Witulek, właściciel historycznego Pawłowa, również wielki myśliwy i znakomity strzelec, niestety rozpił się. Tadeusz był u niego dwa czy trzy razy na polowaniu, ale przestał przyjmować zaproszenia przekonawszy się, że Witulek ma wskutek alkoholizmu halucynacje, w których czasie zdradza niebezpieczne tendencje chwytania za rewolwer i strzelania do urojonych widm. Opowiadano, że żona go opuściła, nie mogła bowiem wytrzymać: zdarzało się, że w nocy Witulek widział stado olbrzymich szczurów przebiegających spod jego łóżka pod łóżko żony i otwierał ogień z rewolweru do tych wyimaginowanych szczurów. Otóż raz odbyło się zimą w Pawłowie polowanie zbiorowe, na które przybył z Wilna pan Ronczewski, właściciel sklepu z bronią i amunicją, przedstawiciel znanej firmy Warszawska Spółka Myśliwska. W czasie jednego z miotów posłyszano ze stanowiska pana Ronczewskiego dwa strzały – błyskawicznie jeden po drugim. Gdy się miot skończył, ujrzano pana Ronczewskiego leżącego na śniegu w kałuży krwi z raną w plecy poniżej prawego płuca. Gdy go podnoszono, był przez chwilę przytomny i zdołał wyszeptać: "To nieszczęśliwy wypadek".
Mimo tego oświadczenia obecni, a również policja i lekarze dziwowali się, w jaki sposób pan Ronczewski mógł się sam postrzelić w plecy? Dopiero po przyjściu do zdrowia dowiedziano się szczegółów. Był mroźny dzień i pan Ronczewski stał z rękami w kieszeniach kurtki, trzymając odbezpieczoną dubeltówkę pod prawym ramieniem. Od zimna poruszał się. Cyngiel dubeltówki zaczepił o jakieś rzemienie u pasa. Nastąpił strzał. Siła odrzutu wyrwała dubeltówkę, która poleciała w tył i uderzyła kolbą o zmarzniętą ziemię. Nastąpił drugi strzał i cały nabój śrutu nr.1 ugodził pana Ronczewskiego w plecy. Niezwykły wypadek zakończył się szczęśliwie. Ale można sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby pan Ronczewski umarł nie odzyskawszy przytomności, zwłaszcza że Pawłów i jego właściciel mieli pod względem "alkoholowych" strzałów opinię wyrobioną.
Druga anegdota. W roku 1924 Tadeusz jechał pociągiem w stronę Baranowicz. Miał ze sobą strzelbę w futerale. W korytarzu spotkał Aleksandra Wiertinskiego. Ten jechał do Baranowicz na koncert. Zamienili kilka słów serdecznego powitania, po czym Wiertinski spojrzał na strzelbę Tadeusza i westchnął:
– A więc jedzie pan na polowanie – powiedział smutnym głosem.
Tadeusza zdziwił ton Wiertinskiego.
– Czyżby pan lubił polowanie? – zapytał.
– Uwielbiam (obożaju)! – odpowiedział Wiertinski i raz jeszcze westchnął głęboko.
Tadeusz bardzo się zdziwił, gdyż nie mógł sobie wyobrazić "smętnego Pierrota" łażącego z wyżłem po mszarach.
Rozdział XXV
HRABIA PALATYNU
Rewolucja pożera nie tylko własne dzieci, ale przede wszystkim cudze. Pożarła też, zostawiwszy tylko małą resztę, zdobycze wojenne Bohdana Zalutyńskiego. Przepadły miliony, które dostał w roku 1915 tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne. Przepadły razem z krachem giełdy petersburskiej. Po traktacie ryskim dodatkowy cios spotkał Bodzia.
W czasie wojny ożenił się w Mińsku z jedną z najbogatszych panienek na Litwie, córką Stanisława Swidy, właściciela pięknych dóbr Hlewin pod Borysowem. Hlewin znalazł się po złej stronie granicy wyznaczonej przez traktat ryski. Bodziowi została żona, zresztą przystojna i miła osoba, ale przepadł posag.
