Gdy go zafrapował jakiś piękny fragment nieba i kniei, robił w ciągu paru minut bardzo schematyczny szkic ołówkowy, na którym barwy były – niczym w szekspirowskim teatrze – wyrażone przez napisy "seledyn", "purpura", "stare złoto", "morelowy" itp.
Robił nieraz dziesiątki takich szkiców i tylko niewielki ich odsetek stawał się potem obrazami. Samo dobieranie barw i malowanie obrazu odbywało się, nieraz w wiele tygodni później, w ciszy pracowni.
Szkic był więc tylko notatką pro memoria, a sam obraz kolorowy tkwił
wyłącznie we wzrokowej pamięci artysty. Dużo takich szkiców poszło na marne i nigdy nie stało się obrazami, Henryk Weyssenhoff był bowiem strasznym leniem: malował pięknie, lecz mało.
Spotykał się też Tadeusz z Julianem Ejsmondem, choć nigdy z nim nie polował, mimo że nieraz bywali gośćmi u tych samych myśliwych. Wybitnego poetę i satyryka, słynnego zarówno ze swych "Bajek", jak z prześlicznych przekładów wierszy łacińskich Kochanowskiego, nie można zaliczyć do "wielkich" myśliwych o ile – rzecz jasna – za wzór wielkości będziemy stawiali tradycję wielkich łowów litewskich. Był on natomiast wielkim, może największym w okresie Polski niepodległej, działaczem łowieckim.
Po wstrząsie pierwszej wojny i rewolucji, zwierzyny było zastraszająco mało, zaś kłusownictwo – nielegalne i legalne – szalało. Myśliwi, którzy by chcieli zatroszczyć się o rozwój łowiectwa, byli rozproszeni i zahukani. Szła na nich nagonka sfer i prasy lewicowo-ludowych. Wymyślano im od "żubrów". Ejsmond był nie tylko poetą, ale i myśliwym.
Opłakany stan kultury łowieckiej bolał go bardzo. Nic więc dziwnego, że gdy w pierwszych latach po tamtej wojnie zaczęła się tworzyć z inicjatywy pana Bolesława Świętorzeckiego wszechpolska organizacja "Polski Związek Łowiecki" (pierwotna nazwa była bardziej skomplikowana), stanął pierwszy w jej szeregach, a równocześnie wespół z panem Walentym Garczyńskim objął po śmierci pana Sztolcmana redaktorstwo tygodnika "Łowiec Polski".
Odtąd oddał łowiectwu cały swój talent niepospolity wraz z żądłem satyry i całą swą niewyczerpaną energią. Chodziło przede wszystkim o to, by dać Polsce porządną ustawę łowiecką. Ejsmond zakasał rękawy i po upływie paru lat dał Polsce ustawę, która miała się stać później wzorem dla wielu ustaw zachodnioeuropejskich, np. szwedzkiej. Oczywiście nie pisał sam tej ustawy. Nie był (na szczęście!) prawnikiem. Ale jako redaktor "Łowca Polskiego", a jednocześnie referent łowiectwa w ministerium rolnictwa potrafił tak deptać po piętach różnym dygnitarzom i generałom, tak czarować ich prośbą, no i straszyć groźbą (satyry), że po paru latach ustawa w formie dekretu prezydenta stała się ciałem. Dygnitarze bali się jak ognia satyry ejsmondowskiej, zarówno zjadliwego pióra jak języka, podpisywali więc dekret niejako na odczepnego.
Żądło ejsmondowskie było nieubłagane. Raz pewien starszy myśliwy
pan Hermann Knothe zanudzał opowiadaniami, które okraszał tzw. łaciną myśliwską, czyli pospolitym łgarstwem. W pewnej chwili, opowiadając
o polowaniu na kozła "na wychodnego" pan ten powiedział:
– A więc zdrzemnąłem się pod dębem i – wyobraźcie sobie panowie – kozioł przesadził przez mnie.
W tym miejscu Ejsmond odezwał się:
– Słyszałem, że myśliwi przesadzają, ale żeby i kozły... No-no...
Ten żarcik był raczej niewinny. Jak niewinny był tytuł fikcyjnego zbiorku: "Kilka dób na świeżym powietrzu – wrażenia z polowań zbiorowych".
Bywało jednak gorzej. Pewien krytyk z Małopolski rodem skrytykował dość ostro język łowiecki pewnego ejsmondowskiego wydawnictwa.
A trzeba wiedzieć, że Ejsmond nagrodzony pierwszą nagrodą za przekład wierszy łacińskich Kochanowskiego był szczególnie drażliwy na punkcie
zarzutów językowych. Wpadł w pasję i wydrukował w "Łowcu Polskim" wiersz satyryczny, w którym uczepił się a la Nowaczyński nazwiska swego krytyka. Krytyk zwał się Przedżymirski, a wiersz zaczynał się słowami:
Staruszek, co przedrzymał w bezczynności ruję,
Teraz wszystko, co młode, ostro krytykuje...
W wierszu było więcej inwektyw, np.:
Stworzenie mało polskie, ale bardzo ce ka.
