Lecz jeśli wymierzymy całą długość jeziora od jednego kolana do drugiego, to przekonamy się, że Jezioro Krzywe ma około 10 wiorst długości. Wystarczy teraz niewielki wysiłek wyobraźni, aby zrozumieć, jakim dziwem przyrody jest Jezioro Krzywe. Jest ono jakby labiryntem wodnym wijącym się wśród wzgórz stromych i lesistych. Nieraz by dotrzeć do jakiejś części jeziora trzeba przebijać się przez dżunglę jarzębin, leszczyn, dzikich malin i wilczej jagody. Gdy wreszcie zmęczeni i podrapani wydostaniemy się na brzeg jeziora, wydaje się nam, że jesteśmy nad rzeczką leśną.
Tylko że woda tej "rzeczki" jest nieruchoma, a toń czarna i przepastna, niemal groźna. W innym miejscu dostęp do jeziora jest łatwiejszy: schodzimy po zboczu wzgórza porosłego starodrzewem. Wchodzimy na wąski pas łączki i widzimy większą przestrzeń wodną. Trafiliśmy na jedno z grubszych kolan jeziora. Ale i w takich miejscach zbliżamy się do wody z pewną trwogą. Bo brzegi jeziora są wszędzie jednakowe: świeci przez wodę wąziutki pas żółtego piasku, a zaraz potem czarna otchłań głębiny, w której majaczą nieruchome girlandy wodorostów. Byli ludzie, którzy przyjeżdżali nad Jezioro Krzywe na wyprawy naukowe i czynili drobiazgowe pomiary. Okazało się, że Krzywe jest bardzo głębokie – nawet w najwęższych swych przegubach dochodzi do głębokości 15 sążni.
Przyrodnik amator, stojąc nad jeziorem, zadaje sobie pytania: jak powstało to dziwne jezioro tak bardzo niepodobne do innych jezior na pojezierzach środkowowschodniej Europy? Jeśli słuszną jest teoria lodowcowego pochodzenia naszych jezior, to jak mógł lodowiec wyżłobić taki kręty "nurt" Krzywego? Jaki ruch lodowca mógł wyrzeźbić te fantastyczne kształty? Lecz może to krynice zasilają wody Krzywego? Lecz jeśli tak, to jaki kataklizm potworzył te kręte rozpadliny w naszym na ogół spokojnym krajobrazie?
Mikołaj, który niecierpliwił się i wzrokiem bardzo niechętnym spoglądał na roztaczające się cuda wody, zieleni i nieba, odezwał się:
– No, obejrzeliśmy pozycje i hodi. Teraz, paniczu, pora do chaty. W domu to samo: woda, drzewo, niebo. Nie warto było przyjeżdżać.
Już w drodze powrotnej, czy to dla złagodzenia tych cierpkich uwag, czy może dlatego, że się w nim obudził koniarz zamiłowany, zauważył pojednawczo:
– Ot, na dobrego konia popatrzeć to co innego.
Przed spadnięciem pierwszych śniegów przyszły wielkie mrozy. Lodem pokryło się jezioro Poło. Mrozy przyszły bez najlżejszego podmuchu wiatru. Lód przezroczysty jak tafla szkła lustrzanego skuł dwadzieścia wiorst kwadratowych jeziora. I wyglądało Poło jak potężna czara napełniona zastygłą stalą oksydowaną w malachitowej oprawie oszronionych ozimin.