Na szczęście własny majątek Bodzia Duchowlany powiatu grodzieńskiego był po dobrej stronie granicy ryskiej. Ponieważ dwór w Duchowlanach był przez wojnę zniszczony, więc Bodzio osiadł w sąsiednim majątku – Złobowszczyźnie, który wydzierżawił od siostry, Bodzio przestał być milionerem, ale był jednym z zamożniejszych ziemian w powiecie. Mógł więc sobie żyć dla własnej przyjemności.
W tym miejscu pozwolę sobie na maleńką dygresję natury filozoficznej. Wszyscy żyją dla własnej przyjemności, a różnica między ludźmi polega tylko na tym, że nie wszystkim to samo sprawia przyjemność. Jednym sprawia przyjemność zbawianie ludzkości – doczesne lub pozagrobowe – przy czym ci, co pragną zapewnić ludzkości szczęśliwość doczesną, mało się różnią od gwarantujących zbawienie po śmierci, bowiem osiągnięcie szczęśliwości doczesnej rozkładają na szereg pokoleń.
Drugich pociąga, łudzi i upaja urok "władzy".
Inni – zbierają znaczki pocztowe, albo hodują psy, albo piszą wiersze, albo miewają i ogłaszają wizje polityczne. Jeszcze innym sprawia przyjemność pisanie reportaży, albo prac naukowych, albo przyczynków, albo memuarów. Wyjątek stanowi autor niniejszej kroniki, pisanie jej bowiem nie sprawia mu najmniejszej przyjemności. Kreśli dzieje rewolucyjnej epoki, której był świadkiem, wyłącznie z dobrze zrozumianego obowiązku wobec potomności.
Bodzio nie gardził powszechnie uznanymi rozrywkami, a więc pieśnią, winem i dziewczynkami, ale największą przyjemność sprawiało mu robienie tzw. głupstw. Ludzie przeciętni zwykle wstydzą się swych głupstw. Bodzio –inaczej. Z zajęcia robienia głupstw stworzył sobie główne źródło przyjemności i zajęcie to usystematyzował. I prawdopodobnie przypadł mu najszczęśliwszy udział w życiu.
Zaczęło się od rzeczy drobnych jeszcze przed pierwszą wojną, gdy zaczął w Warszawie prześladować telefonicznie jakiegoś biednego pana Feldsztejna. Inna rzecz, że prześladowanie to wznowił po wojnie i zajęciem tym "zaraził" szereg przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych, z których jeden – ku uciesze jednego z czerwoniaków warszawskich – wpadł w ręce policji złapany na gorącym uczynku telefonowania do pana Feldsztejna.
W czasie wojny wsławił się w Mińsku tym, że wraz z przyjaciółmi braćmi Eynarowiczami rozrzucał pieniądze na ulicę z balkonu restauracji Europejskiej.
Oczywiście prasa polska bardzo ostro skarciła za to rozrzutników. Potem poszło parę kawałów nieco makabrycznych. Popularny wówczas w Rosji tygodnik "Sinij żurnal" umieszczał w każdym numerze po kilkadziesiąt miniaturowych fotografii bohaterów "wojny ojczyźnianej" zarówno poległych na polu walki, jak i żywych, ale odznaczonych krzyżami lub medalami.
Otóż Bodzio posłał "Siniemu żurnalowi" fotografię Stasia Eynarowicza, dekującego się w Czerwonym Krzyżu, z napisem: "Nagrodzony medalem św. Jerzego, poległ". Jedna z sąsiadek Stasia natychmiast po zobaczeniu tej fotografii dała na Mszę Świętą za jego duszę oraz posłała depeszę kondolencyjną matce. Staś ani myślał umierać i przetrwał w dobrym zdrowiu jeszcze ćwierć wieku, aż w latach 1939–1940 wykończyła go deportacja bolszewicka.
Staś miał brata Wincentego, młodzieńca przystojnego a postawnego, który jednak zbytnią odwagą nie grzeszył. W szczególności bał się piekielnie
nie tylko śmierci, ale wszystkiego, co śmierć przypominało, a więc trumien, pogrzebów itp. Jemu więc posłał Bodzio trumnę, którą numerowi za odpowiedni napiwek należycie ustawili w numerze hotelu Paryskiego, gdzie mieszkał Wicio. Wróciwszy po kolacji do numeru i ujrzawszy trumnę, Wicio podobno zemdlał.
