Nie przeczę, że Wilno było "miasteczkiem" uniwersyteckim, no i dużą atrakcją dla turystów. Nie tylko dla turystów, których intrygowało "kamienne misterium" kościoła św. Piotra i Pawła lub podniecały doskonale zachowane – wraz ze strojami – trupy w katakumbach pod kościołem Dominikanów.
Wilno było magnesem dla par rozwodzących się. Było dla Polski w miniaturze tym, czym jest Reno w Newadzie dla Stanów Zjednoczonych. Wilno udzielało rozwodów kalwińskich. Nawrócenie na kalwinizm, rozwód i ślub w pięknej klasycystycznej świątyni na Zawalnej, na której widniał napis "Dajcie cześć Panu", odbywały się szybko, sprawnie i bezboleśnie. Spisanie protokołu ślubnego odbywało się w biurze superintendenta zboru kalwińskiego pod wielką palmą w wazonie. Toteż niektórzy nazywali ślub kalwiński ślubem "pod palmą". Gdy mecenas wileński pan Szyszkowski prosił o rękę pewnej panienki, matka jej zaprotestowała:
– Przecie pan ma żonę! Więc jakże chce się pan żenić z moją córką? Żaden ksiądz nie da wam ślubu.
– Posiadam rozwód kalwiński. Toteż weźmiemy z córką pani ślub pod palmą.
– Daruje pan, ale córka moja nie jest małpą, aby brać ślub pod palmą.
Sprawy rozwodowe były ładnym źródłem dochodu dla wileńskiej wspólnoty kalwińskiej i dla stowarzyszonych z nią adwokatów. Wśród nich rej wodził kalwin z dziada pradziada, a kuzyn Tadeusza Genio Falkowski. Genio był żonaty z posażną panienką z Grodzieńszczyzny Helcią Mikulską, która niemal co roku dostawała jakiś spadek po tym lub innym z bezdzietnych krewnych. Takie co roku spadające sukcesje były już w owych czasach anachronizmem i z tego tytułu pani Helcia powinna być zaliczona do oryginałów litewskich płci pięknej. Łącznie z zarobkami Genia z adwokatury mieli ładne dochody. Dochody te płynęły jednak jakoś przez palce. Prowadzili dom otwarty, w którym goście czuli się dosłownie jak u siebie w domu. Pani Helcia nie należała do rządnych gospodyń: służba – oczywiście stara i zasłużona – okradała ją niemiłosiernie. Genio miał poza tym swe wydatki kawalerskie. No ale rozwody stawały się coraz bardziej modne, mnożyły się i życie w gościnnym domu Geniostwa Falkowskich płynęło przyjemnie.
Przykład rozwodów szedł z góry. Nie było dnia, aby oko rdzennego wilnianina nie zauważyło w sali Żorża jakiejś nowej obcej twarzy: samotnego
mężczyzny lub samotnej, zazwyczaj przystojnej kobiety przy jednym ze stolików. Od razu wiadomo było, że to przyjezdni, którzy zjechali do Wilna, aby brać ślub "pod palmą". Niemal wszyscy dygnitarze pomajowi lub kandydaci na takich dygnitarzy byli rozwodnikami.
Jeden z pierwszych zjawił się Józef Beck, wtedy jeszcze pułkownik. Jednocześnie przyjechał generał Burhardt-Bukacki z żoną, z którą się rozwodził, aby ją oddać Beckowi. Po zakończeniu rozwodu i po ślubie całe towarzystwo w najlepszej komitywie poszło do Żorża na obiad. Na obiad ten zostali również zaproszeni Geniostwo Falkowscy oraz Jerzyk Irteński, który wtedy pełnił przejściowo funkcję sekretarza Genia. Jerzyk swoim zwyczajem przyszedł na obiad pod lekkim gazem, a w czasie obiadu urżnął się do reszty. Toteż znudzony niekończącą się przemową Genia, który lubił wygłaszać dłuższe oracje, zapytał głośno nowo zaślubioną żonę Becka:
– Czy to prawda, że mąż pani stuknął Zagórskiego?
Na to pani Beckowa roześmiała się i przez stół powiedziała mężowi:
– Wiesz, Józiu, już ta wersja doszła do Wilna.
Beck uśmiechnął się i odrzekł:
– Wiem, wiem o tym, ale to nie moja zasługa.
Jeśli chodzi o echa wileńskie "zaginięcia" generała Zagórskiego, warto wspomnieć o jeszcze jednym małym zdarzeniu. Do pijącej w Palais de danse kompanii podszedł pułkownik Wenda. Wśród pijących był m.in. pan Jerzy Houwald z Mejszagoły. Uchylił się od podania ręki pułkownikowi Wendzie, oświadczając, że pierwej musi się dowiedzieć o losach generała Zagórskiego. Pułkownik Wenda udał, że nie słyszy, pokręcił się przy stoliku przez chwilę, po czym odszedł.
