Rozdział XXI
ARTEMIS Z GAJLUTYSZEK
Część letniego urlopu Tadeusz spędzał na łowach "na północnej rubieży".
Pociąg pośpieszny Warszawa- Turmont na ostatnim odcinku między Wilnem i granicą łotewską przestawał być pośpiesznym, a stawał się tylko "przyśpieszonym". Na tym odcinku nie zatrzymywał się na jednej tylko stacji – Bezdany – czym wyrządzał oczywisty despekt miejscowości zapisanej w dziejach walk o niepodległość. Od Nowowilejki aż do Podbrodzia widok z okna wagonu był dość jednostajny: płaskie bory, podmokłe rojsty, piaszczyste pola.
Za Podbrodziem pejzaż się zmienia. Ożywia się znużone dotychczasową monotonią oko podróżnego i odtąd już do końca podróży nie oderwie się od okna. Wjechaliśmy bowiem w krainę pagórków leśnych i jezior, w słynną "Szwajcarię litewską" ciągnącą się wzdłuż kolei pasmem szerokim aż poza granice z Litwą i Łotwą. Co chwila zjawia się, lśni na chwilę w słońca i znika za ścianą nasypu lub za bukietem drzew – zwierciadło jeziora. Pociąg idzie zbyt prędko, aby zdążyć nasycić wzrok urokiem tych mijanych jak zjawy jezior i ocenić w pełni ich piękno. Za stacją Ignalino zaczyna błyszczeć na horyzoncie wschodnim coś niby klinga srebrna. Klinga ta będzie biec wraz z nami długo: miniemy stację i miasteczko Dukszty, a jeszcze lśnić będzie i zniknie dopiero wtedy, gdy się zbliżymy do granicy łotewskiej. To jezioro Dzisna. Jezioro Dzisna, podobnie jak tysiące innych jezior i jeziorek litewskich ma toń modrą, a brzegi wielce urozmaicone. Mamy więc krawędzie twarde, białopiaszczyste, lizane łagodną pieszczotą fali, wymarzone plaże słodkowodne. Mamy brzegi zarośnięte łozami i szerokim pasem sitowia i trzcin, ostoje dzikich kaczek, perkozów, kurek wodnych i łysek. Mamy wreszcie brzegi oddzielone od sąsiednich łąk obszernym kobiercem zdradliwego "lunu". Lunem ludność miejscowa nazywa trzęsawisko, czyli grubszą lub cieńszą warstwę mchu kryjącą pod sobą rozcieńczone błoto lub czystą wodę – nieraz bardzo głęboką. Jest więc lun formacją bardzo podobną do mszaru, ale nie równoznaczną. Mszar niekoniecznie powstaje obok jeziora lub w związku z jeziorem i najczęściej bywa zgoła niewinny; lun natomiast jest wynikiem zarastania mchem jeziora lub zatoki rzecznej, zawsze tai pod swą powłoką głębię wodną i przeto zawsze jest zdradliwy. Pod kim się przerwie lun, ten wpada "jak kamień w wodę" i kożuch mchu zamyka się nad nim bez śladu. Tylko uchwycenie w ostatniej chwili jakiejś łozy lub mocniejszej kępy mchu może mu uratować życie. Utonięcie na lunie zdarza się jednak bardzo rzadko. Po pierwsze dlatego, że ci, co mają odwagę chodzić po lunie, umieją po nim chodzić, tak jak umie po lunie chodzić łoś, zwierzę wielekroć cięższe od człowieka, które jednak nie tylko nie tonie, lecz nawet nie zapada w miejscach, w których zapada pies. Po drugie – nie cały lun jest niebezpieczny, lecz tylko tzw. "okna" w nim, które łatwo poznać, bo są porosłe ładną, ponętnie wyglądającą i jakby strzyżoną trawką.
