszczeni przez Niemców jeńcy wojenni.
Wilno powitało ich ciepłem, obfitością wszelkich dóbr doczesnych, nawet wesołością. Zdawałoby się, że nie było ani wojny, ani trzyletniej głodówki okupacyjnej. O zbliżającej się ze wschodu rewolucji nikt jakoś nie myślał. Wszyscy mińczucy, którzy nie uważali za bezpieczne pozostawać w Mińsku, byli już na miejscu, wyjechawszy wcześniej, niż Irteńscy, z czego by wynikało, że uciekli z Mińska nie ostatnim, lecz co najmniej przedostatnim pociągiem. Wszyscy mieli pugilaresy tęgo wypchane rublami carskimi, kierenkami, ost-rublami i markami. Hotele, restauracje i kluby były zatłoczone.
Bracia Ciundziewiccy, ci sami, o których puszczono ongi fałszywą plotkę, że powiesili popa prawosławnego, stanęli w hotelu Sokołowskiego, gdzie zaczynali dzień od rannego śniadania w łóżku. Kelner przynosił im na tacy sporą karafkę wódki z przekąskami: śledziem, rydzami marynowanymi, zimnym mięsem. Tacę stawiano na nocnym stoliku i bracia spożywali posiłek, nie wstając z łóżek. A wieczorem w gabinecie w Bristolu Ciundziewiccy bawili się w powiększonym gronie. Pito na umór, wznoszono toasty. Ktoś zaproponował, aby jednego z Ciundziewickich obrać na króla białoruskiego. Kandydaturę przyjęto przez aklamację, po czym nowo obrany król wygłosił mowę tronową, zagajając ją słowami:
– Ogłaszam, że stolicą Białorusi będzie miasto Lepel. Odtąd – i aż do śmierci obu braci – jednego nazywano "królem białoruskim" a drugiego "wielkim księciem".
Sielanka wileńska nie trwała długo. Po dziesięciu dniach powiało trwogą: bolszewicy już są w Mołodecznie i idą na Oszmianę. Trzeba więc było uciekać dalej na zachód. Do Warszawy. Krążyły wprawdzie gawędy o jakiejś samoobronie wileńskiej, ale Irteńscy, pomni, czym się skończyła samoobrona mińska, słuchali jednym uchem. Ruszono więc koleją do Białegostoku.
Z jazdy koleją z Wilna do Białegostoku Tadeusz zapamiętał tylko jedną scenę. Jechał z ojcem w przedziale szczelnie zapchanym mińską elitą. Byli
więc tam: głowa, czyli prezydent miasta Chrząstowski, szwagier jego Rudźka Porzecki, Adziuś Węcławowicz, pani T. z synem, młodym adwokatem. Pani
T. mimo swych lat pięćdziesięciu była ognistą z lekka tylko siwiejącą brunetką, słynną z przygód miłosnych. W przedziale panował nastrój wesoły.
Obiadowano, rozkładając na rozesłanym na kolanach papierze podróżne zapasy żywności. Częstowano się wzajemnie. Krążyła manierka z wódką.
Po skończonym posiłku wszystkich ogarnęła senność. Pierwsza zasnęła pani T. Syn jej trzymał w ręku pozostały po uczcie solony ogórek i pytał:
– Ca mam z tym zrobić?
Na to Rudźka Porzecki:
– Obudź mamę. Daj jej. Niech się pobawi.
Do Białegostoku przyjechano w dzień Wilii. Zaimprowizowaną wieczerzę wigilijną spożyto u białostockiego Ritza (bo i Białystok miał swego Ritza), gdzie też przenocowano. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszono w kilkoro sań do granicy polskiej w Łapach. W Łapach badanie dokumentów odbyło się bez przeszkód. Tyle tylko że porucznik Jelski, rodzony brat słynnego wodzireja Taśka Jelskiego, dowódca posterunku żandarmerii w Łapach, odebrał Tadeuszowi bez pokwitowania pistolet parabellum, sztucer i dubeltówkę. Prawdopodobnie na cele obrony młodego państwa polskiego.
Do Warszawy przyjechano o zmierzchu. Z odrapanego dworca ongi
Petersburskiego, a który się jeszcze nie nazywał Wschodnim czy Wileńskim, ruszono dorożką. Na ulicach nie było śniegu, ale gdzieniegdzie koń się ślizgał na gołoledzi. Koń – przeraźliwie chudy, o którym Perzyński ongi napisał, że warszawski koń dorożkarski musi być sztuczny, bo tylko sztuczny koń składający się ze szkieletu obciągniętego skórą może nie tylko utrzymać się na nogach, ale ciągnąć dorożkę. Dorożkarz miał, jak cztery lata temu, blachę z numerem na plecach. W ogóle Warszawa nic się chyba nie zmieniła. Była może trochę więcej odrapana, zamiast stójkowych w czarnych szynelach stali na rogach milicjanci w płaszczach koloru nieokreślonego (policja państwowa miała się zjawić później), a na murach widniały gdzieniegdzie napisy "Niech żyje Piłsudski".