Na początku 1935 roku umarła w Wilnie pani Kadenacowa, siostra Józefa Piłsudskiego. Kolega Tadeusza Wiktor Piotrowicz zaproponował, aby przyłączyć się do towarzystwa udającego się na dworzec na spotkanie marszałka przyjeżdżającego na pogrzeb siostry. Stanęli z Wiktorem o kilka kroków od dywanu, po którym Piłsudski szedł z salonki do sal reprezentacyjnych na dworcu. Tadeusza uderzyła zgarbiona postać i szarozielonkawa cera dyktatora.
– Chyba niedługo pociągnie – szepnął Wiktorowi.
– Ach, co ty mówisz! – wykrzyknął przerażony Piotrowicz.
Wszyscy wiedzieli, że Piłsudski jest od paru lat poważnie, a od kilku miesięcy ciężko chory. I wszyscy wiedzieli, że już nie on rządzi państwem.
A jednak jego "duch" trwał i – dobry czy zły – nie dopuszczał, aby się wszystko rozkleiło i aby nastąpiła "dekompozycja" – wyraz tak popularny w okresie po jego śmierci.
Jeszcze dwa lata przedtem "duch" ten przybierał kształty zupełnie realne. Inżynierowi Kazimierzowi Falkowskiemu groziło zwolnienie ze stanowiska dyrektora kolei państwowych. Już niemal oficjalnie wymieniano nazwisko jego następcy – jakiegoś pułkownika. I oto do Wilna zjeżdża Piłsudski i w pałacu Rzeczypospolitej odbywa się raut i "cercle" z jego udziałem. Marszałek – zgarbiony, w workowatym jakby na wyrost uszytym błękitnym mundurze – przechodzi przez salę obojętnie obok wyprężonych generałów i tych lub innych dygnitarzy lokalnych. Raz stanął, witając się serdecznie z jakimś starcem z długą siwą brodą. Potem zamienił kilka słów z jakąś skromnie ubraną staruszką. Wreszcie we drzwiach prowadzących do "ekskluzywnego" saloniku zatrzymał się i długo trząsł rękę panu Kazimierzowi Falkowskiemu, mówiąc mu coś do ucha i śmiejąc się serdecznie.
A pan Kazimierz stał wyprostowany z czerwoną i promieniejąca twarzą.
Gdy Piłsudski odszedł, tłum generałów i innych dygnitarzy okrążył Falkowskiego. Posypały się pytania:
– Co panu mówił marszałek?
Falkowski rozłożył ręce ruchem udanej bezradności:
– Niestety, nie mam prawa tego wyjawić.
Czy potrzebuję dodawać, że słuchy o postanowionej dymisji Falkowskiego urwały się jak nożem uciął, i że pozostał do śmierci – niestety rychłej – na stanowisku dyrektora kolei.
W kilka dni po raucie Tadeusz był na brydżu u Kazimierzostwa Falkowskich. Gdy Tadeusz był wychodzącym, dyrektor wziął go na stronę.
– Muszę z panem porozmawiać na osobności, panie Tadeuszu – powiedział.
"Cóż on mi ma tak ważnego do powiedzenia?" – myślał Tadeusz. Usiedli przy biurku. Dyrektor Falkowski odrzucił w tył głowę i powiedział marzycielskim głosem:
– Kto raz jeden w życiu rozmawiał z marszałkiem, ten tego nigdy nie zapomni.
Na tym się skończyła rozmowa na osobności.
A gdy w dwa lata później przyszła wieść o śmierci Piłsudskiego, kolega Tadeusza dr Henryk Rudziński powiedział z rozpaczą w głosie:
– Straciliśmy ojca...
Tegoż dnia Stanisław Mackiewicz w artykule wstępnym w "Słowie" pisał: "Nie ma Polaka, który by chętnie nie oddał życia, byle tylko marszałek Piłsudski żył"...
"No to już stanowczo przesada" – pomyślał Tadeusz.
***
Na zakończenie tej wiązanki – maleńki kwiatek. Tadeusz lpohorski-Irteński zetknął się dwa razy w życiu z bliskimi krewnymi "królobójców". Za lat gimnazjalnych przyjaźnił się w Mińsku z uczniem szkoły handlowej Hryniewieckim, rodzonym bratankiem Ignacego Hryniewieckiego, który w roku 1881 rzucił drugą i śmiertelną bombę pod nogi cara Aleksandra II.
Wspomniałem o tym w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego".
A już w wieku dojrzałym kolegował w wileńskim urzędzie wojewódzkim z panem Kalajeff (tak się pisał!), lekarzem weterynarii w wydziale rolnictwa.
