A plotka, że jest bolszewikiem, powstała w taki sposób. Uchodząc latem 1920 przed inwazją bolszewicką, został na stacji Oszmiana ogarnięty przez oddział bolszewicki. Bolszewicy zapragnęli zlikwidować go "w krótkiej drodze" i postawili pod ścianką. Wtedy pan Czajkin krzyknął:
– Cóż, strzelajcie! Ale pozwólcie mi przed śmiercią wysłać telegram do Iljicza.
– Do jakiego Iljicza?
– Do Włodzimierza Iljicza Lenina, mego przyjaciela.
Żołnierze zawahali się, zaczęli się naradzać i wreszcie postanowili odłożyć egzekucję. Nocą pan Czajkin wymknął się z nieszczelnego aresztu i tułając się w ukryciu, doczekał się po dwóch miesiącach powrotu władz polskich. Byli jednak świadkowie jego inwokacji Lenina i z ich to inicjatywy przylepiono panu Czajkinowi etykietkę "bolszewika".
U stóp stacji – wieś i folwark Połoczany. A o parę kilometrów dalej – wieś, kościół i dwór Oborek, dziedzictwo prastarej rodziny Dederków. Dom drewniany, stary, w podkowę zbudowany. Oborkiem władała do ostatka pani Wanda z Dederków Eynarowiczowa, matka Stasia i Wicia Eynarowiczów i ciotka Tadeusza. Kościół co roku na św. Rocha ściągał tysiące ludności, zarówno katolickiej jak prawosławnej, na jarmark zwany festem.
Setki wozów, bryk, bryczek i linijek, rżenie koni, kolorowe chusty i staniki,
język białoruski przemieszany z gwarą wileńsko-oszmiańską. Wszystko zalane słońcem sierpniowym. Pięknie było.
Porzucamy Oborek i Połoczany, przecinamy linię kolejową w kierunku
północnym i wjeżdżamy na gładką, wysadzaną lipami i jarzębinami drogę wśród pięknych pól uprawnych. Droga skręca na lewo i zmienia się w dość głęboki gliniany parów. Zjeżdżamy w obszerną dolinę. W dolinie tej otoczony ze wszystkich stron przez wzgórza lesiste leży dwór Jachimowszczyzna.
Dziwny to dwór. Stary, ongiś piękny i pojemny dom mieszkalny stoi w ruinach. Rolę dworu pełni skromna, lecz murowana oficyna. Gdy gdzie indziej tzw. obszarnik zaczynał odbudowę zniszczeń wojennych od domumieszkalnego, właściciel Jachimowszczyzny, pan Wacław Świętorzecki, domu w ogóle nie odbudowywał. Natomiast co roku przybywał tam nowy
nabytek gospodarczy: stajnia, obora, czworaki dla służby, gorzelnia. Gdy gdzie indziej ziemianin ledwo wiązał końce z końcami, wycinając resztki lasu bez planu i opamiętania, pan Wacław las zazdrośnie ochraniał, a na opał sprowadzał węgiel górnośląski. Gospodarstwo jachimowskie było żywym zaprzeczeniem modnej ongi teorii ekonomicznej, że czysta renta ziemska, tj. dochód z samej roli bez przemysłów rolnych, nie opłaca się.
Widocznie się opłacała, skoro jeszcze na szereg lat przed budową gorzelni gospodarstwo nie tylko przynosiło dochód, ale w roku zdaje się 1928 zapłaciło samego podatku dochodowego około 30 tysięcy złotych. A dodajmy, że nigdzie w okolicy służba folwarczna nie miała tak dobrych warunków mieszkalnych oraz pracy i płacy, jak w Jachimowszczyźnie, co nawet było powodem sarkań na "niesolidarność" ze strony ziemian-sąsiadów.
I co oczywiście nie przeszkodziło, że Jachimowszczyzna i jej właściciel znaleźli się parokrotnie na agendzie interpelacji sejmowych z powodu "wyzysku klasy pracującej" i "feudalnych" stosunków między właścicielem a służbą.
Już po paru godzinach pierwszego pobytu we dworze jachimowskim przybysz czuł, "że w tym domu dostatek mieszka i porządek". Praca wrzała intensywna, nieustanna, lecz cicha. Nie było krzyków ani hałasu. Wszystko szło dosłownie jak w zegarku, który, jak wiadomo, jest tym lepszy, im cichszy ma werk. Drugim wrażeniem było wrażenie zdrowia. Moralnego i fizycznego. Czerstwe oblicze gospodarza.
