– Dlaczego Kazia nie mają puścić? – pocieszał żonę pan Irteński – przecie jest prostym ułanem...
Odtąd na każdy dzwonek pani Irteńska biegła do przedpokoju w nadziei, że to może Kazio wrócił.
Tak trwało do pewnego mroźnego wieczoru w końcu lutego. Gruchnęła wieść, że się zbliża jakaś odmiana. Co to miała być za odmiana – nikt dobrze nie wiedział. Jedni mówili, że po zerwaniu rokowań pokojowych niemiecko-sowieckich w Brześciu do Mińska wejdą Niemcy (co okazało się prawdą). Inni, że Niemcy postanowili oddać Mińsk legionom polskim i że do Mińska wkroczy Piłsudski. Ta druga wersja była o tyle charakterystyczna, że dowodziła, jak dalece i jak długo Mińsk był odcięty od świata. Prócz garstki wtajemniczonych nikt nie wiedział, że w owym czasie Legiony już nie istniały, a Piłsudski był więźniem w Magdeburgu. Tak czy inaczej wersja o wkroczeniu Polaków napędziła wielkiego strachu bolszewikom.
Po zapadnięciu zmierzchu ucieczka bolszewików nabrała cech paniki. Od tamtych czasów zdarzało się autorowi tej kroniki oglądać szereg "pośpiesznych" ewakuacji, ale żadnej z nich nie można porównać z tym, co się działo w Mińsku w ten mroźny zmierzch lutowy. Ulica Zacharzewska, będąca szlakiem do dworca Brzeskiego – jako jedynej wolnej drogi na Borysów, bo drogę na Bobrujsk zagradzał Dowbór – była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki, skutkiem nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc rewolwerem, trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich, gardząc tzw. "kierunkami". Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska. W ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli – sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną.
Nazajutrz Mińsk był wolny. Polskie "podziemie" ujawniło się. Na ulicach rozlepiono ogłoszenia kapitana Topora (Ignacego Matuszewskiego) wzywające do utrzymania spokoju i porządku. Pośpiesznie organizowano samoobronę polską. Rudy, Tadeusz i Jerzyk Świda udali się do "arsenału" na ulicy Magazynowej – do lokalu gimnastycznego towarzystwa "Sokół" – gdzie dostali karabiny i opaski biało-czerwone. Ruszyli z własnej inicjatywy kierować ruchem ulicznym w śródmieściu. Wkrótce rola ta ich znudziła, więc wrócili na Magazynową, gdzie im dano hasło i kazano zluzować wartę przy garbarni pana Imrotha na Lachówce. Po paru godzinach – a było to już późne popołudnie – zluzowała ich zmiana, po czym znów wrócili do regulowania ruchu ulicznego. Wtedy to nadjechała ciężarówka, w której stali uzbrojeni po zęby czterej bojowcy: dwaj kuzyni Tadeusza bracia Eynarowicze z Grodzieńszczyzny, jakiś wojskowy, którego nazwiska nie wiedziano ani wtenczas, ani potem, i wreszcie znany na gruncie mińskim pirotechnik puszczający fajerwerki na zabawach "monstre" na Treku, pan Żyźniewski. Ta czwórka zaproponowała naszej trójce wspólny wypad na dworzec Brzeski.
Chodzi o to, że Mińsk był wolny, ale niezupełnie. Kilkanaście tysięcy żołdactwa bolszewickiego, częściowo uzbrojonego, wciąż jeszcze zatykało i oblepiało sale, perony, wagony, dachy, stopnie i sprzęgi wagonów i lokomotywy na dworcu Brzeskim. Pociągi odchodziły, lecz bardzo nieregularnie, wskutek zrozumiałego zamętu. Byłoby szaleństwem "brać do niewoli" tę masę opanowanego paniką motłochu, lub nawet tylko utrudniać mu ucieczkę z Mińska. Toteż cel wypadu mężnej siódemki, przedsięwziętego – trzeba to podkreślić – zupełnie samorzutnie, bez żadnego rozkazu z "ośrodka dyspozycyjnego" przy ulicy Magazynowej, był zupełnie inny. Antybolszewicko nastrojony kolejarz doniósł panu Żyźniewskiemu, że na dworcu Brzeskim stoi pod parą pociąg z ładunkiem jednego samolotu, trzech armat i kilka wagonów karabinów maszynowych z amunicją. Trzeba było nie dać bolszewikom wywieźć tego ładunku. Trzeba go było zdobyć i oddać... Komu? Oczywiście zbliżającym się legionom Piłsudskiego.