Taki pan się nie kocha, taki pan się cieka...
W światku warszawskiej centrali łowieckiej, w której zasiadali przeważ- nie starsi wiekiem i wzajemnie się adorujący mastodonci i generałowie "weselni" (tj. tacy, których zaprasza się na wesele dla uświetnienia tej uroczystości), zawrzało. W światku tym, jak i w innych dziedzinach życia stołecznego Małopolanie mieli wpływy niemałe. Okazało się przy tym, że biedny pan Przedżymirski był osobą grata w Małopolsce. Ejsmonda zmuszono do publicznego i dość skruszonego ekskuzowania się. Wypadek został pozornie zatuszowany, lecz w duszach mastodontów trutych nieustannie mniejszymi, niż powyższa, dozami docinków, pozostał osad niechęci, może nawet nienawiści do Ejsmonda. Był tolerowany, ale czekano okazji, aby mu podstawić nogę.
Okazja przyszła wkrótce. Jak wspomniałem, Ejsmond był nie tylko redaktorem "Łowca Polskiego", ale i "kontraktowym" referentem w ministerium rolnictwa. Zdarzyło się, że minister Karol Niezabytowski, człowiek wielkiej zacności i wielkiego rozumu, lecz z którym Ejsmond miał dlaczegoś na pieńku, został odznaczony jakimś wysokim orderem. Co robi Ejsmond?
Pisze do jednego z pism warszawskich felieton pt. "Udekorowane bydlę",
w którym w sposób bardzo przejrzysty nawiązuje do historii, która się zdarzyła na froncie zachodnim w czasie 1. wojny, gdy krowa będąca maskotą oddziału wojskowego została z jakiejś okazji i dla facecji udekorowana przez żołnierzy Legią Honorową i sfotografowana z orderem zwisającym u podgardla. Tym razem burza zwaliła się na Ejsmonda. Zostaje z punktu wylany ze stolca redaktorskiego przez braci myśliwych. Równocześnie zausznicy ministra wylewają go z posady referenta łowieckiego. Burza wywołuje kontr-burzę. Ejsmond miał wrogów, ale miał też wpływowych przyjaciół, np. pana Bolesława Świętorzeckiego. Przyjaciele również podnieśli gwałt, powołując się na wolność prasy i satyry. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy tego rodzaju argumenty "grały"). Ponadto spostponowany minister okazał się nie tylko człowiekiem porządnym, lecz również – co się znacznie rzadziej zdarza wśród dygnitarzy – niepozbawionym poczucia humoru.
W rezultacie Ejsmond powrócił na posadę referenta łowieckiego. Z posadą redaktora było gorzej. Towarzystwo wzajemnej adoracji łowieckiej miało stanowczo dość Ejsmonda. Mastodonci zbyt długo czekali na okazję wy- gryzienia Ejsmonda, by ją teraz przegapić: Ejsmond nie wrócił już nigdy na stanowisko redaktora.
Ukochani przez bogów umierają młodo. Julian Ejsmond zmarł młodo i tragicznie. Zginął w roku 1930 w wypadku samochodowym pod Zakopanem. W ciągu krótkiego, lecz bujnego życia los na ogół uśmiechał się do niego. Nieraz jednak płatał mu figle. Spłatał mu tragicznego figla w chwili śmierci: samochodem kierował w stanie nietrzeźwym profesor Janusz Domaniewski, skądinąd myśliwy i pijak wielkiej zacności, lecz któremu Ejsmond dużo jadu satyry i przycinków zalał za skórę. Należał też do grupy mastodontów, którzy wygryźli Ejsmonda z redaktorstwa.
Otóż pan Domaniewski wyszedł z wypadku bez szwanku, a Ejsmond – wyrzucony jak z procy z otwartej maszyny na szosę – zmarł w ciągu kilku minut. "Łowiec Polski" umieścił sążniste nekrologi i rozpoczął wielką zbiórkę na fundusz pomocy dla wdowy i dzieci po zmarłym.
Wspomniałem o generałach "weselnych". Zaproszono ich do władz Związku zarówno dla "prestiżu", jak i dla celów praktycznych: mieli być promotorami różnych ustaw i rozporządzeń łowieckich.
Były i cele praktyczne bardziej przyziemne: cywile zasiadający we władzach Związku mieli nadzieję dostawać przez wysoką protekcję generałów dzierżawy polowania w lasach państwowych, odstrzał zwierzyny w tych lasach, zaproszenia na polowania reprezentacyjne itp. Tadeusz, który jako przedstawiciel Towarzystwa Łowieckiego Ziem Wschodnich zjeżdżał do Warszawy prawie co miesiąc na posiedzenia centralnego wydziału wykonawczego, dobrze się przyjrzał działalności łowców warszawskich. Nieraz też staczał z nimi ostre utarczki, walcząc z centralistycznymi zakusami Warszawy i żądając większej samodzielności dla prowincjonalnych oddziałów Związku. Generałów "weselnych" było dwóch: generał Kazimierz Sosnkowski i generał Fabrycy. Sosnkowskiego obrano na prezesa Związku. Słynął z krasomówstwa.