Trzy piękne i hoże córki, jedna ładniejsza od drugiej, a każda w swoim rodzaju: jedna jak łania czy jak topola (w zależności czy kto lubi porównania ze świata zwierzęcego czy roślinnego); druga jak apetyczna bułeczka na maśle (specjalność kuchni jachimowskiej); trzecia – jak żywe srebro, coś jakby gwiazda filmowa w poczwarce. A wszystko roześmiane, śpiewające, wesołe, przylepne.
Nic więc dziwnego, że gdy latem dwór z przyległościami roił się od goszczącej tam młodzieży – praktykantów, kuzynów, kolegów syna gospodarza –
w oficynie i w alejach cienistego parku unosił się zaraźliwy, upojny, nasycony wonią lewkonii i kwiatów tytoniu – opar zakochania.
A polowania jachimowskie? Te były zawsze udane, bo zawsze doskonale zorganizowane. Czy z czółna na kaczki na bagnistych zatokach Berezyny, czy wiosenne na kaczory z krykuchą, czy zimowe z naganką – nie było złych polowań w Jachimowszczyźnie. Ale najsłynniejsza była Jachimowszczyzna ze świetnej tresury wyżłów. Treserem był strzelec Michałko Korabiel, który doszedł do swej umiejętności nie drogą studiów teoretycznych, lecz tylko własną praktyką, oczywiście pod kierownictwem pana Wacława, był bowiem małopiśmiennym chłopem białoruskim. A wśród wyżłów jachimowskich głośny był w całej Polsce i parokrotnie opisany w prasie łowieckiej Mars, "wyżeł wszechstronny", który nie tylko świetnie tropił i wystawiał zwierzynę, nie tylko ją "anonsował" (myśliwi wiedzą, jak rzadkim zjawiskiem jest wyżeł z "anonsem"!), nie tylko "obcinał" ją, gdy "ciekła", tj. zabiegał ją od frontu, gdy umykała na piechotę, aby zapobiec zerwaniu się do lotu poza dosięgalnością strzału, ale ponadto – jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem – orientował się, z jaką zwierzyną ma do czynienia i w miarę potrzeby, np. przy spotkaniu się z dziką kaczką, porzucał rolę klasycznego legawca, a stawał się płochaczem! Takim to wyżłem był
Mars, który w innym kraju, gdzie zwierzęta są w większym poszanowaniu, doczekałby się zapewne pomnika.
Na głuszce na toku jeździło się drogą okrężną na drugą stronę Berezyn do uroczyska Czerkassy. Przez długie lata sądzono, że uroczysko Czerkassy należy do pana Czajkina, który też podarował panu Wacławowi Świętorzeckiemu wyłączne prawo polowania na tym uroczysku. Dopiero później wyszło na jaw, że Czerkassy są własnością profesora Sierikowskiego, który zresztą polowaniem się nie interesował i zatwierdził prawa Jachimowszczyzny do głuszców czerkaskich. Tak czy inaczej pierwszego głuszca na Wileńszczyźnie Tadeusz ubił na uroczysku Czerkassy. (Pierwszego w życiu głuszca ubił przed wojną w Dobośni pana Edgara Bułhaka w powiecie bobrujskim, a później ubił kilka głuszców na Polesiu.)
Przez mszar, przez labirynt sosenek, łóz, brzózek i kępin ciągnie się wąż
białawy kładek. Nazwa "kładki" jest eufemizmem. Myliłby się ten, kto by sądził, że są to wygodne i szerokie deski. Nic podobnego. Kładki – to potrójny, a czasem tylko podwójny rząd długich i wąskich żerdzi brzozowych z rzadka przymocowanych gwoździami do głęboko wbitych w bagno palików, częściej luźno rzuconych na mech, czasem związanych łykiem lub zardzewiałym drutem, czasem niczym niezwiązanych. Chodzenie po takich kładkach wymaga wprawy. Najlepiej chodzić po nich, opierając się o długi kij – taki jakiego na rycinach używają pielgrzymi. Nieraz zmurszała żerdź trzaśnie pod nogą, nieraz stopa pośliźnie się i wtedy noga zapada w wodnistą maź, ale tylko po kostkę: jest wczesna wiosna, mchy jeszcze nie puściły i podłoże mchu jest zamarznięte.