Jezioro Dzisna ma pewną osobliwość, a mianowicie wyspę, która nie jest wyspą. Jest to paręset hektarów ziemi uprawnej liczący półwysep, na którym położona jest wioska. Ponieważ półwysep łączy się ze stałym lądem dość wąską i bagnistą szyjką, przeto ludność miejscowa – od wiosny aż do czasu, gdy bagno zamarznie i pokryje się śniegiem, komunikuje się ze "światem" tylko za pomocą łódek. Stąd nazwa "wyspa". A trzeba wiedzieć, że autochtoni są do tej nazwy bardzo przywiązani i nieoględny przybysz miałby w nich wrogów, gdyby zdradził cień przypuszczenia, że wyspa nie jest wyspą.
Tadeusz wysiada na stacji Dukszty. Między stacją i miasteczkiem a dworem roztacza się piękne, 4 kilometry długości jezioro Pereświeta. Dwór Dukszty stoi na wyniosłym wzgórzu i panuje nad trzema jeziorami: wspomnianą Pereświetą, Pereswietajte i Samańką. Dwór jest okazałym domem, murowanym i pobielonym, z typowym gankiem z kolumnadą i z półpiętrem o "klasycznym" daszku frontowym nad balkonem. Dużo takich domów jest na ziemi litewskiej. Dukszty, gniazdo starożytnej rodziny Dusiackich-Rudominów, przeszły później w drodze wiana do rodzin Biegańskich i Dowgiałłów, a w końcu, również w drodze wiana do Zanów. Piękny park ciągnie się półkolem na stromych zboczach północnego brzegu Pereświety i kończy się po stronie zachodniej monolitem góry Pelikalnis, co znaczy politewsku: góra sypana. Pelikalnis jest więc dziełem rąk ludzkich i powstała w zamierzchłych czasach Litwy pogańskiej, albo w celach obronnych, jako wieża sygnalizacyjna, albo może w celach jakiegoś kultu. Wiekowe brzozy płaczące na szczycie góry czynią wrażenie "świętego gaju" i szumem swym szepczą legendę o zamarłych misteriach pogańskich. Tak czy inaczej, więcej takich "pelikalnisów" jest na obszarze Litwy historycznej.
Do parku przytyka starożytny kościółek parafialny z plebanią, ufundowany ongi przez Rudominów. Ponieważ większość mieszkańców gminy duksztańskiej stanowią Litwini, więc proboszczem jest Litwin i kazania i śpiewy odbywają się w języku litewskim. Ale nie zawsze tak było. Po raz pierwszy kazania i śpiewy litewskie zamiast polskich wprowadzono na przełomie XIX i XX wieku. Nie podobało się to starym Litwinom. Przyszli do dworu ze skargą: – Chcemy kazań i śpiewów po polsku! Bo dość mamy prostoty [tj. języka litewskiego] u siebie w chacie. Skarga nie odniosła skutku.
Ksiądz Litwin był energiczny, uświadomienie narodowe chłopów postępowało szybko i w roku 1924, gdy Tadeusz po raz pierwszy zajrzał do Dukszt, nawet zażartym endekom nie przyszłoby już do głowy polonizować nabożeństwa duksztańskie.
W Duksztach Tadeusz spotkał się z instytucją, którą dotąd znał tylko z podręczników prawa cywilnego. Co niedziela tuż obok domu, na ukos przez trawnik przed gankiem przechodziły setki wyfrantowanych mieszkańców miasteczka Dukszty w drodze na nabożeństwo do kościoła.
– Jak możecie pozwolić na takie szwendanie się przez park tuż przed nosem? – dziwił się Tadeusz.
– Nic na to nie możemy poradzić. Mają od niepamiętnych czasów prawo na przechód. Idą z miasteczka krótszą ścieżką wzdłuż jeziora, a potem na ukos przez park.
Właścicielką Dukszt była Teresa z Dowgiałłów Zanowa, bohaterka dwóch okresów walk o niepodległość: P.O.W. Kowno i AK drugiej wojny, odznaczona krzyżem Virtuti Militari za czyny bojowe i wsławiona zbrojnym odparciem napadu bandyckiego na Dukszty wkrótce po pierwszej wojnie.
Pani Teresa była żoną Tomasza Zana, wnuka Tomasza Arcypromienistego, matką również Tomasza zwanego Muśkiem. Ponieważ "wielki" Tomasz był żonaty ze Świętorzecką, cioteczną babką Tadeusza więc pani Teresa była jego kuzynką, lub raczej kuzynową.