Wyprawa udała się. Gdy dzielni wojacy wkroczyli w siedmiu na dworzec, zawszone żołdactwo bojaźliwie rozstępowało się i dawało drogę. Komendant pociągu z samolotem, armatami i amunicją nie tylko "poddał się", lecz zwracając się do Tadeusza per "barin" (wziął go widocznie za dowódcę oddziałku, choć właściwie żadnego dowódcy wśród nich nie było) prosił z pokorą, aby pozwolić – jemu i załodze – odjechać na odczepionej lokomotywie. Prosił też, jak o wielką łaskę, o pozwolenie na zabranie ze sobą dubeltówki myśliwskiej. W Tadeuszu zbudziła się solidarność łowiecka do kolegi po fachu i – zgodził się wspaniałomyślnie.
Na tym skończyła się wyprawa. Gdy późnym wieczorem po powrocie z dworca Brzeskiego Tadeusz z Rudym zastukali do drzwi mieszkania, głos pani Irteńskiej spytał poprzez szczelinę drzwi przytrzymaną łańcuchem:
– Kto tam?
Duch Trylogii wciąż był nad nimi i odpowiedzieli bez namysłu:
– Swoi! Od królewskiego wojska!
Nazajutrz przy rannym śniadaniu Rudy barwnie i z kolorowymi dodatkami opowiadał państwu Irteńskim, jak to w siódemkę "zdobyli pociąg pancerny", tak bowiem Rudomina określał wtedy bohaterską wyprawę na dworzec Brzeski. Pan Irteński wysłuchał opowiadania, a potem powiedział z żalem w głosie:
– I po co było Kaziowi jechać do tego Dowbora! Zabawę w wojsko miałby dziś na miejscu...
Zamilkł, widząc, że pani Irteńska odwróciła głowę i wyszła z pokoju, by ukryć łzy.
A na drugi dzień wiedziano już w całym mieście, że do Mińska zbliżają się nie żadne legiony polskie, ale Niemcy. Wiedziano już, że rokowania brzeskie zostały zerwane. Wtedy to Trocki wyskrobał ołówkiem na tynku jednej z sal twierdzy brzeskiej pamiętne słowa "Ni wojny, ni mira – Leon Trockij". Na Zacharzewską wyległy tłumy, aby obejrzeć wkraczających "zwycięzców". Wchodzili przy dźwiękach piszczałek i bębnów. Byli to przeważnie landszturmiści o wyglądzie podtatusiałym i dość pokojowym.
Członkowie samoobrony polskiej odpięli z rękawów kożuszków i bekiesz opaski biało-czerwone, a broń złożyli w "arsenale" na Magazynowej. Zdobyty "pociąg pancerny" dostał się rzecz jasna w ręce Niemców. Tylko panu Szunejce udało się uratować ruble carskie.
Nieraz później wspominając to "zdobycie pociągu pancernego", Tadeusz myślał, że jednak wyprawa była dość ryzykowna. W siódemkę, w kilkunastotysięcznym mrowisku wrogiego żołdactwa, grali rolę zwycięzców, mając za sprzymierzeńca tylko wszechwładną panikę, którą to żołdactwo było ogarnięte. Takie rozmyślania doprowadzały go do ciekawych wniosków z dziedziny psychologii terroru i bohaterstwa.
Przeszło jeszcze kilka dni. Pewnego popołudnia Tadeusz posłyszał straszny rozdzierający krzyk w przedpokoju. Nie mógł zrozumieć, czyj to był głos, ale jednocześnie wydało mu się, że ten krzyk – straszny nieludzki krzyk – znał z literatury. Hrabina Rostowa z "Wojny i pokoju" tak krzyczała na wieść o śmierci Pietii. Tadeusz zrozumiał.