Wieczorami rozpoczęły się ekscytujące łowy z ością na ryby. Wzdłuż brzegów, gdzie przez taflę lodu, jak przez szkła akwarium, widać było w blasku kagańca dno jeziora na głębokości paru sążni, posuwały się ekspedycje rybackie. Jeden rybak niósł kaganiec na długim kiju, czyli tzw. "kozę". Drugi – dwie ości, główną i zapasową. Trzeci – topór. Jeszcze inny – wiaderko na upolowane ryby. Zoczywszy w świetle kagańca śpiącego w wodzie nieruchomo szczupaka lub okonia, podobnego do omulonej kłody, zaczynano najspokojniej rąbać tuż nad nim otwór w lodzie. W dziewięciu wypadkach na dziesięć szczupak spał dalej snem sprawiedliwego i nic sobie nie robił z piekielnego hałasu nad głową. Gdy otwór był gotów, następował "strzał" ością – zadanie wcale niełatwe, gdyż załamane w wodzie promienie ogromnie mylą wzrok i rękę. Nieraz szczupak lub okoń uchodził spudłowany "na czysto". Nieraz trzeba było "poprawiać" drugą ością, przygważdżając źle trafioną pierwszym uderzeniem rybę. Podniecające polowanie z ością nie trwało długo. Mrozy zelżały po kilku dniach. Lustrzana tafla jeziora zmatowiała i utraciła przezroczystość. A potem spadły śniegi.
Jezioro, brzegi, pola, łąki i mszary – wszystko zrównała pokrywa śnieżna. Na puchu śnieżnym zaczęły się zjawiać hieroglify tropów zwierzęcych. Oto tędy sznurował lis, znacząc ślad swej wędrówki charakterystycznym kręto-powłóczystym tropem. Ówdzie kicał i kluczył szarak, by w pewnym miejscu zrobić potężny "zeskok" i ukryć się na sen dzienny w upatrzonej kotlince pod jałowcem lub kamieniem na miedzy. Zaczyna się okres "chłopskiego", kłusowniczego, lecz bardzo miłego polowania "na pomyka".
Polowanie kłusownicze, lecz wcale niełatwe! Należy umieć czytać klinowe pismo łapek zajęczych na śniegu, należy znać naturę zajęczą, należy cierpliwie odcyfrowywać nocne tropy zwierza, a równocześnie baczyć pilnie, czy aby zmyślny "kot" nie ruszył już bezszelestnie z kotlinki i czy już nie "szoruje", aby za chwilę oddalić się poza zasięg strzału śrutowego.
Jesteśmy nad brzegami mszaru. W labiryncie korytarzyków mszarnych widnieją świeże tropy pardew. Nie potrzebujemy pomocy wyżła. Zdążamy tymi śladami ze strzelbą gotową do strzału. Wreszcie – charakterystyczne gruchnięcie i oto jakby płat śniegu oderwał się od kępy mchów. Z ostrym łoskotem skrzydeł zrywa się pardwa w ochronno-białej szacie zimowej.
Wychodzimy z mszaru na łąkę. Czy to wrony czy kawki obsiadły gałęzie wysokich brzóz? Nie, to nie wrony i nie kawki, lecz cietrzewie. Zmieniamy plan łowów. Wracamy pośpiesznie do domu, by po półgodzinie wrócić na małych rozwałkach, zaprzężonych w mocnego konika białoruskiego. Z tych to rozwałek będziemy próbować szczęścia w polowaniu z podjazdu.
Na takich to skromnych, lecz miłych uciechach łowieckich mijały Tadeuszowi pierwsze dni ponowy. A wieczorem w "hallu" dworu sokorowskiego huczy i trzaska ogień w kominku. Sennie posykuje samowar. Smakują tłuste i aromatyczne półgęski. I smakuje siwucha gorzelniana cudem ocalała z pogromu prohibicyjnego, kiedy to rok temu cały olbrzymi zapas surówki wylano do stawu pod gorzelnią i po barbarzyńsku zapalono!
