farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [37]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Oprócz głównego kapłana rewolucyjnej konserwy Cata-Mackiewicza pisywali tam: Czesław Jankowski, Józef Mackiewicz, Jerzy Wyszomirski, Marian Zdziechowski, Władysław Studnicki, Ksawery Pruszyński, Wacław Zbyszewski, Karol Zbyszewski, Teodor Bujnicki i wielu innych. Tadeusz Ipohorski-Irteński był bardzo dumny, że został przyjęty do tak wspaniałego grona. Redagował miesięczny dodatek łowiecki do "Słowa", a ponadto umieszczał felietony, które najczęściej podpisywał nie nazwiskiem, lecz pseudonimami (np. pseudonim "Fin"). "Kurier Wileński" i "Słowo" toczyły więc ostre walki ze sobą. O co?

Właściwie o wszystko i o nic. Walka nabrała szczególnej ostrości, gdy Mackiewicz wytknął "Kurierowi", że korzysta z subsydiów rządowych, na co "Kurier" się odciął, że jeżeli jest na utrzymaniu rządowym, to "Słowo" jest na utrzymaniu prywatnym (mając oczywiście na myśli zasiłki ziemiańskie i ogłoszenia Banku Ziemskiego). Tego już było za wiele i doszło do pojedynku między panem Kazimierzem Okuliczem i panem Stanisławem Mackiewiczem. Tadeusz był jednym z sekundantów pana Mackiewicza, a podpułkownik dr Adam Bonasewicz kurował starciem orężnym. Do rozlewu krwi szczęśliwie nie doszło. Zresztą szeptano, że animozja między panami Mackiewiczem i Okuliczem miała tło nie tylko polityczne.

Spór szedł niby o nic, a właściwie o bardzo wiele. Chodziło niby to o rząd dusz wileńskich, ale naprawdę o zadrażnione personalia. Już zmarły w roku 1929 Czesław Jankowski umiał dowcipnie i złośliwie dopiec.

Celował w dopiekaniu i przypiekaniu Cat, który np. o wyższych urzędnikach ministerium rolnictwa pisał jako o "ludziach ciężko umysłowo pracujących w byłym pałacu prymasowskim w Warszawie". Złośliwie dopiekał Jerzy Wyszomirski albo podając w wątpliwość, czy uroczyście otwarta i poświęcona w murach pobazyliańskich "cela Konrada" jest istotnie celą, w której improwizował i cierpiał za miliony Wieszcz, albo pisząc cały felieton o "prymakach" i "bajstrukach". O prymakach już mówiłem, zaś "bajstruk" jest białoruskim odpowiednikiem "bękarta".

W związku z tym Wyszomirski trawestował z części II "Dziadów":

Patrzcie, ach patrzcie do góry,
Cóż tam pod sklepieniem świeci?
Oto złocistymi pióry
Trzepiocą się dwa bajstruki.

Bardzo bojową, ale niestety bardzo łatwo obrażającą się współpracowniczką "Kuriera Wileńskiego" była pani Helena Romer-Ochenkowska. Ekipa "Słowa" z Jerzym Wyszomirskim na czele pastwiła się nad nią niemiłosiernie. Gdyby pani Ochenkowska przyjmowała szpilki "Słowa" obojętnie lub z humorem, może by przestała być celem tych ataków. Ale irytowała się coraz gwałtowniej, co jeszcze bardziej podniecało napastników. Irytacja jej doszła do punktu wrzenia, gdy "Słowo" wydrukowało w odcinku, a później wydało w książce "Wileńską powieść kryminalną" – pracę zbiorowa, której każdy rozdział pisał inny członek redakcji. Dostało się przede wszystkim pani Ochenkowskiej, występującej w powieści pod przejrzystym mianem "Ofenkowskiej". Przedstawiano ją tak złośliwie i zabawnie, że biedna pani Helena groziła, że obije parasolką Stanisława Mackiewicza i jego współpracowników.

W "powieści kryminalnej" dostało się też kilku wyższym urzędnikom państwowym i kilku profesorom. Grono tych profesorów dokonało w powieści podziemnego odkrycia archeologicznego. Zresztą odkrycia archeologiczne były wtedy w Wilnie na porządku dziennym. Otóż w powieści wymienieni z nazwisk profesorowie bili głowami w twardy mur, aby loch podziemny poszerzyć. Z profesurą wileńską "Słowo" miało bowiem swe drobne porachunki.

Jednemu z ekipy "Słowa" przypisywano złośliwe powiedzenie: "Lepiej z mądrym zgubić, niż z profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego znaleźć".