W przemówieniach jego mało było treści, ale wyrażał się gładko i ozdobnie
z nadużywaniem przysłówka "niechybnie". Z innych członków wydziału wykonawczego Tadeuszowi utkwił w pamięci hr. Maurycy Potocki z Jabłonny, który przychodził na ranne posiedzenia już dokładnie pijany. Nieraz zasypiał, a potem budził się nagle i zabierał – jak gdyby nigdy nic – głos w dyskusji.
W okresie przyjaźni z Niemcami po roku 1934 zaczęło się w Polsce małpowanie urządzeń niemieckich, tak np. za wzorem Niemców wprowadzono "pomoc zimową dla bezrobotnych". W owym czasie w Niemczech zrobiono Göringa wielkim łowczym. Wprowadzono też specjalne mundury łowieckie zielonego koloru. Polska naturalnie pośpieszyła naśladować Niemców. Wprowadzono mundury Związku Łowieckiego – zielone – które Tadeuszowi przypominały lata dzieciństwa: liberię lokajów w domu Irteńskich. Tadeusz munduru sobie rzecz jasna nie sprawił.
Raz jeden widział przybranego w taki mundur pana Bohdana Gędziorowskiego, który przybył jako delegat centrali do Malinowszczyzny na pogrzeb Bolesława Świętorzeckiego w roku 1938. Terenia Zanowa, która lubiła dosadne wyrażenia, nazwała delegata "zielonym pajacem".
Tadeusz bywał kilka razy do roku na polowaniach w Annowilu pod Wilnem u państwa Karolostwa Erdmanów. Latem polowano na kaczki na pięknym jeziorze Ołka; zimą odbywały się znakomite polowania zbiorowe, na których padała niesłychana, jak na biedne "kresy", ilość zajęcy – 100 i więcej – kilkanaście lisów, a czasem i wilk. Były to więc polowania wielce urozmaicone i świetnie zorganizowane. Pan Karol Erdman, smoleńczuk z urodzenia, odznaczał się gościnnością, energią i donośnym głosem. Tępił niemiłosiernie kłusowników oraz włóczące się psy i koty.
Na granicy lasów annowilskich porozwieszał obwieszczenia: "Osobom obcym wstęp wzbroniony – psy włóczące się i koty będą tępione".
Baba z pobliskiego miasteczka Podbrzezie przesylabilizowała to obwieszczenie i powiedziała:
– Ot i człowiek ten Erdman! Nie tylko człowieku, ale i psu nie pozwala chodzić. Nie ma na jego bolszewizmy! (Baba wymówiła te słowa w złą godzinę. Po kilkunastu latach znalazła się "bolszewizma" na pana Karola i to, niestety, z rąk swojskiej rodzimej Bezpieki).
Karol Erdman posiadał furmana staruszka. Ile razy jechali bryczką z Tadeuszem, tyle razy pan Karol pytał furmana:
– Gdzie służyłeś w wojsku?
– W Kijowie.
– A kto był komandujuszczim wojskami kijewskogo wojennogo okruga?
Furman prostował się na koźle, jak na baczność, i odpowiadał:
– Jego prewoschoditielstwo gienierał-adjutant Michaił Iwanowicz Dragomirow.
– A często widziałeś generała Dragomirowa?
– Tylko jeden raz. Była parada i przechodziliśmy przed nim simularnym marszem.
Miasteczko Podbrzezie warte jest wspomnienia z innego jeszcze powodu. Po powstaniu 1863 roku dzięki perfidnej robocie księdza-renegata cała ludność miasteczka dowiedziała się pewnego pięknego dnia, że z katolickiej stała się prawosławną. Kościół został zamknięty. Stanęła cerkiew.
Tak trwało do roku 1906. Tylko że ludność przekradała się na tajemne śluby i chrzciny do Wilna do księży katolickich. Po ukazie tolerancyjnym 1906 roku znowuż pewnego poranka – tym razem pop prawosławny dowiedział się ze zgrozą, że nie ma już on parafian, bo cała ludność jest katolicka.
Po kilku miesiącach, nie mogąc wyżyć bez pomocy materialnej parafian, zamknął cerkiew na kłódkę i opuścił miasteczko.
Ta cerkiew zamknięta na kłódkę, powoli murszejąca pod wpływem lat, pozostała w tym stanie do roku 1939, jako ciekawy pomnik zwycięstwa ducha nad przemocą. (Akcja Sławoja Składkowskiego niszczenia świątyń prawosławnych jakoś ominęła Podbrzezie).
Gdybym chciał opisać wszystkie dwory, dworki, leśniczówki i gajówki, gdzie polował Tadeusz Irteński, zajęłoby to całą księgę. Toteż na zakończenie tego rozdziału – dwie anegdoty, za których autentyczność ręczę.
Karol Wagner z Wielkich Solecznik, wielki myśliwy i wielki rolnik, miał brata Witolda, zwanego Witulkiem.
ciąg dalszy za tydzień