W czasie wojny Bodzio urządził szereg innych kawałów, a więc np. brał udział w igraszkach swawolnych na pensji pani Witwińskiej w Mińsku (rozdz. X).
Zamieszkawszy po wojnie w Złobowszczyźnie, Bodzio przede wszystkim polował. Był świetnym strzelcem. Do zajęcy i lisów strzelał kulą. Gdy raz
lis wyszedł na jego stanowisko i zatrzymał się, Bodzio uznał strzał do celu nieruchomego za niegodny honoru myśliwskiego i krzyknął: "Zdrastwujtie, fuks!". Lis prysnął jak strzała i Bodzio go wtedy ubił kulą.
Był raczej oszczędny, nie lubił wydatków ekstra, z zasady nikomu nie pożyczał, ale na głupstwa nie żałował pieniędzy.
A więc zapłacił 25 złotych parobkowi za naukę plucia przez zęby cienkim i długim strumieniem – sztuka, w której tylko chłopi celują.
Również za grube pieniądze wynalazł gdzieś – przy pomocy faktora pana Wolikowa, o którym będzie jeszcze mowa – pasiastą biało-czarną budkę.
Za czasów rosyjskich w takiej budce siadywali wartownicy. Nie żałował też pieniędzy na wynalezienie i kupno budzika z portrecikami Mikołaja II i carowej na cyferblacie. Budziki takie były za czasów carskich pospolite, kosztowały grosze i były w posiadaniu każdego zamożniejszego chłopa, drobnego urzędnika, rzemieślnika, ale po rewolucji znikły. Bodzio postanowił więc zdobyć taki antyk i w końcu go zdobył.
Raz u fotografa w Grodnie oglądając stosy zakurzonych zdjęć przedwojennych, natrafił na fotografię cara Mikołaja II w Białowieży na tle pałacyku myśliwskiego. Jeden go szczegół zastanowił na tym zdjęciu. Cesarz siedział na koniu z głową z lekka pochyloną, a przed nim na trawniku pozostawała dość duża pusta przestrzeń. Bodziowi od razu zaświtał pomysł, aby tę pustkę zapełnić. Wygrzebał u fotografa zdjęcie – swoje i Wicia Eynarowicza – i kazał sporządzić fotomontaż. Fotomontaż kosztował go słono, ale się udał: cesarz z lekka pochylony na siodle zdawał się rozmawiać ze stojącymi przed nim na trawniku Bodziem i Wiciem. Bodzio kazał wyryć na negatywie napis po rosyjsku: "Jego cesarska mość cesarz pan najmiłościwiej rozmawia z wybitnymi ziemianami guberni grodzieńskiej Wincentym Eynarowiczem i Bohdanem Zalutyńskim". Fotografia – oszklona i w ładnych ramkach – wisiała do ostatka w gabinecie Bodzia w Złobowszczyźnie.
Oficjalnym zawodem wspomnianego Wolikowa był handel końmi, naprawdę jednak był tzw. faktorem. W okresie międzywojnia zawód ten już wygasał, ale faktorów spotykano jeszcze – tu i ówdzie na ziemiach Polski i Litwy. Przez Wolikowa Bodzio zdobył wspomnianą pasiastą budkę wartowniczą, która weszła do legendy o ostatnim facecjoniście litewskim z następującego powodu. Bodzio urządził zimą polowanie zbiorowe, na które zaprosił m.in. starostę grodzieńskiego pana Rogalewicza, b. adwokata mińskiego, komisarza ziemskiego i komendanta powiatowego policji państwowej. Gdy zaproszeni podjeżdżali saniami przed ganek, oczom ich prezentował się widok niezwykły. U stóp ganku stała budka w białe i czarne pasy, a przed nią Wolikow w mundurze szlacheckim dziada Bodzia – we fraku z czerwonym kołnierzem i złotymi guzikami i w kapeluszu trójgraniastym. W ręku trzymał półmuzealną jednorurkę pistonówkę, którą prezentował wchodzącym na ganek gościom. Gdy zbliżył się starosta, Wolikow wykrzyknął:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokorodje!
Na powitanie komisarza ziemskiego:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokobłagorodje!
Na powitanie komendanta policji:
– Zdrawija żełaju, wasze błagorodje!
A gdy sam Bodzio zbliżył się do budki:
– Zdrawija żełaju, wasze impieratorskoje wysoczestwo!