Chodziło też o sąd honorowy nad panem Feliksem Danglem, współpracownikiem-karykaturzystą "Słowa". Został znieważony przez pana Witolda Hulewicza, kierownika radia wileńskiego i prezesa Związku Literatów. Poszło o jakieś karykatury obrażające Hulewicza i innych członków Związku Literatów. Pan Hulewicz odmówił udzielenia satysfakcji, kwestionując honorowość pana Dangla. Sąd po całonocnej na-radzie uznał pana Dangla za pozbawionego zdolności do dawania zadośćuczynienia honorowego. Wyrok był jak najbardziej idiotyczny, a zapadł decydującym głosem superarbitra niejakiego profesora Hillera. Nazajutrz Stanisław Mackiewicz umieścił artykuł wstępny pod tytułem "Mord honorowej sprawiedliwości"...

Skoro mowa o profesorach wileńskich, trzeba wspomnieć szczególne miejsce, które w życiu kulturalnym Wilna, a i całej Polski, zajmował Marian
Zdziechowski. W jednym z poprzednich rozdziałów nazwałem go niekanonizowanym świętym wileńskim. Na tle rodzimego gangsterstwa partii rządzącej i na tle tchórzliwej tępoty endecji był on Świętym... Był świętym pomimo kolejnych dziwactw w rodzaju madiarofilstwa lub idealizowania Napoleona III. A może właśnie dzięki tym dziwactwom...

Był to humanista najczystszej wody. Podziw i szacunek budził jego ludzki i na wskroś chrześcijański stosunek do wszystkich narodowości, a przede wszystkim do uciskanych, np. do emigrantów rosyjskich, do których stosowano policyjne przepisy dekretu o cudzoziemcach – najbardziej rygorystyczne i uciążliwe ze wszystkich przepisów istniejących w państwach kulturalnych. Nie ulega wątpliwości, że pod względem wielkości ducha i głębi wiedzy humanistycznej – w połączeniu z ogromną skromnością – żaden ze współczesnych uczonych polskich nie dorósł mu pięt.

W życiu kulturalnym Wilna teatr grał bardzo dużą rolę. W początku lat dwudziestych wegetował teatr dramatyczny w "Lutni". Później w "nowym" teatrze na Pohulance rozbił namioty Osterwa z "Redutą", wzruszając wilnian do łez "Przepióreczką" Żeromskiego, ale i zastanawiając napisami "widzownia", "rzęd" itp. Po Osterwie nadszedł Zelwerowicz. Za jego dyrekcji wystawiono współczesną i bardzo "kontrowersyjną" sztukę niemiecką Brücknera "Przestępcy". Sztuka wymagała dużych nakładów technicznych, gdyż w każdym akcie scena była podzielona na cztery "przedziały", dwa parterowe i dwa piętrowe. Gdy akcja odbywała się w jednym przedziale, trzy pozostałe tonęły w mroku.

Co do treści... Współczesny teatroman uśmiechnąłby się, gdyby się dowiedział, że większość inteligencji wileńskiej uznała sztukę za niemoralną. Były tam co prawda aluzje do homoseksualizmu dwóch postaci scenicznych, poza tym jednak sztuka była osnuta na banalnym konflikcie buntowniczej młodzieży z atmosferą mieszczańską. Ale opinia wileńska podniosła krzyk protestu. Najgłośniej zaprotestowała pani Helena Romer-Ochenkowska. Nie mieściło się jej w głowie, jak mógł ktokolwiek ośmielić się wystawić w jej Wilnie sztukę tak niemoralną. I wtedy z czyjegoś pomysłu Wilno przeżyło niebywałą uciechę: sąd nad "Przestępcami"! Zelwerowicz rozesłał zaproszenia wszystkim mniej lub więcej wybitnym wilnianom, którzy szczelnie zapełnili wszystkie miejsca. Odbyło się przedstawienie "Przestępców", przy czym Tadeusz, który był na premierze i teraz oglądał sztukę po raz drugi, zauważył, że Zelwerowicz przezornie skreślił parę zwrotów, mogących urazić ucho purytanów wileńskich.

A po przedstawieniu odbył się "sąd". Przemawiał najpierw sam Zelwerowicz, oznajmiając, że on jest głównym "przestępcą" i że chętnie bierze na
siebie całą odpowiedzialność. Mowy oskarżycielskie pań – bo panów w gronie potępiających sztukę prawie nie było – brzmiały mdło i banalnie. Wśród nich ględziła zawodowa społecznica "wojewodzina" Kirtiklisowa. Mowy obrońców "Przestępców" były znacznie lepsze. Żyd doktor wenerolog Globus zauważył, że cały sąd wydaje mu się hipokryzją i przypomina czasy, gdy jakiś purytanin proponował zmienić nazwę chorób wenerycznych na choroby "astatyczne". Archiwariusz Wacław Studnicki, brat znanego polityka Władysława Studnickiego, zajadły kalwinista i antypapista, wysunął podejrzenie, że cała ta kampania jest prowadzona wyłącznie przez kobiety z namowy osób, które, choć nie są, jak mówił, kobietami, noszą stroje podobne do kobiecych...