(Interludium. W Sokorowie bawił dawny kolega gimnazjalny Tadeusza Władek Czechowicz, który przyjechał na kilka dni na pardwy z Witebska, gdzie się dekował w tzw. oddziale samochodowym w randze szeregowca-wolontariusza. Opowiadał o zdarzeniu, jakie miał przed paru tygodniami w Witebsku. Szedł przez wysoki most na Dźwinie. Zagapił się i przeoczył kroczącego generała. Ten zaczął mu najokropniej wymyślać, zwracając się nadto per ty, co regulaminowo było w porządku, ale zwyczajowo nie było stosowane przy zwracaniu się do wolontariusza (wolnoopriedielajuszczegosia). Biedny Władek stał na baczność i w milczeniu słuchał połajanek krewkiego generała. Przepisowo patrzał wprost w oczy zwierzchnikowi, ale kątem oka widział, jak wkoło nich zbiera się coraz gęstszy tłum złożony prawie wyłącznie z szarych szyneli żołnierskich. Generał złościł się dalej, a Władek już czuł na szyi oddech tłoczących się żołnierzy. I oto nagle rozległ się piskliwy głos z tłumu:
– A cóż to on się tak nad tobą znęca (izdewajetsa)?! A zrzuć go do Dźwiny! Niech sobie w Dźwinie ochłodzi swoją złość generalską. Czto pristał k tiebie kak bannyj list k żopie...
Generał zamilkł i przybladł. A potem zaczął sobie torować drogę wśród szarych szyneli. Żołnierze rozstępowali się niechętnie i nikt z nich nie salutował generałowi.
W jednym z poranków cichych, białych, miękkich, śnieżno-puszystych przyszła nowina wielka i elektryzująca: zaproszenie na łosie do leśniczówki na Górze Wołowej. Choć Tadeusza i Władka czekało pięćdziesiąt wiorst końmi, przygotowania do podróży trwały niespełna godzinę. Wczesnym przedpołudniem już siedzieli w saniach, jadąc przez Kamień, Lepel, Rudnię i Niwki do Wielkiej Puszczy. Góra Wołowa jest głuchą zaszytą w borach leśniczówką w samym sercu olbrzymiego kompleksu puszczańskiego i na styku trzech guberni – witebskiej, mińskiej i wileńskiej. Leży ta puszcza po obu stronach górnego biegu Berezyny i Kanału Berezyńskiego. Na północy łączy się z Puszczą Hołubicką. Na południu – pod Hajną i Plissą – zlewa się z nieprzebytymi borami wielkoksiążęcymi pod Borysowem oraz z puszczą łohojską. A dalej na południe olbrzymi pas puszczański zmienia się w puszcze: berezyńską, bohuszewicką, później w potężny klucz Żarnówek, a jeszcze dalej, już za Bobrujskiem i Hłuskiem biegnie doliną Ptyczy, aby zbliżyć się do dorzecza Prypeci i do najpiękniejszej i najdzikszej puszczy litewskiej – Puszczy Turowskiej.
Do serca takiej Puszczy ruszyli Tadeusz z Władkiem Czechowiczem na łosie w białe przedpołudnie grudniowe roku 1916. O celu podróży słyszeli nieraz. Na całą Litwę słynęła Góra Wołowa ze wspaniałych tokowisk głuszcowych i z wielkich łowów na grubego zwierza: łosia, wilka, rysia i niedźwiedzia. Po krótkim popasie w Leplu zapadli zaraz za tym miasteczkiem w lasy głębokie. Chwilami głusz i dzicz puszczy działały przygnębiająco. Z ulgą więc witali ogienek i zapach dymu jakiejś zagubionej w lesie smolarni. Osobliwe uczucie ogarnęło ich, gdy podjechali do Kanału Berezyńskiego. Ten wąski pasek kultury z równo odarniowanymi brzegami, z żelaznym mostkiem i śluzami wydał się im czymś jakby oazą cywilizacji na tym bezludziu dziewiczym.
