Gdy Tadeusz zjawił się w urzędzie wojewódzkim, jednym z jego kolegów był pan Stanisław Niekrasz. Do niedawna zajmował był stanowisko starosty święciańskiego, które jednak musiał opuścić. Dlaczego? W kasynie urzędniczym oblewano kupno krowy przez jednego drobnego ziemianina u innego drobnego ziemianina. Starosta Niekrasz przyłączył się do popijającej kompanii. Gdy wszystkim ze łbów porządnie się kurzyło, ktoś wykrzyknął:
– Oblewamy krowę, ale gdzież jest ona? Czemu nie weźmie udziału w tej uroczystości?
Projekt podobał się wszystkim. Z pewnymi trudnościami i – podobno – pomimo protestów pana Niekrasza wprowadzono krowę do sali jadalnej
kasyna i wylano jej na język kieliszek likieru.
Poza tym drobnym incydentem innych ekscesów nie było i wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie to, że o wypadku dowiedział się jeden z posłów ludowej partii "Wyzwolenie". "Pojenie" krowy likierem dostało się na łamy niektórych pism wileńskich i nawet stołecznych – oczywiście z przesadnymi i złośliwymi komentarzami – przy czym w liczbie osób częstujących krowę likierem wymieniano pana Niekrasza. Przeniesiono go więc ze stanowiska starosty na mniej "eksponowane" stanowisko w urzędzie wojewódzkim.
Tadeusz był przez jakiś czas przedstawicielem wojewody w komisji dyscyplinarnej dla niższych funkcjonariuszy policji państwowej. Jedna ze spraw dyscyplinarnych na długo utkwiła mu w pamięci. St. przodownik Maćkowiak i st. posterunkowy Stefańczyk byli oskarżeni o pobicie dwóch uczniów gimnazjum białoruskiego Daniela i Babrouskiego, posądzonych o działalność wywrotową. Interpelacja sejmowa posłów klubu białoruskiego przytaczała skargę jednego z uczniów, którego wedle jego słów policjanci "bili pa piatam niekaj aławianaj buławaj aże u mazhach kałoła".
Dochodzenie przeprowadzone przez specjalnie delegowanego urzędnika administracyjnego nie potwierdziło stawianych policji zarzutów. Ale oto
w sprawę wmieszał się element kobiecy. Obaj policjanci wzdychali do tej samej dziewczyny i jeden z nich zdobył jej względy. Wtedy wzgardzony rycerz postanowił się zemścić i zemścił się w ten sposób, że złożył raport do władz przełożonych donoszący, że rywal bił aresztowanych chłopców białoruskich. Przy tej okazji przyznał się, że i on brał udział w biciu. Obu winowajców wydalono z szeregów policji niejako automatycznie. Jakże zdziwił się Tadeusz, gdy po upływie pół roku sprawa st. przodownika Maćkowiaka i st. posterunkowego Stefańczyka znów się znalazła na wokandzie komisji dyscyplinarnej.
– Przecież już raz wydaliliśmy ich z policji! – wykrzyknął.
– Tak, ale teraz mamy postępowanie rehabilitacyjne.
Okazało się, że w ciągu sześciu miesięcy zdarzyło się dużo rzeczy. Po pierwsze uczniowie Daniel i Babrouski uciekli na Białoruś sowiecką, a więc – bici czy nie bici – stracili, przynajmniej oficjalnie, poparcie sejmowego klubu białoruskiego. Po drugie panowie Maćkowiak i Stefańczyk zorientowali się, że emulacja o spódniczkę poniosła ich za daleko i oświadczyli, że oskarżyli jeden drugiego zupełnie bezpodstawnie, kierowani jedynie chęcią zemsty. Po trzecie sprawa przeciwko nim o pobicie aresztowanych zakończyła się w sądzie okręgowym uniewinnieniem. Komisji dyscyplinarnej pozostawało więc tylko rehabilitować niesłusznie wydalonych i przyjąć ich z powrotem do szeregów policji.
Nie na tym jednak koniec. Po miesiącu czy dwóch Tadeusz zobaczył po raz trzeci nazwiska Maćkowiaka i Stefańczyka na wokandzie komisji dyscyplinarnej.
– Ależ to kpiny! – żachnął się.
– Nic podobnego. Teraz są oskarżeni o zachowanie się nielicujące z godnością funkcjonariusza policji. Po rehabilitacji dostali obaj zaległe pobory za okres siedmiu czy ośmiu miesięcy. Z radości upili się i awanturowali po pijanemu.