Ten pan Kalajeff był młodszym bratem "Janka" Kalajewa, który w roku 1905 zabił bombą w księcia Sergiusza Aleksandrowicza, moskiewskiego generał-gubernatora i stryja ostatniego cara. Nie badałem dziejów rodziny Kalajewów, ale dr Kalajeff mówił nieposzlakowaną polszczyzną, nawet z "warszawskim" akcentem, a "królobójca" Kalajew miał – według świadectwa historyków – polski akcent.
Rozdział XX
GASNĄCY ZNICZ
Jeżeli między dwiema wojnami Wilno było pod względem gospodarczym "wielką Dzisną", nie chciało się do tego smutnego faktu przyznać ani światu, ani – sobie. Jeszcze za wojewodowania pana Raczkiewicza w okresie "prosperity" po reformie walutowej Grabskiego, a przed kryzysem światowym, urządzono w Ogrodzie Bernardyńskim wspaniałe Targi Północno-Wschodnie. Było tłoczno i wesoło. W lunaparku młodzi i starzy z wielkim piskiem zjeżdżali w wagonetkach z "motagnes Russem". W stoiskach win
i wódek posilano się. Wielkim powodzeniem cieszył się zegar z figurkami i innymi sztuczkami. Zegar ten nakręcano raz na czterdzieści lat. Przed wejściem do izby, w której zegar demonstrowano, panował straszny tłok i jakiś dowcipniś wołał:
– Zegar nakręca się raz na czterdzieści lat, ale zapomniano nakręcić, więc dziś pokazu nie będzie!
Mimo jednak wspaniałego sukcesu Targów Północno-Wschodnich, mimo rozpoczętej przez generała Żeligowskiego propagandy lnu, Wilno pozostawało wciśnięte w worek i tylko optymiści wierzący w cuda mogli się spodziewać gospodarczego odrodzenia Wilna. W tym czasie Stanisław Mackiewicz (Cat) tak mniej więcej pisał we wstępnym artykule "Słowa":
"O dwunastej w południe stanąłem pośrodku jezdni ulicy Mickiewicza u jej wylotu na plac Katedralny i spojrzałem wzdłuż ulicy. Nie zobaczyłem ani jednego samochodu, ani jednej dorożki, ani jednego wozu. Na głównej arterii miasta nie było żadnego ruchu kołowego"...
W Wilnie panował chroniczny zastój. Stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego skazana na gospodarczy "worek", wyżywała się więc w naukach, sztukach pięknych i sporach politycznych.
Spory polityczne miały charakter trochę akademicki. Po przewrocie majowym prawdziwa opozycja, tj. endecja, siedziała jak mysz pod miotłą i prowadziła propagandę albo "ezopową", albo szeptaną. Istnieć – istniała, czego dowodem, że dalej wychodził endecki "Dziennik Wileński" i że większość studentów miała nastroje antysemicko-pałkarskie, ale jakiejś bardziej otwartej i wyraźnej akcji nie prowadziła. Zresztą, jak twierdzili biegli w misteriach politycznych, endecy w Wilnie nie byli podobni do endeków w Królestwie: mieli być łagodniejsi i rozumniejsi, innymi słowy – tutejsi.
Walkę otwartą toczyły dwa obozy piłsudczyków. Jeden był demokratyczny i konserwatywny, drugi konserwatywny i – rewolucyjny. Takie paradoksy możliwe były chyba tylko w Wilnie. Obóz demokratyczno-konserwatywny skupiał się przy "Kurierze Wileńskim", gdzie pierwsze skrzypce grali pan Kazimierz Okulicz i pani Helena Romer-Ochenkowska – oboje spadkobiercy wymierającej grupy tzw. demokratów wileńskich, zwanych też "krajowcami". Obóz drugi to było "Słowo", organ "żubrów" mający nawet winietkę żubra na papierze listowym, redagowany przez pana Stanisława Mackiewicza, popierany i finansowany przez ziemiaństwo, czerpiący też spore dochody z corocznych kilkudziesięciostronicowych ogłoszeń licytacyjnych Wileńskiego Banku Ziemskiego.
Obóz demokratów nazwałem "konserwatywnym", bo mimo ideałów demokratycznych i postępowych był ogromnie przywiązany do tradycji wileńskich i nie odznaczał się ani większą dynamiką, ani szczególnym polotem. Odwrotnie – jego adwersarz, organ konserwatywnych i nawet "monarchicznych" żubrów, był dynamiczny, pomysłowy, nieortodoksyjny, zaczepny – słowem był rewolucyjny.
Poza tym potrafił ściągnąć do redakcji najlepsze pióra miejscowe i szereg piór spoza Wilna.