W sercu puszczy woźnica zwrócił ich uwagę na samotny krzyż. Był pamiątką po tragicznym wypadku gdzieś w końcu zeszłego stulecia. Pan Ciechanowiecki z Boczejkowa polował na łosie na rykowisku we dwójkę z gajowym wabiarzem. Każdy z nich wabił na własną rękę. Pan Ciechanowiecki sam był znakomitym wabiarzem i tak dobrze udawał przedzierającego się przez gąszcze łosia, że gdy wynurzył się w półmroku na stanowisko gajowego, ten wziął go za łosia i ranił śmiertelnie. Pan Ciechanowiecki żył jeszcze, gdy nadeszła pomoc z pobliskiej leśniczówki, i zdążył powiedzieć przed śmiercią, że zaszedł nieszczęśliwy wypadek i że gajowy nie jest winien morderstwa.
Do leśniczówki na Wołowej Górze myśliwi przyjechali późnym wieczorem. Byli zziębnięci, głodni i bardzo szczęśliwi. Ogarnęła ich najsympatyczniejsza w świecie atmosfera – atmosfera kompanii myśliwskiej. Myśliwi są jak duże dzieci: serdeczni, szczerzy, gościnni i prości. Trzeba spędzić kilkanaście godzin na mrozie, trzeba mieć zdrowy żołądek i czyste sumienie, a przede wszystkim trzeba mieć dwadzieścia trzy lata, aby w pełni cenić rozkosz takich cudnych rzeczy, jak lampa jasna i huczący samowar, jak płatki przysmażonej słoninki na razowcu, jak pachnące sianem twarde posłanie pod napalonym piecem.
Nazajutrz był spacer gęsiego przez ośnieżoną knieję. Były cichym głosem wydawane rozkazy i wskazówki. Był przemarsz naganki – ludzi leśnych w wytartych ściągniętych rzemiennymi "dziażkami" świtkach, w czapkach ze skórek bielaków, z pielgrzymimi kijami w czarnych, nieczułych na mróz dłoniach. Było ustawianie się na stanowiskach na linii i mierzone tętnem serca chwile oczekiwania.
Wkrótce po ruszeniu naganki Tadeusz posłyszał suche, przygłuszone okiścią strzały na linii. Poczuł krótkie szarpnięcie żalu, że to nie na niego wyszedł łoś i że stracił okazję zmazania hańby pudła do łosia w Łohojsku. Wszystko razem nie trwało dłużej godziny. Myśliwi zebrali się ożywioną gromadką na linii. Rozłożono ognisko. Okazało się, że Władek spudłował do łosia, lecz że gajowy ranił śmiertelnie zwierza drugim strzałem, a teraz gajowi i naganka poszli w głąb kniei tropić rannego rogala. Ale polowanie już się udało: na pokrwawionym śniegu leżą dwa młode, lecz dobrze wyrośnięte wilczki i kilka bielaków.
Ognisko bucha wesoło. Każdy z myśliwych trzyma w ręku ostro zastrugany patyk i patykiem tym wyciąga z popiołu pieczone kartofle, albo nadziewa na patyk tłusty plasterek wędzonej szynki i podsmaża na ogniu. Krąży też siwucha ocalała po zeszłorocznej przymusowej likwidacji zapasów gorzelni boczejkowskiej.
Nagle zza ośnieżonej kulisy leśnej buchają podniecone głosy, słychać zgrzyt płóz. Z białych piramidek świerkowych zjawia się najpierw na pół przysypany śniegiem konik, za nim rozwałki, a na rozwałkach łoś ze zwisającą koroną potężnych łopat. Za łosiem – gajowi. Orszak powoli spuszcza się z łagodnego wzgórza i ukośnie zbliża się do myśliwych.
– Patrz! – woła Władek, wpijając Tadeuszowi palce w ramię – patrz! – powtarza, choć bez jego zachęty Tadeusz pożera wzrokiem ten obrazek fałatowski.
– Patrz! Dla tego jednego widoku warto było przyjechać na Górę Wołową! Patrz i zapamiętaj, bo takiego widoku już może nigdy nie zobaczysz.
Władek miał rację. Nie dane było Tadeuszowi polować więcej na łosie. Ani na Górze Wołowej, ani gdzie indziej. Młodzieńczy rapsod myśliwski urwał się.