Wąż kładek wije się bez końca. Choć słońce zniża się ku zachodowi, Tadeusz ma wrażenie, że na mszarynie zaczyna się upał. Wpierw rozpina więc, a potem zrzuca i wręcza gajowemu Wacławowi Łuszczykowi kożuszek.
W pewnym miejscu kładki się kończą. Gajowy objaśnia szeptem, że tokowisko jest stąd niedaleko – o jakieś pół kilometra. Towarzysz Tadeusza – mniej wprawny w polowaniu na głuszce – idzie z Łuszczykiem wprost przed siebie, Tadeusz ma skręcić na lewo i zatrzymać się na miejscu odległym o 500 kroków. Zostaje więc sam. Wiedząc już z własnego doświadczenia, jak łatwo jest zabłądzić na mszarze, zwłaszcza w nocy, ucieka się do sztuczki "traperskiej": wyciąga z kieszeni plik zawczasu pociętych gazet. Jedną płachtę – większą – zawiesza na sosence w miejscu, gdzie się kładki kończą; będzie to znak punktu wyjściowego. Potem idzie we wskazanym kierunku i po drodze przyczepia od czasu do czasu do sosenki lub brzózki skrawek papieru, bacząc, by każdy ze skrawków był widoczny z najbliższego punktu.
Wreszcie zatrzymuje się. Wybiera większą sosenkę i zawiesza na niej drugą dużą płachtę: będzie to znak miejsca podsłuchów.
Siada na względnie suchej kępie, opierając plecy o pień sosenki. Słońce
właśnie zachodzi. O tej wczesnej porze toków głuszce zapadają późno, czasem w godzinę po zachodzie słońca. Siedzi i czeka cierpliwie zasłuchany w ciszę. Bo żaden głos zwierzęcy lub ptasi nie zamąca mszarnego odludzia.
Jeden z wielu uroków takiego polowania na głuszce na przedwiośniu tkwi
właśnie w tym kontraście zimowej jeszcze martwoty z namiętną pieśnią głuszca – jedynego stworzenia leśnego zwiastującego zbliżanie się wiosny.
Słonce dawno już zaszło. Niebo nabrało tonów fioletowych. Tylko na horyzoncie lśni jeszcze z lekka zaróżowionym, lecz jeszcze "zimowym" seledynem.
I nagle – jakby powiew nieuchwytny, czy iskra elektryczna, ery po prostu refleks imaginacji: łop-łop-łop! – przeleciało po mszarze niby echo dalekiego strzału. Zapadł. Daleko? Nie, chyba nie dalej niż jakieś 200 kroków.
Tadeusz słucha dalej z bolesnym natężeniem. Po pewnym czasie zapada drugi kogut, potem trzeci. Tadeusz stara się dokładnie zapamiętać kierunek zapadów. A potem w głuchej ciszy odzywa się ostre basowe "lerek-lerek" – głos podobny trochę do czkawki gardłowej i trochę do klapnięcia potężnego dzioba. Z innego miejsca odpowiada podobne "kreknięcie".
To głuszce oznajmiają wzajemnie swą obecność na tokowisku, pragnąc w ten sposób dodać sobie kontenansu i napędzić strachu tokowikom-rywalom. Tadeusz czuje bicie serca, wiadomą bowiem jest rzecz, że głuszec "krekczący" z wieczora na pewno zaśpiewa nazajutrz.
Tadeusz czeka, aż się ściemni zupełnie. Później kierując się białawymi plamkami skrawków papieru wraca do kładek. Tam już czeka na niego towarzysz z Łuszczykiem. Dzielą się szeptem wynikami podsłuchów. Oni również zasadzili kilka głuszców. Powrót w mrokach nocnych po śliskich kładkach nie wydaje się ani trudny, ani męczący. Pewność, że głuszce są i będą grały, dodaje myśliwym energii i wigoru.
A blask i aromatyczny dym ogniska na wzgórzu zwiastuje, że będzie kieliszek wódki, herbata, jaja na twardo i kółko suchej kiełbasy zagryzanej razowcem.
Tadeusz budzi się pod wpływem dotkliwego zimna. Ognisko wygasło. Ale w puszczy jest jasno. Zrywa się przerażony, sądząc, że to już świta i że przespał toki. Lecz nie – to tylko księżyc w ostatniej kwadrze wypłynął na niebo i rozwidnił bór i mszarynę.
