Rzecz jasna, że nie miałoby sensu przypuszczenie, że Niemiec z Ober-Ostu i Niemiec z nowej okupacji należeli do dwóch odmiennych gatunków Niemców. A jednak, jeżeli Wilnianin nie przesadzał, zachowywali się inaczej. Dlaczego? – Na ten temat można by napisać całe wypracowanie historyczno-polityczno–psychologiczne. Może działała wtedy specjalna instrukcja z góry, jako że Ober-Ost był podobno obszarem skazanym na inkorporację do Rzeszy, a nowa okupacja – rodzajem terenu doświadczalnego. Może działały inne czynniki, a wśród nich – nastroje ludności wobec władzy, która nastała po dwunastu miesiącach rozgardiaszu rewolucyjnego.
Zanim przejdę do opisania tych nastrojów, pragnę "z naciskiem" (jak się pisało w reprymandach urzędowych) podkreślić, że właśnie Polacy powinni byli powitać wkraczających Niemców jak oswobodzicieli. Jest to temat tzw. wstydliwy, starannie tuszowany przez naszych historiografów, niemniej jednak może czas powiedzieć prawdę po pięćdziesięciu latach przemilczania lub fantazjowania. O sytuacji polskich "burżujów" i polskiej inteligencji w Mińsku w przededniu wkroczenia Niemców pisałem w poprzednim rozdziale. Teraz powiem, że "za miastem", gdzie wedle słów poety była "wolność", sytuacja wojsk korpusu Dowbora wyglądała rozpaczliwie.
Oddziały tego korpusu stłoczone na niewielkim obszarze między Berezyną i Dnieprem otaczało morze szalejącej rewolucji. Większość ludności białoruskiej przeżywała miesiące miodowe upojenia bolszewizmem i była nastrojona do "legionów" zdecydowanie wrogo. Na żołnierzy korpusu, zwłaszcza na ułanów, ludność ta patrzyła jak na synków ziemiańskich, jak na wojsko "pańskie" przeznaczone do ratowania majątków przed podziałem i grabieżą. "Legion" Dowbora stanowił garstkę szarpaną przez oddziały bolszewickie. Wojsko traciło ducha. Zaczęły się dezercje. W pułku, w którym zginął Kazio Irteński, były szwadrony, z których zdezerterowała prawie połowa ułanów – z wyjątkiem wspomnianych "synków ziemiańskich". Wtedy to Dowbór posłał dowódcę 1 pułku ułanów Mościckiego z misją do Warszawy. Przedzierając się przez pas przyfrontowy szczelnie obsadzony przez bolszewików, Mościcki i paru towarzyszących mu ułanów polegli koło leśniczówki Dub na Polesiu. Kilku innych zdołało się uratować.
Trudną i jałową byłaby dziś spekulacja, co by się stało z korpusem Dowbora, gdyby nie przyszła "odsiecz" niemiecka. Nie przesadzę jednak chyba, że co najmniej oficerom i ochotnikom groziłaby rzeź na miarę obozu pod Batohem (1653) lub Katynia.
Gdy przednie oddziały niemieckie spotkały się z oddziałami Dowbora, dowództwo polskie zawarło z Niemcami porozumienie, którego mocą nastąpiło rozgraniczenie sfer działania wojsk polskich i niemieckich. Otoczony z trzech stron przez "zaprzyjaźnionych" Niemców, a z czwartej strony odgrodzony Dnieprem od bolszewików, korpus polski odetchnął.
Nastąpiły tygodnie "pieredyszki", gojenia ran zadanych walką z bolszewikami, konsolidacji bogatych zapasów bobrujskich, tworzenia zarządu cywilnego z własną pocztą i znaczkami, które w rok później dochodziły cen astronomicznych na rynku filatelistycznym. Dezerterzy zaczęli wracać do oddziałów. Karano ich bardzo łagodnie: najczęściej surowym upomnieniem, rzadziej – wsypaniem porcji kilku nahajów po gołych pośladkach. Taka kara cielesna zaordynowana przez wspomnianego w rozdziale IV "Bebusia" de Rosseta spotkała jednego z "synków ziemiańskich" ze znanej w Mińszczyźnie rodziny.
Duch męstwa wstąpił w oficerów polskich. Gdy w kwietniu pan Irteński rozmawiał z dowódcą oddziału 1 pułku stacjonującego w Chołuju nad Świsłoczą i zapytał, co ten myśli o dalszych losach korpusu Dowbora, oficer odpowiedział bez chwili wahania:
– Będziemy się bić z Niemcami.
A gdy pan Irteński podniósł brwi, dodał:
– Duch w pułku jest świetny. Chłopcy nasi są w doskonałej formie i nienawidzą Niemców. Co dzień śpiewają Rotę: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz"...