Warszawa fermentowała. Nie było dnia bez jakiegoś strajku. Strajkowali introligatorzy i kelnerzy. Strajkowali fryzjerzy. W Bristolu panowie Białobłoccy własnoręcznie golili czekających cierpliwie w długiej kolejce klientów. Tramwaje jednak chodziły. Tadeusza mającego w świeżej pamięci wybuch rewolucji w Petersburgu, która się zaczęła od tramwajów, napełniało to otuchą.
Mówiono o obronie Lwowa. Tworzono wojsko. Mówiono o Wilnie, a nawet Mińsku. Powstał Komitet Obrony Kresów Wschodnich z biurami na Długiej. W Komitecie zasiadali panowie Władysław Pusłowski, Michał i Mirosław Obiezierscy, Olgierd Gordziałkowski, Ignacy Witkiewicz, Mieczysław Bohuszewski, Władysław Raczkiewicz, Michał Stanisław Kossakowski, Czesław Krasicki, Antoni Jundziłł, Emanuel Obrąpalski, Piotr Wańkowicz. Komitet Obrony tworzył dywizję litewsko-białoruską. W powozie zaprzężonym w ładne siwki beselerowskie przejeżdżał naczelnik państwa Piłsudski. Porucznik Tok (Otton) Węcławowicz stawał przed nim frontem.
Prosperowały domy gry: na piętrze w Oazie i w klubach o dziwnych nazwach – Numizmatyków i Filatelistów. Były zasadniczo zakazane, lecz istniały prawem bezwładu od czasów niemieckich.
Wkrótce policja miała je zamknąć. Wtedy panowie Kaczanowscy, ojciec
zwany Kuką i syn zwany Kukin-synem, uchodźcy z Kijowszczyzny, wpadli na pomysł utworzenia lotnych domów gry, funkcjonujących każdej nocy w innym lokalu prywatnym. Również w lokalach prywatnych wąchano eter i kokainę lub uprawiano igraszki erotyczne. Odwiedzano też domy publiczne.
Pensjonarka w jednym z nich zwierzała się Tadeuszowi:
– Wczoraj był u mnie oficer francuski. I wiesz – jakoś nie to. Ze swoim przyjemniej.
"Patriotka" – pomyślał Tadeusz.
Uchodźcy z Wielkiego Księstwa Litewskiego, kręcąc się wśród gruntownie zendeciałego od czasów Dwugroszówki mieszczaństwa warszawskiego, nie bardzo wiedzieli, co myśleć o sytuacji politycznej. Piłsudskiego nazywano socjalistą, a Litwini wiedzieli, do czego socjalizm doprowadził w Rosji. Patrzyli więc na Piłsudskiego w najlepszym razie nieufnie. Z radością powitali
przyjazd Paderewskiego. Pan Irteński z Tadeuszem widzieli z okien hotelu Europejskiego, jak przed Bristolem stanął samochód, z którego wysiadł pan ze strzechą rudych włosów.
A u Lourse'a krążył dowcip: "Czy wiecie, że Ignacy Paderewski jest potomkiem świętego Antoniego Paderewskiego?".
"Wybuch" niepodległości odurzał. Czasem wydawał się nieprawdopodobny. Nie wierzono, że można wysyłać depesze, a gdy uwierzono, zaczynano starym zwyczajem układać je w języku rosyjskim. Z nieufnością podchodzono do telefonów, które w Mińsku i Wilnie były już od dawna zlikwidowane przez zarządy wojskowe lub rewolucyjne. Panie uchodźczynie zorganizowały restaurację "Kresy" na rogu Nowego Świata i Wareckiej, gdzie były współwłaścicielkami i kelnerkami.
Za przykładem "Kresów" powstały później tzw. "Patelnia" w Ujazdowskich
i "Wiry" na Mazowieckiej. Restauracje, w których gościom usługiwały panie i panienki z towarzystwa, stanowiły w owych czasach coś niezwykłego i miały wielkie powodzenie. W jednym z pism humorystycznych ukazał się wiersz porównujący kelnerki kresowe do świtezianek. W wierszu tym były takie strofy:
Gdy pocałunków chciał wajdelota,
Uciekła z krzykiem do mamy.
Dziś świtezianka tańczy fokstrota
I chce jedwabnej piżamy.
Nie dasz piżamy? Ha, trudna rada!
Lecz kto przysięgę naruszy.
Ach biada jemu, za życia biada!
I biada jego złej duszy!
