W tym samym mniej więcej czasie przyjechał na występ gościnny z Estonii Igor Siewierianin i dał swój "poezo-koncert". Tadeusz słuchał jego śpiewnej deklamacji lub raczej inkantacji, wspominając z melancholią czasy petersburskie sprzed dwunastu lat, a po występie wespół z rosyjskimi przyjaciółmi zaprosił "ego-futurystę" na kolację do Żorża. Po paru kieliszkach wina rozmawiali ze sobą, jak gdyby się znali od dziecka, i z kręcącą się łezką w oku wspominali stare dobre czasy.
Szczególną atrakcją była gwara wileńska rozbrzmiewająca ze sceny, ze scenki, z radia, no i z gazet. Mistrzem był pan Wołłejko, farmaceuta z wykształcenia i wielki aktor z Bożej łaski. Wygłaszał przez radio niezrównane "pogaduszki oszmiańskie", a razu pewnego wprawił widownię w zachwyt, gdy w jakiejś trzeciorzędnej farsie francuskiej wystąpił w roli Napoleona – a był wzrostu sążnistego – i rolę tę wyrecytował w gwarze wileńskiej.
W "Słowie" doskonałe felietoniki gwarowe pisał pan Józef Cyrski pod pseudonimem "Wincuka Markotnego". Dublująca w radio pana Wołłejkę "ciotka Albinowa" była od nich znacznie słabsza: jej gwara wileńska brzmiała wymuszenie i sztucznie.
Warto też wspomnieć o Szopce akademickiej. Nieraz i kukiełki, i teksty bywały doskonałe. W tekstach często panowała gwara wileńska. Tadeusz zapamiętał strofę z pieśni dziadowskiej na temat odkryć archeologicznych w Wilnie:
Skopali ulica
I ci dasz ty wiara –
Znaleźli w Koczerdze
Moich łapci para.
Młodzież akademicka była – jak młodzież. Większość stanowili chyba młodzieńcy, którzy czy to pod wpływem środowiska, czy z właściwego młodzieży ducha protestu, sympatyzowali z endecją i miewali skłonności pałkarskie. Była też niewielka grupa komunistów ideowych, z których później jedni zginęli, a inni porobili te czy inne kariery . Tadeusz mało się interesował tymi sprawami, zwłaszcza że w urzędzie wojewódzkim nie pełnił żadnych funkcji politycznych. Utkwił mu w pamięci tylko taki drobny epizod. Sądzono za działalność wywrotową m.in. studenta Dembińskiego.
Jako świadek obrony wystąpiła pułkownikowa Pełczyńska, która dała o oskarżonym jak najlepszą opinię. W pewnej chwili prokurator zapytał:
– Czy słyszała pani, że w czasie służby wojskowej koledzy oskarżonego nazywali go "wazeliniarzem"?
– Słowo "wazeliniarz" nie miało prawa obywatelstwa w N. dywizji – odparła pani pułkownikowa głosem stanowczym. Po zakończonym przewodzie sądowym prokurator w swej mowie oskarżycielskiej podał w wątpliwość znajomość bogatego leksykonu koszarowego przez panią pułkownikową, którą w ferworze krasomówczym nazwał "jakąś" panią Pełczyńską. Boże!
Jaka burza powstała! "Kurier Wileński" napadł na biednego prokuratora, posypały się mniej lub więcej przejrzyste groźby i w rezultacie biedny prokurator musiał publicznie przeprosić panią Pełczyńską.
Zresztą i komuniści, i endecy byli ideowcami. Mniej sympatycznie prezentowała się grupka – szczęściem nieliczna – studentów "współpracujących z rządem" pod tym lub innym szyldzikiem, korzystająca z różnych zasiłków i mając z góry zapewnione posady i posadki.
W Wilnie kwitła poezja. Tadeusz pożegnał się z poezją własną około roku 1924 i odtąd cudza poezja interesowała go tylko dorywczo. Toteż nie udzielił mi należytego materiału dla opisania tej gałęzi kultury wileńskiej.
Opowiedział mi tylko maleńką historyjkę – na pół rodzinną – luźnie z poezją związaną.
Jednym z synów wielkiego (Arcypromienistego) Tomasza Zana, a więc wujem Tadeusza Irteńskiego, był Klemens Zan. Zakończył życie na przełomie przeszłego i obecnego stulecia w sposób tajemniczy i tragiczny. Wracał pociągiem z Warszawy do Wilna. Wjechał do tunelu między Landwarowem i Wilnem zdrów i cały, a wyjechał martwy i z przestrzeloną czaszką.