W tym miejscu przewodniczący "sądu" odebrał głos panu Studnickiemu. Sąd, który mówiąc ściśle, nie był sądem, a tylko gadaniną, skończył się na niczym. Mimo to jednak "Przestępcy" spadli z afisza.

Widać wpływy pań Romer-Ochenkowskiej i Kirtiklisowej przeważyły.

Zaznaczyć trzeba, że "Słowo" nie tylko nie prowadziło ataku na "Przestępców", lecz nawet umieściło kilka artykułów, m.in. Jerzego Wyszomirskiego i "Fina", wyśmiewających beznadziejnie prowincjonalny pomysł sądu nad "Przestępcami".

W rok czy dwa później, gdy teatr na Pohulance wystawił "Adwokata i róże" Szaniawskiego, Wileńska Izba Adwokacka zaprotestowała, twierdząc, że sztuka ta ubliża godności zawodu adwokackiego. Do "sądu" jednak nad "Adwokatem i różami" nie doszło: felietoniści "Słowa" wzniecili tak hałaśliwy "śmiech na sali", że rzecznicy Izby Adwokackiej zamilkli zawstydzeni.

Dzieje teatru wileńskiego między dwiema wojnami zapisały dwie wileńskie prapremiery: "Sztubę" Kazimierza Leczyckiego, o której wspomniałem w rozdziale XVII, i sztukę tegoż Leczyckiego do spółki z Józefem Mackiewiczem "Pan poseł i Julia". Była jeszcze premiera sztuki "surrealistycznej" napisanej przez jakąś panią; niestety Tadeusz Irteński i autor tej kroniki zapomnieli zarówno tytuł tej sztuki, jak nazwisko autorki.

Dzieje te mają też do zapisania jedną osobliwość. Z chwilą, gdy w teatrze na Pohulance usadowił się na dobre teatr dramatyczny, w teatrze "Lutnia" na Mickiewicza rozsiadła się operetka. Gdy w całej Polsce teatry operetkowe, teatrzyki i inne przybytki muzy lekkiej kolejno i notorycznie plajtowały, operetka w "Lutni" trzymała się bez żadnych subsydiów miejskich lub innych i przetrwała tak w dobrej formie do roku 1939.

Z przeżyć teatralnych w Wilnie "między dwiema wojnami" pozostały w pamięci Tadeusza oderwane epizody.

Duże wrażenie zrobiły na nim gościnne występy emigranckiej, tzw. praskiej grupy teatru Stanisławskiego w Moskwie. Nie opuścił ani jednego przedstawienia. Szczególnie zachwycił się grą pary małżeńskiej – pani Griecz i pana Pawłowa. Pawłow był wspaniały i w koniecznej roli zirytowanego staruszka w komedyjce Czechowa "Jubileusz", i jako demoniczny lokaj Smierdiakow w scenicznej przeróbce "Braci Karamazow".

Ostatnim przedstawieniem był "Rewizor" Gogola. Po tym przedstawieniu grono teatromanów wileńskich – Rosjan i Polaków – zaprosiło aktorów rosyjskich na kolację do gabinetu w "Bristolu". Tadeusza posadzono obok Pawłowa, który się okazał miłym i rozmownym kompanem. Po kilku kolejkach wódki Tadeusz zwrócił się do Pawłowa:

– Jestem do szaleństwa zachwycony grą waszego zespołu (ja bez uma ot waszej igry), chciałbym jednak powiedzieć...

Pawłow nie dał mu skończyć:

– Wiem, co pan chce powiedzieć: że grając Gogola, trochę szarżujemy.

Święta prawda. Ale niech pan nie zapomina, że dzisiejsza publiczność nie oceniłaby Gogola granego tak, jak go graliśmy w Moskwie. A po drugie – tu Pawłow z lekka zawahał się – kto wie? Może Gogola w ogóle należy szarżować...

Raz, w roku zdaje się 1925, do Wilna zawitała operetka z Warszawy z Kawecką i Józefem Redo. Kawecka miała jeszcze ładny głos, ale była gruba
jak beczka. Redo, choć siwy i trochę tęgawy, był nadal czarujący. Tadeusz z Waciem Józefowiczem, zwanym Żoką, podejmowali Redę kolacją u Żorża.

A nazajutrz poszli na "Gejszę". Gejszą była naturalnie Kawecka. W duecie, w którym Kawecka śpiewała, siedząc, a Redo stał nad nią, Redo dostrzegłszy w pierwszym rzędzie Żokę i Tadeusza, przymknął oko, a drugim spojrzał z góry na Kawecką, robiąc przy tym odpowiedni ruch brodą i wargami.

Tadeusz musiał zagryźć wargi, aby nie parsknąć śmiechem.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.