(Proszę zwrócić uwagę na gradację tytulatury: tytuł "wysokorodja" odpowiadał stopniowi majora i pułkownika; tytuł "wysokobłagorodja" – stopniowi kapitana; tytuł "błagorodja" – oficerom najniższych stopni; no a tytuł "impieratorskiego wysoczestwa" przysługiwał wielkim książętom krwi cesarskiej.)
Stosunek Bodzia do Wolikowa był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu – nie odwracając głowy – podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami:
– Possij dziedzicowi paluszek (pososi barinu palczik).
Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodzio miał zwyczaj podawać chłopom-petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec "paluszka". (W tym miejscu autor chce podkreślić, że zwyczaj całowania ręki męskiej przez chłopów był zupełnie zarzucony w okolicach Baćkowa już w końcu XIX wieku, Tadeusz Irteński spotykał się z tym zwyczajem po pierwszej wojnie na Polesiu i w powiatach miechowskim i włoszczowskim województwa kieleckiego).
Razu pewnego Bodzio kazał Wolikowowi podpisać papier, w którego treści biedny faktor się nie zorientował. Papier brzmiał: "Do Pana Wojewody w Białymstoku. Nazywam się Wolikow. Nazwisko moje końcówką swoją przypomina nienawistne czasy zaborcze. Poza tym nie odpowiada mojemu zawodowi, handluję bowiem nie wołami, ale końmi. Wobec tego mam zaszczyt prosić Pana Wojewodę o łaskawe zezwolenie na zmianę mego rodowego nazwiska Wolikow na nazwisko Ogier".
Podanie trafiło w tryby maszyny administracyjnej i otrzymało bieg urzędowy. Nikogo treść jego nie dziwiła, był to bowiem okres epidemii zmiany nazwisk, gdy w Monitorze Polskim można było przeczytać, że Mucha chce zmienić nazwisko na Potocki, Muttermilch na Matecki, Hirschklau na Jedlewski, Jeba na Jebasiński, Goldwasser na Wodziński. Gdy jednak przyszło wezwanie urzędowe o zapłacenie dość znacznej sumki na koszta ogłoszenia w Monitorze (Monitor zdzierał za drobne ogłoszenia 20 razy więcej niż normalna gazeta), Wolikow zaprotestował: nigdy podania o zmianę nazwiska nie składał! Wszczęto dochodzenie i Bodziowi groziłyby może tzw. grube nieprzyjemności, gdyby nie zacny starosta Rogalewicz, który sprawę zatuszował, wyjaśniając, że zaszło nieporozumienie.
Jak Bodzio stał się hrabią Palatynu? Paru pisarzy, którzy słyszeli coś piąte przez dziesiąte, pociągnęła barwna sylwetka Bodzia i paru z nich opowiadało o jego kawałach, a w szczególności o jego papieskim hrabiostwie. Niestety, w opowieściach tych pisarzy dużo było może dobrych chęci, ale i dużo informacji z drugiej i dalszej ręki i bardzo dużo nieścisłości.
A najwięcej historii przekręconych, brodatych anegdot przypisywanych od 150 lat bądź oficerom rosyjskim, bądź kupcom moskiewskim. Na autora więc kroniki niniejszej spada zaszczyt skreślenia pierwszej i jedynie autentycznej wersji legendy o Bohdanie Zalutyńskim.
Pierwsze ziarnko idei zostania hrabią papieskim zapadło w głowie Bodzia w pierwszych latach niepodległości po sutym obiedzie w Bristolu w Warszawie. Kazał sobie podać blankiet telegraficzny i napisał telegram tej treści: "Vatican – Saint Pere – priere benediction – Zalutynski Hotel Bristol Varsovie". Nie wiadomo, czy Bodzio liczył nawet na odpowiedź na tę depeszę. Ale nazajutrz odpowiedź przyszła. Była podpisana przez kardynała Gaspariego i zaczynała się słowami "Sancta padre implorata benedictione"... Odpowiedź poszła natychmiast pod szkło i w złote ramki i zawisła w Złobowszczyźnie na ścianie obok fotografii cara Mikołaja II najmiłościwiej rozmawiającego z Bodziem Zalutyńskim i Wiciem Eynarowiczem.