Wiersz był zabawny, ale trochę krzywdzący. Wśród kilkudziesięciu pań kelnerek znalazła się może jedna, która chciała naciągnąć pewnego przedstawiciela zacnej warszawskiej rodziny kupieckiej na jedwabną piżamę czy inny artykuł bielizny damskiej, ale pozostałe pracowały ciężko, przestrzegały zasad staroświeckich obyczajów i ani im się śniło kogokolwiek naciągać.
Rozpisano wybory do sejmu, który dla uniknięcia nieporozumień nazwano "ustawodawczym". Chytry system proporcjonalny faworyzował wielkie partie, toteż poczciwi konserwatyści z "kresów" nie mieli większego wyboru. Głosować na socjalistów zabraniał instynkt samozachowawczy "posesjonatów". To samo – na ludowców. Wszelkie próby stworzenia stronnictwa umiarkowanego, jakiejś Demokratycznej Unii Państwowej (w skrócie DUP), były z góry skazane na fiasko. Toteż kresowcy z bólem serca głosowali na listę endecką.
Na ulicach, w restauracjach, kawiarniach, kinach – wszędzie pełno było oficerów z epoletami w kształcie trefli. Wśród nich zwracali uwagę ci, co mieli wężyki na kołnierzach, bo w owych czasach wężyki przysługiwały jeszcze tylko legionistom.
Czasy nie były wesołe. Od wschodniej ściany, bardzo bliskiej, bo rozpoczynającej się już za stacją Łapy, czaiła się wielka niewiadoma rewolucji rosyjskiej.
Lwów krwawił się.
W Poznańskiem trwały utarczki. Była wprawdzie stolica, było państwo, był jego naczelnik, były ministeria, nazwane ku zgrozie normalnych uszu "ministerstwami", ale nie było granic. Ale Warszawa, zawsze wierna sobie, bawiła się.
W Nowościach, gdzie bez przerwy dawano "Księżnę czardaszkę" z Orleńską, w Teatrze Małym, gdzie wystawiano "Politykę" Perzyńskiego z Milą Kamińską, w teatrzykach, gdzie satyra polityczna dworowała sobie z ministrów i "galileuszów" – tłumy.
Uchodźcy ze wschodu - Wileńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylowszczyzny, Inflant – byli modni. Przede wszystkim byli to "swoi" – Litwini, którzy podobnie jak warszawiacy byli razem "pod Ruskiem". Po wtóre stanowili dość skuteczną przeciwwagę "Galileuszom", którzy wtedy byli specjalnie niepopularni. Po trzecie, razem z nimi przyszła spotęgowana tysiącgębną famą legenda czynów bohaterskich braci Dąmbrowskich. Po czwarte, byli "stamtąd", tj. przeżyli grozę bolszewicką na własnych skórach. Uważano więc ich za ekspertów, którzy oglądali na własne oczy żywych bolszewików. Wreszcie, pomimo utraty mienia i ziemi ojczystej, mieli rozmach, zapał, humor, no i pieniądze. A pieniądze mieli nawet tacy z nich, którzy zasadniczo nie powinni byli ich mieć.
Sarkano na nich po trosze że podbijają ceny i psują kelnerów napiwkami. Słowem, byli modni jak nie przymierzając Polacy w Anglii i Szkocji w roku 1940.
Dopiero po dłuższym czasie warszawiacy się zorientowali, że nie wszyscy uchodźcy z "kresów" byli Rurykowiczami i nie wszyscy posiadali dobra, którymi się przechwalali. Wtedy to – i trochę poniewczasie – puszczono w obieg złośliwy dowcip, że co drugi wilnianin lub mińszczanin jest Rurykowiczem.
Był jednak okres, zresztą bardzo krótki, gdy zdawało się kresowcom, że wyjdą z mody. Stało się to wtedy, gdy do Warszawy zawitali pierwsi Francuzi z misją wojskową. Francuzów tych noszono literalnie na rękach. I salony, i domy publiczne wydzierały ich sobie nawzajem. I kokota, i dama z towarzystwa uważały się za szczególnie upośledzone, jeśli się choć raz jeden nie pokazały w miejscu publicznym z Francuzem. Moda na Francuzów trwała jednak krótko, bo rychło się przekonano, że przysłana do nas przez zachodnią "siostrzycę" ekipa wojskowa stanowiła mieszaninę.
Obok garstki fachowców wojskowych, ludzi kulturalnych i przyzwoitych, była bandą kupczyków, którzy wyzyskiwali swą eksterytorialność dla szmuglowania perfum i prezerwatyw. W zaprzyjaźnionej Warszawie zachowywali się mało lepiej, niż w kraju nieprzyjacielskim. Byli hałaśliwi, agresywni i brudni. Kelnerów i kokoty, tj. profesje, które są dobrym miernikiem wartości każdego "gościa", zdegustowali od razu złymi manierami, skąpstwem i targowaniem się.