Droga po kładkach przy świetle księżyca i w przymrozku kwietniowym
odbywa się lekko i szybko. Tadeusz ani spostrzegł, gdy zamajaczyła jak widmo płachta zawieszonego przezeń papieru. Skręca z kładek i idzie w kierunku miejsca wczorajszych podsłuchów. Białe skrawki papieru widnieją przed nim zygzakowatym, ginącym gdzieś w dali sznurem. Idzie bardzo ostrożnie, bo zmarznięty mech trzeszczy pod nogami.
Jest wreszcie na miejscu. Staje i czeka. Mszaryna śpi snem zupełnie zimowym. Przymrozek szczypie w nozdrzach. Wrażenie zimy jest spotęgowane widokiem błyszczących w księżycu płatów śniegu. Wprost wierzyć się nie
chce, że to wiosna i że głuszce zagrają.
Na wschodniej stronie nieba zaczyna przeświecać pasemko jaśniejsze – świta. Ale skuta mrozem mszaryna śpi jak zaklęta. Nie słychać ani chrapania słonek, ani dzwonienia cietrzewi, ani delikatnego gruchania sówek, ani szelestu myszy leśnych – tych wszystkich głosów puszczy, które znamionują wiosnę późniejszą. Cisza.
Nagle... Niby ktoś złamał maleńką zlodowaciałą gałązkę. Serce, wbrew wszelkiej anatomii, zatłukło gdzieś w okolicy gardła, by potem zaszumieć w uszach ogłuszającym pulsem.
Gra. Delikatne, zawsze podwójne klapanie: to-ke, to-ke, to-ke sączy się przez śpiącą mszarynę jak krople najczystszego srebra. Podwójne klapnięcia padają miarowo, płyną w nieskończoność. Ale stopniowo tempo ich przyśpiesza się. I wreszcie – jakby ktoś przeciągnął paznokciem po zębach grzebienia... Jakby zatrzaskały kastaniety... Jakby ręka jakiegoś bożka leśnego zgniotła w kryształowym moździerzu orzech mistyczny... Trel!
Tadeusz robi dwa kroki i staje jak wryty. Nie słyszy jeszcze tzw. głuchej pieśni, bo głuszec jest zbyt daleko, ale wie, że po trelu zawsze następuje pieśń głucha zwana szlifowaniem. Pieśń idzie za pieśnią, trel za trelem.
Po każdym trelu Tadeusz robi dwa kroki, wciąż zbliżając się do leśnego śpiewaka. Aż przychodzi chwila, gdy stawiając drugi krok, słyszy namiętną syczącą końcówkę szlifowania. Oznacza to, że głuszec jest już niedaleko.
Robi teraz dla ostrożności po jednym kroku. Po chwili słyszy już wyraź-
nie całą zwrotkę pieśni głuchej. Głuszec jest gdzieś bardzo blisko – może o pięćdziesiąt kroków tylko.
W miarę zbliżania się do śpiewaka dźwięk klapania nabiera dziwnego kolorytu. Wydaje się mniej głośne, mniej suche, jakby o pół tonu niższe i jakby – jeżeli się tak można wyrazić o dźwięku – zaokrąglone. Po tej zmianie dźwiękowej Tadeusz rozumie, że głuszec musi być gdzieś tuż-tuż, tylko go jeszcze nie widać.
Tadeusz robi już teraz w pieśń głuchą tylko jedno ostrożne pół kroku i wpatruje się z bolesnym wytężeniem
w każdą gałąź sosnową. Na koniec! Że go przedtem nie dojrzał! Siedzi w połowie drzewa – czarny, ogromny, wyraźny na tle różowiejącej już zorzy. Tadeusz widzi drgającą w takt każdego klapnięcia "brodę", widzi z lekka rozpuszczony i podnoszący się przy każdym szlifowaniu wachlarz. Stoi wpatrzony i zasłuchany, przeżywając chwilę ekstazy, którą tylko myśliwy zrozumie. A jednocześnie – rzecz dziwna – gdzieś w głębi świadomości odczuwa coś bardzo podobnego do lekkiego rozczarowania. Chodzi o to, że każdy myśliwy, który podszedł do głuszca, jest zazdrosny o swoją własną "wizję" tokującego ptaka. A ten wygląda zupełnie tak jak go wyobrażają na rysunkach. Stąd – odrobina rozczarowania.