Dukszty leżą tuż przy granicy Litwy kowieńskiej w półmitycznym "kochanym powiecie jezioroskim", który znamy ze stron "Sobola i panny". W położonych niemal o miedzę i jak najzupełniej autentycznych Jużyntach spędził dzieciństwo i wczesną młodość Józef Weyssenhoff. Jużynty, tak jak Dukszty, leżą nad jeziorem. Tym samym powietrzem oddychał Weyssenhoff, z takiego samego dworu wyruszał na pardwy do dalekich mszarów Szepety. Tu tęsknił i kochał. Tu polował. Pofalowanym pejzażem ciągną się bory, luny i suche dyrwany od Dukszt w kierunku północnym, wzdłuż granicy litewskiej. Pola i pólka wśród lasów, zielone doliny, cieniste i wilgotne wąwozy, klomby dworów i dworków, sadami spowite i nieraz "po górsku" do stromych zboczy przylepione chaty wiejskie. Na rozstajach dróg rzeźbione w drzewie – arcydzieła nieznanych mistrzów-samouków – krzyże litewskie. A co parę kilometrów, w sposób zupełnie dla oka nieoczekiwany (co podobno jest jednym z sekretów malowniczości) zjawia się wśród pagórków "malowanych zbożem rozmaitym" lub zza zakrętu ścieżki leśnej – jezioro. Większe lub mniejsze. Czasem roztacza swe zwierciadło błękitne na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych, odbijając w swej czystej toni "codzienne" chmurki litewskie. Czasem jest maleńkie – kilkanaście kroków wszerz i wzdłuż – "trawą zarosłe na poły", tające swą toń ciemnozieloną w gęstwie podszytego boru.
Piękne jest jezioro Berżona. Jak Świteź okrągłe niby wielka czara i jak Świteź ze wszystkich stron otoczone lasem. Może nawet piękniejsze od Świtezi, bo nie ma nad nim ani zgiełku turystów, ani wrzawy kąpiących się. Myśliwy tylko albo rybak zjawiają się nad Berżoną.
W okresie, gdy samodzielną władczynią Dukszt była pani Teresa, a syn Musiek tylko jej pomagał w gospodarstwie, właścicielka odbywała inspekcję lasu w jednokonnej linijce w towarzystwie gości: Tadeusza i porucznika Korpusu Ochrony Pogranicza Kazimierza Podhajskiego. Nie dojeżdżając do Berżony, pani Teresa zatrzymała pojazd i rozejrzała się.
– Nie rozumiem – powiedziała – jakoś nie poznaję miejsca. Przecie las tutaj powinien być daleko gęstszy. Co to znaczy?
– O, to drobnostka – powiedział porucznik Podhajski – to tylko Musiek drzewa poprzestawiał.
Niedaleko od Berżony leży w borze jeziorko niewielkie będące rajem dla amatorów połowu raków. Nosi dźwięczną nazwę Bostynia. Dużo jest sposobów "rakobrania", lecz sposób stosowany w okolicach Dukszt jest chyba najbardziej sportowy. W ciepłą noc wybiera się towarzystwo wozami drabiniastymi na raki. W pobliżu jeziora na niewielkiej polance wśród sosen płonie ognisko. Panie niebiorące udziału w łowach gotują leśną kolację. A łowcy – panie i panowie – boso, w strojach kąpielowych, lub w inny sposób rozebrani, brodzą po kolana w wodzie wzdłuż brzegów jeziora i rękami wyciągają raki z pieczar mulistych, pod krawędzią brzegu. "Siły pomocnicze" trzymają na długich żerdziach kagańce płonących smolaków dla oświetlenia terenu łowów.
Polowanie wymaga zarówno zręczności jak determinacji. Nieraz nowicjusz boi się ślepego błądzenia dłonią w czarnym mule. Nieraz rak wymknie się i jak pająkowaty cień w migotliwym świetle kagańca zniknie w czarnej głębi.