W swoim czasie zdarzenie było wielką sensacją rodzinną i wileńską. I oto w jakieś 40 lat później poetka panna Kazimiera Iłłakowiczówna w artykule autobiograficznym w "Słowie" wspomniała swoje dzieciństwo i napisała w taki mniej więcej sposób: "Ojca słabo pamiętam. Nie zapomnę tylko strasznej rozpaczy matki, gdy się dowiedziała, że ojciec mój wjechał do tunelu pod Landwarowem zdrów i cały, a wyjechał z przestrzeloną czaszką". Nie było wątpliwości, kogo panna Iłłakowiczówna miała na myśli, skoro tego rodzaju wypadki nie zdarzały się co dzień i zresztą ten szczególny wypadek był nawet po czterdziestu latach w żywej pamięci wilnian.
Nie mam wątpliwości, że pochodzenie nieślubne nikogo nie hańbi, no ale przypominanie ludziom takiego swego pochodzenia jest kwestią osobistego amatorstwa osoby przypominającej. W danym wypadku panna Iłłakowiczówna popełniła jednak – wyrażając się delikatnie – nietakt.
Legalna żona i troje legalnych dzieci Klemensa Zana żyły jeszcze w Wilnie w najlepszym zdrowiu i oczywiście nie sprawiła im przyjemności lektura ekshibicjonistycznych wspominków panny Kazimiery Iłłakowiczówny.
Wilno było miastem uniwersyteckim, a więc prócz profesorów miało też studentów. Większość studentów wyznawała ideologię, jak już wspomniałem, antysemicką i pałkarską.
Za wojewody Beczkowicza, który przyszedł po krótkim wojewodowaniu pana Kirtiklisa, wybuchły ostre zamieszki studenckie. Chodziło o "numerus clausus" i o krajanie trupów chrześcijańskich przez Żydów. Przede wszystkim parę słów o panu Beczkowiczu.
Nie był popularny ani wśród podwładnych, ani wśród ludności. Piłsudski, stając w Pałacu Rzeczypospolitej, skarżył się, że Beczkowicz był "nudnym" wojewodą. Był to bezsprzecznie człowiek niegłupi i bardzo dobrej woli, ale mu brakowało tego "czegoś", co zjednywa ludzi i co miał nawet – w pewnym stopniu – żandarm Kirtiklis.
Zamieszki przybrały tak duże rozmiary, że musiała je tłumić policja przy pomocy gazów łzawiących. Było wielu Żydów pobitych pałkami. Był jeden zabity – student Polak nazwiskiem Wacławski, którego ugodził w skroń kamień rzucony przez Żyda.
(W tym miejscu – mała notatka historyczno-informacyjna. Za cały okres dwudziestolecia Polski niepodległej zdarzyły się dwa poważniejsze
zaburzenia antyżydowskie. Wspomniane zamieszki studenckie w Wilnie, w których zginął Polak Wacławski, i w parę lat później wielki pogrom
sklepów żydowskich w Brześciu Litewskim.
Pogrom ten doszedł do skutku dzięki rozmyślnej bezczynności policji oburzonej na Żydów za zabójstwo policjanta-wywiadowcy przez rzeźnika Żyda.
Pogrom wyrządził Żydom duże straty materialne, ale ofiar ludzkich wśród Żydów nie było. Jak widzimy więc, dwa większe "pogromy" żydowskie w Polsce odbyły się w ten sposób, że jeden był zakończony, a drugi wywołany zabójstwem Polaka.
Skąd więc ta ironia historii, że Żydzi na całym świecie zapominają o pogromach w carskiej Rosji, zdają się zapominać o strasznych zbrodniach niemieckich /z wyjątkiem może obywateli Izraela/, ale dokładnie pamiętają o tych "pogromach" polskich? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w psychice nie żydowskiej, ale polskiej. W Polsce nie było geograficznej "linii osiedlenia", która była hańbą Rosji carskiej. Nie było też, jak w carskiej Rosji, organizowanych przez władze pogromów. Ale Polacy mieli, a zapewne wciąż mają –jakiś antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną "linię osiedlenia", która ich niewidzialnie, lecz mocno odgradza od Żydów.
Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą. Natomiast mieliśmy i mamy bardzo wykształconych i bardzo mądrych Polaków, którzy byli i są antysemitami z głębokiego przekonania. Żydzi doskonale to czują. I dlatego zapomną krwawe pogromy Rosjanom. Gotowi są zapomnieć Niemcom ich potworne zbrodnie. Ale Polakom nie przebaczą tego "mistycznego" antysemityzmu, który wyczuwają spod szminki frazesów.
Ktoś może zarzucić, że w mojej "teorii" o charakterze polskiego antysemityzmu tkwi błąd zasadniczy. Przed ostatnią wojną na jednego Żyda w Polsce przypadało pięciu czy sześciu Polaków. A podobno każdy Polak musi mieć swego Żyda.
Innymi słowy musiał istnieć popyt na Żydów, jako kandydatów na przyjaciół. Skąd więc antysemityzm – mistyczny czy inny? Błąd jest tylko pozorny.
Nawet endek mógł z całego serca przyjaźnić się i ściskać z pojedynczym Żydem. Pojedynczego Żyda można było choć do rany przyłożyć. Ale endek był wrogiem żydowskiego tłoku. I nie tylko endek. Antysemityzm polski był przeto skierowany nie przeciw pojedynczym Żydom, lecz przeciw Żydom zmasowanym na plaży, w kawiarni, w teatrze, w auli uniwersyteckiej. A nazwałem go "mistycznym", ponieważ niemały wpływ na nastroje antysemickie miał specyficzny polski katolicyzm, no i ponieważ żadną rozsądną racją nie dał się usprawiedliwić.
Negowanie polskiego antysemityzmu jest ochronną obłudą – zwłaszcza na emigracji.
Tłumaczenie zaś tego antysemityzmu względami gospodarczymi jest braniem cech wtórnych za cechy główne).
Gdy mowa o Żydach – mała autentyczna anegdota. Słynął w Wilnie przed pierwszą wojną potężny dom bankowy pana Bunimowicza. Po wojnie zaczął upadać – łącznie z upadkiem gospodarczego znaczenia Wilna. Pan Bunimowicz jednak był nadal znanym i szanowanym obywatelem miasta Wilna. Z tego też tytułu zrobiono go hiszpańskim konsulem honorowym.
Gdy wybuchła hiszpańska wojna domowa, współpracownik "Słowa" zjawił się u konsula republiki hiszpańskiej z prośbą o wywiad. Pan Bunimowicz wpadł w wielką irytację:
– Jestem konsulem honorowym. O żadnej rewolucji nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dajcie mi święty spokój!
Nazajutrz "Słowo" wydrukowało ten krótki wywiad z konsulem hiszpańskim na pierwszej stronicy i wielkimi literami.
Jeśli o wywiady chodzi, inny wypadek zaszedł z Geniem Falkowskim.
Tadeusz po zamordowaniu Aleksandra serbskiego przypomniał sobie, że przecie Genio kolegował w cesarskiej szkole prawa w Petersburgu z Aleksandrem Karadżordżewiczem, wówczas jeszcze księciem serbskim.
Zatelefonował zaraz do Stanisława Mackiewicza, radząc mu posłać kogoś z redakcji do Genia dla przeprowadzenia wywiadu. W przeciwieństwie do wywiadu z panem Bunimowiczem ten wywiad udał się, bo Genio był wymowny i lubił koloryzować. Puścił się w różne szczegóły – prawdziwe czy zmyślone. M.in. powiedział, że był z Karadżordżewiczem w wielkiej przyjaźni i nazywał go "Karą".
Na zakończenie tego rozdziału o "gasnącym zniczu" wileńskim warto wspomnieć o dwóch wielkich przygodach literackich, których Tadeusz
Irteński doznał w czasie swego czternastoletniego pobytu w Wilnie. Tymi wielkimi przygodami były dwie książki: "Nienasycenie" Stanisława Ignacego Witkiewicza i "Młyn na wzgórzu" (w oryginale po prostu "Młyn") duńskiego pisarza Karola Gjellerupa. Każda z tych książek oczarowała go
w inny sposób. Zirytował się, gdy się dowiedział, że zdaniem profesora literatury skandynawskiej na jednym z wielkich uniwersytetów amerykańskich, Gjellerup był pisarzem niżej średnim i że Nagrodę Nobla dostał przez omyłkę.
– Jedno z dwojga! – mówił mi Tadeusz z oburzeniem – albo ja jestem idiotą i akademia szwedzka składa się z idiotów, albo idiotą jest ten profesor.
Osobiście wolę to drugie przypuszczenie.