Maćkowiak i Stefańczyk zostali tym razem ukarani dość łagodnie – pozbawieniem urlopu czy może tylko naganą. A pytanie, jak tam było naprawdę, tj. czy bili czy nie bili Daniela i Babrouskiego po piętach ołowianą buławą, pozostało bez odpowiedzi.
Tadeusz odbywał dużo podróży służbowych po Wileńszczyźnie. Czasem brał ze sobą dubeltówkę i zależnie od okoliczności łączył pożyteczne z przyjemnym. W czasie jednej z takich podróży był świadkiem, jak w przedziale drugiej klasy awanturował się major 23. pułku ułanów grodzieńskich, przy czym krzyczał w języku bardziej podobnym do białoruskiego niż do polskiego. Okazało się, że był to major Czuczełowicz, któremu w niniejszej kronice należy się wzmianka. Był Białorusinem. Nazywano go "Czuczeło", co podobno było niegdyś jego rodowym nazwiskiem. Gdy zdawał egzamin z polonistyki w czasie egzaminu dla oficerów bez cenzusu, spytano go, co słyszał o "Trenach" Kochanowskiego. Na to Czuczełowicz wykrzyknął oburzony:
– Kachanouskaha znau. Dobry byu aficer, ale uż u trenach [tj. taborach] nikoli nie służyu!
Był też egzamin z francuskiego. Rotmistrz Andrzej Węcławowicz przygotowywał Czuczełowicza do tego egzaminu po koleżeńsku, acz z wielkim trudem, chociaż chodziło o wykucie trzech słów po francusku: łyżka, nóż i widelec, co w pronuncjacji Czuczełowicza brzmiało: kuljer, kuto i furszet.
Gdy rotmistrz Węcławowicz ostrzegał, że trzech słów może być za mało i że mogą o co innego zapytać, dzielny major odparł:
– Nie paśmiejet jon. Darom ja jemu trzy razy indziuki posyłał! Tak u nas umówione.
Tenże Czuczełowicz, dowodząc półpartyzanckim oddziałem kawalerii na początku roku 1919 i posłyszawszy, jak ułani innego pułku śpiewali "Pasłam ja wołki na Bukowinie", kazał swoim żołnierzom nauczyć się tej piosenki, która jednak w ich interpretacji brzmiała "Pasła ja wouki [tj. wilki] na ługawinie".
Tadeuszowi zdarzało się nieraz bywać na jarmarkach w miasteczkach powiatowych i gminnych. Dziwił się, że Żydzi w tych miasteczkach zostali spolonizowani niemal w samym zaraniu niepodległości, o wiele prędzej niż w Wilnie. A więc był świadkiem, jak Żyd zgorszony wygórowaną ceną, której chłop żądał za konia, zaśpiewał: "O Bajadero!" i odszedł machnąwszy ręką.
A innym razem i na innym jarmarku Żyd w podobnych okolicznościach zmrużył oczy i powiedział chłopu zjadliwie: "Mów do mnie jeszcze"...
Polując u Mietka Goryniewskiego, Tadeusz kilka razy zaglądał do Dzisny.
Miasto robiło na nim ponure wrażenie. Już przedtem na konferencjach wojewódzkich obijało mu się o uszy zdanie, że wszelka pomoc finansowa dla Dzisny jest "galwanizowaniem trupa". Co innego jednak słyszeć dosadne określenie rzucone na zebraniu, a co innego przekonać się na własne oczy.
Miasto miało ładne domki i było przecięte najprawdziwszymi szerokimi bulwarami ze szpalerami drzew w środku jezdni. Normalnie mogło być najładniejszym miastem Wileńszczyzny. Ale dziś było to miasto umarłych.
O ćwierć stajania za Dźwiną było już państwo Sowietów. Handel zamarł, bo nie było ani czym, ani z kim handlować. Raz w dzień autobus z Głębokiego przywoził pocztę i trochę nędznego towaru dla zaspokojenia potrzeb zdziesiątkowanej ludności miasta i kilku wiosek okolicznych. Wszyscy mieszkańcy mniej lub więcej przedsiębiorczy porzucili Dzisnę i szukali szczęścia gdzie indziej. Co drugi dom stał pusty i miał zabite deskami na głucho drzwi i okna.
Co trzeci dom butwiał i walił się w gruzy. Aby się choć czymkolwiek pochwalić, mieszkaniec Dzisny prowadził gościa na brzeg Dźwiny i pokazując pustą przestrzeń za rzeką po sowieckiej stronie mówił:
– Tam był majątek Biskupskiego, męża śpiewaczki Wialcewej. Teraz bolszewicy znieśli wszystkie osiedla i zabudowania w parokilometrowym pasie nadgranicznym.