Nieraz łowiec mniej zręczny wrzaśnie z bólu cięty w palce ostrymi nożycami raka. A po skończonych łowach towarzystwo gromadzi się przy ognisku i posilając się herbatą, wędlinami litewskimi, liczy trofea i w ożywionej gawędzie raz jeszcze przeżywa emocje rakobrania.
Ognisko trzaska, oświetlając złote, jakby przykopcone od dołu kolumny sosen. Pachnie żywicą i dymem żywicznym. Krążą "stopki" wódki. Brzmią przygaduszki dobrodusznie-ironiczne i śmiechy. W pieszczocie ciepłej nocy letniej rakobranie jest jakby rapsodem karnawału – season litewskiego: z szeptanego flirtu i przelotnych uścisków rodzą się i kojarzą związki. Ludzie nastrojeni romantycznie powiadają, że te nocne rakobrania mają w sobie coś z misteriów pogańskich – niby ogniska świętojańskie lub Dziady zaduszne.
O stajanie od Berżony biegnie droga Dukszty-Smołwy. Droga ta, ongi ruchliwa i ożywiona, zamarła w okresie "ani wojny, ani pokoju" pomiędzy Polską i Litwą. Z rzadka tylko, po zarastającym trawą lub nawet małymi brzózkami szlaku, zaturkocze linijka wioząca żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza albo myśliwych zdążających do bogatego w kaczki jeziora o groźnej nazwie Pijawki. A jest to chyba jedna z najładniejszych dróg litewskich. Z jednej strony ściana starego lasu, z drugiej – szpaler brzóz płaczących. Aleja sadzona ręką Boga i dlatego piękna. Aleja gubi się potem w pofalowanej płaszczyźnie dyrwanów. Dyrwany te zaczęto zasiewać dla celów użyźnienia łubinem. Pięknie wyglądają duksztańskie dyrwany wiosną, gdy łubin kwitnie żółtym kwieciem. Ale jeszcze piękniej prezentują się późnym latem i jesienią, gdy kwitną na nich liliowe i białe wrzosy.
Po kilku kilometrach jazdy zaciszną drogą leśną – wieś i strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza Gajlutyszki. Wzrok nawykły w ciągu paru godzin do oglądania ciemnych głębin leśnych jest olśniony pleinairem wspaniałego widoku. Od stóp wzgórza, na którym stanął Tadeusz, aż do mglistych zarysów zachodniego widnokręgu lśni lustro szafirowe olbrzymiego jeziora.
To jezioro Święte – po litewsku Szwenta. Granica między Rzeczypospolitą polską a Litwą oddała Kownu całą wodną powierzchnię, pozostawiając po stronie polskiej niespełna kilometr brzegu. Stojąc na gajlutyskim wzgórzu, wpatrzony w toń Świętego jeziora Tadeusz gubi się w mieszaninie sprzecznych myśli i nastrojów. Rozmyśla o tym, że jezioro jest piękne, jak bywa tylko twór przyrody nieskalany "ulepszającym" dotknięciem cywilizacji ludzkiej. Rozmyśla, że jezioro jest bardzo swojskie, ale jednocześnie – przekleństwem swarliwej, krótkowzrocznej i małostkowej natury człowieczej – obce, może nawet wrogie.
Na jeziorze o niespełna kilometr od brzegu płynie łódka. Nie jest to jednak łódź rybacka lub myśliwska, lecz łódź "pograniczników" litewskich, którzy strzegą, by nikt z tego brzegu nie śmiał naruszyć roześmianego w słońcu terytorium wodnego. W czystym powietrzu rysują się po tamtej stronie niebieskie wzgórza i zielone lasy. Dla nas jednak tamten brzeg jest zakazany, niedostępny. Tadeusza ogarnia więc złość na tych strażników strzegących jeziora!
Ale w sekundę później przychodzi refleksja: "Czy sami nie jesteśmy bez winy? Czy w tej kłótni, bądź co bądź rodzinnej, w której jesteśmy starsi, silniejsi i – podobno – rozumniejsi – nie zaniedbaliśmy czegokolwiek? Jakiegoś ustępstwa, lub nawet tylko gestu?
Czy sami nie przyczyniliśmy się walnie do tego, że oto w naszych oczach legenda jagiellońska kruszy się i rozwiewa?...".