We wsi Blizniecy koło Rohaczewa podjazd 3 pułku ułanów znalazł w płytkiej mogile nagie zwłoki Kazia. Mieszkańcy wsi byli rozmowni i opowiedzieli wszystko ze szczegółami. Kazia i wziętego tegoż dnia do niewoli rotmistrza Boufałła odarto z butów, ubrania i bielizny i pędzono nago po śniegu przez wieś, tłukąc kolbami. Później skłuto ich bagnetami i wreszcie dobito z karabinów. Nagie zwłoki ułożono w płytkim dole w taki sposób, "cztoby odin drugogo w ż... cełował".
Zobaczywszy fotografię zwłok Kazia pan Irteński i Tadeusz – wbrew protestom pani Irteńskiej, która fotografii nigdy nie miała zobaczyć – nie pozwolili na otwarcie zalutowanej trumny. Złożono ją tymczasowo w podziemiach nowego kościoła na Zacharzewskiej, aby potem pochować albo w Baćkowie, albo w grobach rodzinnych w Kalwarii pod Mińskiem – na cmentarzu kościoła ufundowanego w XVIII wieku przez Michała Irteńskiego, podkomorzego bobrujskiego. Losy zrządziły inaczej. Po roku 1920 bolszewicy przerobili nowy kościół – fundacji Edwarda Woyniłłowicza – na "pałac kultury i odpoczynku". Trumnę z ciałem Kazia wyrzucono prawdopodobnie do jakiegoś wspólnego dołu, tym bardziej że do trumny była przybita tabliczka z nazwiskiem i dodatkiem że "poległ w walce z bolszewikami".
Kazio był wyjątkowo pięknym chłopcem. Kazimierz Leczycki w swej powieści z życia mińskiego "Państewko" porównał go do Doriana Greya. A z fotografii pośmiertnej patrzały wytrzeszczone w śmiertelnej męce oczy, krzywiły się w grymasie agonii, odsłaniając rząd równych zębów, spuchnięte wargi, widniała na szyi tuż pod podbródkiem dziura od pchnięcia bagnetem. A zdawało się tak niedawno ten Kazio bawił się jeszcze – ku zgorszeniu i drwinom kolegów gimnazjalnych – w koniki.
– Tak, wojenka, psiakrew – myślał Tadeusz, zaciskając zęby i pięście.
Śmierć Kazia była rodzinną tragedią Irteńskich – tragedią zazdrośnie ukrywaną przed ciekawością obcych (zwaną współczuciem). Ale z biegiem lat śmierć ta nabierała innego aspektu. Była po roku 1863 jednym z pierwszych wypadków wysłania wyrostka na nikomu niepotrzebną śmierć – wysłania przez jazgot bab-patriotek i naszepty ramolejących obrońców ojczyzny przybranych w mundury oficerskie, lecz przezornie bardzo dbających o własną skórę.
Rozdział X
LEGENDA O DOBRYCH
NIEMCACH
Porzucając zagrzane w ciągu dwóch i pół lat okopy "wielkiej wojny", Niemcy przekroczyli w końcu lutego 1918 r. granicę tzw. Ober-Ostu, tj. obszaru położonego między ziemiami Królestwa Polskiego a linią frontu, i zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr. Zatrzymali się przeto mniej więcej na granicy Rzeczypospolitej przedrozbiorowej.
Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie, zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych wilnian schodziła na temat wspomnień z okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił, bo zdawało mu się, że mówili o zupełnie odrębnych gatunkach Niemców. W ustach wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu, Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych, Hunem, który ponadto – jak głosiła lokalna legenda wileńska – zamknął w naczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem – Hun.
W listach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre – typem najidealniejszego okupanta, jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska. Ponieważ w Polsce nawet w okresie trwania polsko-niemieckiego paktu o nieagresji nie wypadało mówić dobrze o Niemcach, jako że byli odwiecznymi wrogami narodu, więc na zakończenie Tadeusz "ustępował" i nawet starał się odgrzebać w pamięci parę wypadków brutalnego lub w ogóle paskudnego zachowania się Niemców na obszarze nowej okupacji. Zapominał przy tym, że odosobnione wybryki niczego nie dowodzą, gdyż mogą nas spotkać – i niestety nieraz spotykają – ze strony najbardziej rodzimej armii. Tak czy inaczej, rozmowa kończyła się pojednawczo: i wilnianin, i Tadeusz dochodzili do wniosku, że ostatecznie każdy Niemiec to świnia, po czym