Po takiej odpowiedzi pan Irteński już nie pytał dalej. Zresztą opinia tego oficera nie była odosobniona. Jeżeli dzielny ułan się chełpił, to w szereg lat później człowiek tak, zdawałoby się, świetnie poinformowany, tak biegły w sprawach wojskowych i tak zawsze blisko stojący wszelkich "ośrodków dyspozycji" jak Melchior Wańkowicz, napisał czarno na białym w swej – zresztą najlepszej – książce "Strzępy epopei", że Dowbór miał wszelkie szanse rozbicia cienką pajęczyną rozciągniętej od morza do morza landwery. Ale pamiętajmy, że był to kwiecień i maj, gdy Niemcy mocno trzymali się jeszcze na zachodzie, ostrzeliwując z Grubej Berty Paryż, a za plecami Dowbora za urwiskiem Dniepru stała nieznana, zawsze gotowa do skoku dzicz bolszewicka. No ale wtedy, a i nieraz później polityka i strategia polska opierała się na doktrynie Marii Konopnickiej – "Duch będzie nam hetmanił".
W pierwszych dniach maja Tadeusz spotkał na Zacharzewskiej Morysia Wańkowicza. Moryś był w mundurze 1 pułku ułanów i przyjechał do Mińska na kilka dni urlopu. Od chwili strasznej śmierci Kazia sam widok munduru ułana polskiego budził w Tadeuszu ból i żal. "Kazio zginął, a ten sobie spaceruje" – myślał. Wstydził się tej myśli i starał się ją odpędzić zmuszając się do swobodnej rozmowy ze starym przyjacielem. Gdy jednak Moryś zaczął, podobnie jak ów oficer w Chołuju, mówić o walce z Niemcami, Tadeusz nie wytrzymał. Przerwał mu ostro: "Nie gadaj głupstw!" i odszedł bez pożegnania.
A w tydzień później oszołomiła go wieść o strasznej śmierci Morysia z rąk bolszewickich. Oddział, w którym służył Moryś, był zakwaterowany we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem. Razem z nim służyli m.in. w oddziale Stanisław Czapski, Henio Roztropowicz, Wacio Jeśman. Pewnego wieczoru pito i bawiono się wesoło do późna. Towarzystwo rozeszło się po chatach nad ranem. Warta zasnęła, a może jej nie było... Skutki "wynikające z nieporządnego obozowania" były tragiczne. Bolszewicy przeprawili się na łodziach przez Dniepr i napadli znienacka na śpiących ułanów. Czapskiemu i Roztropowiczowi udało się dopaść koni i uciec. Strzelano za nimi i Henio dostał kulą w nogę. Morysia wzięto na bagnety i dobito z karabinu.
Osobliwe szczęście miał Wacio Jeśman. W chacie, gdzie spał samotnie, zbudziły go wrzaski i strzały. Słyszał rozdzierający krzyk Morysia "Jezus Maria", a potem huk kilku strzałów. Gdy wciągał buty, do chaty załomotali kolbami bolszewicy pytając, czy są ułani. Otworzyła im baba, właścicielka chaty. Stała w drzwiach w taki sposób, że rozmawiając z żołnierzami widziała jednocześnie Wacia, który do niej celował z rewolweru. Na ponowne pytanie bolszewików, czy w chacie są ułani, nie potrafiła wymówić "tak" albo "nie", a tylko zakiwała przecząco głową. Bolszewicy poszli rewidować dalsze chaty. Wacio wymknął się zgarbiony z chaty i przez tylne opłotki wydostał się na pole, gdzie spłaszczony pod jakąś miedzą doczekał świtu i odsieczy.
W Mińsku życie wróciło do burżuazyjnej normy. O niedawnym panowaniu bolszewików myślano jak o przykrej zmorze. Zapanowała moda na Niemców, którzy zresztą zachowywali się bardzo kulturalnie. Niemców zapraszano do domów polskich na przyjęcia towarzyskie, afiszowano się z nimi w "Selekcie" lub w restauracji Europejskiej. Oficerowie rosyjscy dotąd kryjący się na przedmieściach w przebraniu czubaryckim powyłazili na świat Boży w błyszczących epoletach, a gemajnowie niemieccy przykładnie im salutowali. Mówiono, że gdzieś na południu walczą z bolszewikami "białe" wojska rosyjskie, wymieniano nazwiska Korniłowa i Denikina, ale mińscy oficerowie rosyjscy jakoś do tej "Wandei" nie śpieszyli. Zresztą do białej armii ochotniczej mało ludzi się śpieszyło. Według obliczeń jednego z "białych" publicystów tylko 5 proc. ogółu oficerów rosyjskich wzięło udział w rosyjskiej Wandei. (W kilka lat później Tadeusz się dowiedział, że w rosyjskiej armii ochotniczej poległ jego kolega z młodszych klas gimnazjalnych Sasza Zenowicz).