Pusta więc przestrzeń za rzeką po czymś, co było, a czego już nie ma, stanowiła jedyną osobliwość Dzisny.
Gdy w dzień upalny Mietek Goryniewski z Tadeuszem wypili w odrapanej restauracji dwie butelki piwa i poprosili o trzecią, kelner odpowiedział, że piwa zabrakło: będzie dopiero za trzy godziny, gdy przyjdzie autobus z Głębokiego.
Dzisna zamarła, prawie umarła. Stolica i życie powiatu przeniosły się do Głębokiego. Na bramie wjazdowej do tego miasta widniał napis wielkimi literami: "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród". Tadeusz po prostu żenował się dopytywać, z czyjego pomysłu powstała ta brama z idiotycznym napisem.
Niemniej jednak ziemiankę powiatu dziśnieńskiego panią Stanisławowę Mohlową, z domu Oskierczankę, napis ten szczególnie irytował:
– Co to znaczy "skąd nasz ród"?! To my jesteśmy rody!! Cha-cha-cha – śmiała się śmiechem basowym. Ta sama pani Mohlowa miała utarczkę ze starostwem. Zaczęła budowę jakiejś przybudówki do murowanego domu mieszkalnego. Starostwo kazało wstrzymać roboty. Zdaniem architekta powiatowego dom był zabytkiem i wszelka przeróbka wymaga pozwolenia konserwatora. Pani Mohlowa wpadła w gniew:
– Jeżeli ten dom jest zabytkiem, w takim razie ja jestem jeszcze większym zabytkiem, gdyż ja ten dom budowałam.
Pani Mohlowa miałaby jeszcze większe pole do irytacji, gdyby była wiedziała, jakiego rodzaju inne zamachy kiełkowały w głowiznach urzędniczych. Z Warszawy przyszedł okólnik zalecający akcję "odruszczania" nazw miejscowości. Okólnik był w zasadzie słuszny, gdyż miał na celu przede wszystkim przywrócenie nazw dawnych. Nikt też się nie dziwił, gdy np. miasteczku nad Wisłą przywrócono nazwę Dęblin zamiast Iwangorod.
Ale urzędnicy powiatowi zrozumieli okólnik inaczej. Rozpoczęli próby "polszczenia" nazw miejscowych. Próby te czasem były absurdalne. Przez powiat dziśnieński szły szlaki batorowe. Stąd też nazwa miasteczka i stacji kolejowej Królewszczyzna. Stąd nazwa osady leśnej "Stańkról" związana z legendą, że przejeżdżającego przez las króla zatrzymał chłop okrzykiem: "Stań, królu" i prosił o naprawienie czynionej mu krzywdy. Było też w Dziśnieńszczyźnie kilka wsi i osad noszących nazwę "Karolewo". Mędrcy powiatowi ubrdali sobie, że są to nazwy rosyjskie i że trzeba je spolszczyć na "Karolowo". Szczęściem projekty te przechodziły w urzędzie wojewódzkim przez ręce Tadeusza, który nie dał im dalszego biegu. Niestety, nic udało mu się uratować nazwy "Radoszkowicze", które przefałszowano na "Radoszkowice" – na zasadzie rzekomo napisów na starych mapach.
Niedouczkowie powiatowi nie domyślili się, że nazwy na starych mapach były po łacinie.
Wspomniałem o Dziśnie, jako o mieście umarłych. Z zachowaniem wszelkich proporcji porównawczych i z marginesem pewnej przesady trzeba powiedzieć, że Wilno w okresie między dwiema wojnami było "wielką Dzisną". Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Już raz wspomniałem i zapewne jeszcze wspomnę o nieszczęściu "zurzędniczenia" i "zmilitaryzowania" Wilna.
Prawdę mówiąc, nie było to nieszczęście, lecz raczej "szczęście w nieszczęściu". Gdyby usunąć z Wilna urzędy i urzędników, gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę "wielką Dzisną" – miastem upiornym z domami o zabitych deskami oknach, z domami walącymi się w gruzy. Wilno między dwiema wojnami – wciśnięte w "worek" między trzy granice, których dwie były zamknięte dla obrotu gospodarczego – było miastem z urzędniczonym i zmilitaryzowanym, bo nim być musiało. Wilno żyło z urzędników i wojskowych.