Dwaj mińscy oficerowie Astrow i Czugajew prowadzili kabaret artystyczny w Europejskiej, gdzie przygrywał doskonały kwartet ze skrzypaczką Sonieczką i jej mężem Jefimem przy fortepianie. Astrow ryczał potężnym barytonem numery lekkiego repertuaru, np. "U mienia jest’ Marie", Czugajew – też baryton – śpiewał romanse "poważne", np. "Spitie, orły bojewyje".
Polskie życie społeczno-kulturalne kwitło. Wychodziły dwie gazety codzienne: wspomniany już "Dziennik Miński" i "Placówka". "Placówkę"
redagował Stefan Kiedrzyński, który do niedawna gościł jako "bieżeniec"
w Bielicy pana Karola Świackiego. "Placówka" wsławiła się tym, że ostro zaatakowała socjalistę inż. Witolda Falkowskiego za współpracę z bolszewikami. Gdy Falkowski próbował się bronić, twierdząc, że był tylko "specem" i że nie przykładał ręki do bezeceństw bolszewickich, Kiedrzyński napisał: "Gdy szajka bandytów grabi i morduje, zwykle tylko paru bandytów dokonywa mokrej roboty, a inni po prostu przypatrują się"...
Zdaniem Kiedrzyńskiego, Witold Falkowski był właśnie takim członkiem szajki, który się przyglądał mokrej robocie. Falkowski zamilkł. W kilka lat później, już w Polsce niepodległej, zginął tragicznie. O Stefanie Kiedrzyńskim pomówię później. Dodam tylko, że wkrótce potem "Placówka" przestała wychodzić.
Rada Ziemi Mińskiej z panami Jerzym Osmołowskim i Czesławem Krupskim na czele zasiadała. Kroniki mińskie odnotowały tylko jeden objaw jej działalności. A było to tak. Na pensji żeńskiej pani Witwińskiej odbył się po egzaminach maturalnych balik dla młodzieży. Na balik ten przyszło – podobno w stanie nietrzeźwym – kilka osób należących do "młodzieży w wieku pozaszkolnym", jak brzmiał protokół Rady Ziemi Mińskiej. Byli to: Bohdan Zalutyński, dwaj bracia Eynarowicze, Witold Wagner i jeszcze kilku innych. Podobno zachowywali się w sposób gorszący. Podobno dopuścili się czynów mających wpływ demoralizujący na młode dziewczęta.
O skandalu tym pogadano, poplotkowano i może by zapomniano, gdyby nie to, że dwóch winowajców z grona "młodzieży w wieku pozaszkolnym" napisało długi wiersz satyryczny, opisujący w sposób przesadny i niezbyt przyzwoity przebieg owego baliku. Wiersz ten nie tylko krążył w odpisach po Mińsku, wywołując udane oburzenie i ukryte u-śmieszki: jeden jego egzemplarz został pluskiewkami przybity do drzwi wejściowych gimnazjum pani Witwińskiej. Tego już "wzburzona opinia miasta Mińska" nie mogła ścierpieć. Rada Ziemi Mińskiej zarządziła śledztwo i sąd. Chodziło głównie o wytropienie autorów skandalicznego wiersza. Podejrzewano Tadeusza i Odyńca. Tadeusz ani na baliku
nie był, ani w pisaniu wiersza nie brał udziału, ale wiedział dokładnie, kto był autorem. (Nawiasem mówiąc, nie był nim Odyniec). Wezwany przed oblicze Rady oświadczył krótko: "Sam nie pisałem, wiem kto pisał, ale nie powiem". W parę dni później dostał list na blankiecie Rady z podpisami Jerzego Osmołowskiego i Czesława Krupskiego. List udzielał mu nagany za "niewłaściwie pojęty obowiązek koleżeństwa", tj. za odmowę donosu na autorów wiersza. Tadeusz przechowywał ten list w teczce z napisem "Curiosa" aż do września 1939 roku.
Z Niemcami utrzymywano stosunki nie tylko towarzyskie, ale i przyjazne. Tadeusza łączyła zażyłość z lejtnantem lotnictwa Grunwaldem, który miał kwaterę w mieszkaniu państwa Irteńskich, i z przyjacielem Grunwalda hauptmanem von Axhausen.
Grunwald rodem z Legnicy był żywym i wesołym brunetem. Miał pieska imieniem Lump, którego brał ze sobą jak maskotkę do samolotu. Von Axhausen był to Prusak słusznego wzrostu, przystojny, z siwiejącym włosem na skroniach. Gdy Niemcy rozpoczęli swą ostatnią ofensywę na Paryż, Grunwald zacierał dłonie, mówił o rychłym zawarciu pokoju, o Gretchen, która czekała na niego w Legnicy. Von Axhausen słuchał, uśmiechając się pobłażliwie, i mówił kiwając głową:
– Oh, du Optimist, Optimist...
W końcu maja Grunwalda i von Axhausena odwołano na front zachodni. Grunwald obiecał Tadeuszowi pisać "jeżeli nic się nie stanie". Widocznie coś się stało, bo Tadeusz nigdy już od niego nie miał wiadomości.