Innym razem napisał wiersz poświęcony znanym ongi w Mińsku osobistościom pt. "Ludzie Mińska".
W wierszu tym była strofa o prezydencie miasta Mińska Stanisławie Chrząstowskim i jego szwagrze Rudolfie Porzeckim:
Chrząstowski, Mińska mer,
A z nim Porzecki, dzielny mąż.
A imię ich czterdzieści czter,
Wkluczając gąbkę – patrz epohge.
Bohdan Wańkowicz mieszkający z Rudolfem Porzeckim w Postawach miał nieostrożność pokazać ten wiersz panu Rudolfowi, zwanemu Rudźką. Rudźka rozgniewał się nie na żarty.
– Ależ to idiotyczne! – ryknął.
– Idiotyczne – przyznał Bohdan.
– A jednak ty, Bohdanie, uważasz to za dowcipne?
– Dowcipne... Nie wiem. Dowcip to rzecz względna. Uważam, że wiersz jest zabawny.
– A ja uważam, że nie jest ani zabawny, ani dowcipny, a po prostu głupi!
Ot, kiedyś w Mińsku stary Legatowicz pisywał dowcipne wiersze...
(Legenda o dowcipnych wierszach starego Legatowicza, ojca adwokata, była legendą martwą, gdyż ani na piśmie, ani w pamięci ludzkiej nie zachował się ani jeden wiersz tego satyryka mińskiego drugiej połowy XIX wieku).
Rudy pisywał też z rzadka satyry zrozumiałe nawet dla niewtajemniczonych. Miał on – na szczęście nie on jeden! - wstręt do histerycznego patriotyzmu polegającego na westchnieniach, wykrzyknikach, frazesach, smarkaniu się, wierszyku "Kto ty jesteś? – Polak mały", rymach "ojczyzny-blizny" i – "Rocie" Konopnickiej. Napisał więc parodię "Roty". Uznał, że zapowiedź poetki "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz" jest za słaba
i zamienił ją wierszem "nie będzie Niemiec na nas s...".
Dziesięcioletni pobyt w powiecie miechowskim, którego ziemiaństwo było zatrute toksynami endecji, natchnął Rudego do napisania szeregu rymowanych paszkwilów skierowanych przeciwko Józefowi Piłsudskiemu.
Było to jednak raczej uprawianie sztuki dla sztuki. Rudego bowiem polityka mało interesowała. Tyle tylko, że jako ultrakonserwatysta nie znosił socjalistów.
Pisywał też utwory "dla dzieci". Ułożył m.in. elementarz, w którym np. literę "U" ilustrowały takie przykłady: "Tu dwa ule, a tu dwie dupy"... "upławy u Urszuli". Poza tym układał zagadki. Jedna z nich zaczynała się tak:
Wyłazi ze mnie czasem kiełbaska, Ciemnobrązowa cynamon-laska...
I kończyła:
Któż taka jestem? Zgadnij że dziecię!
Znaleźli się niegodziwcy, a w ich liczbie autor tej kroniki (bije się mocno w piersi!), którzy tych wierszyków uczyli swych sześcioletnich siostrzeńców ku zachwytowi latorośli, a ku wielkiemu – i słusznemu – oburzeniu matek. Popisowym numerem Rudego był wykład o literaturze białoruskiej.
Polegał na recytowaniu i komentowaniu sprośnych wierszyków zaczerpniętych z autentycznego folkloru białoruskiego. Wykład miał ogromne powodzenie – po pierwsze dlatego, że komentarze były absurdalne, a po drugie – że przed recytacją każdego kawałka prelegent zapowiadał: "A teraz powiem państwu wiersz pióra pani Ludwiki Życkiej", albo: "A teraz posłyszą państwo utwór Zdzisława Kleszczyńskiego, który dostał niedawno pierwszą nagrodę na konkursie welocypedowym".
Ta druga zapowiedź była aluzją do pierwszej nagrody "Tygodnika Ilustrowanego" zdobytej przez Kleszczyńskiego w roku 1913 za wiersze o ks. Józefie Poniatowskim pt. "Książę".
Łatka "rezydenta" uczepiła się Rudego między innymi z takiego powodu.
pędził szereg lat w Mianocicach powiatu miechowskiego u państwa Józiolostwa Hallerów. Gdy spytano panią Hallerową, czy Rudomina jest ich krewnym, bo stale mieszka w Mianocicach, zapytana odpowiedziała:
– Nie, nie jest krewnym, a tylko przyjacielem. A po chwili dodała:
– Wyszło trochę zabawnie, bo przyjechał do nas na trzy dni, a siedzi trzynaście lat.
Złośliwość – zapewne mimowolna – pani Hallerowej nie była ścisła. Po pierwsze Rudy przemieszkał w Mianocicach nie trzynaście, a tylko dziewięć lat, po drugie zaś co kilka miesięcy chciał wracać do siebie i za każdym razem zatrzymywano go dosłownie gwałtem. Rudy bowiem miał własny dom, do którego koniec końców wrócił około roku 1930. Był razem z braćmi Wackiem i Franiem właścicielem ładnych folwarków Soroki i Januszew w powiecie dziśnieńskim.
Długi pobyt Rudego w Kieleckiem stanowił bujną kartę w jego życiu. Popijał tam, jeździł konno, polował, grywał w brydża.
Kwaterą główną były wspomniane Mianocice, ale dużo czasu spędzał w Olesznie Kundzia Niemojewskiego, syna i spadkobiercy słynnego dziwaka Sergiusza. Rudy opowiadał Tadeuszowi dziwy o tym Olesznie. Tadeusz słuchał opowiadań Rudego z niedowierzaniem, zanim się osobiście nie przekonał, będąc latem 1923 na polowaniu na kaczki w Olesznie, jakim anachronizmem był ten dwór położony niemal w sercu Mazowsza.
Pamięć o Karolu Radziwille Panie Kochanku i innych oryginałach litewskich sprawiła, że starym nawykiem myślenia właśnie okrojoną do obszaru "Ziem Wschodnich" Litwę uważano wciąż za rezerwat dziwactwa i "feudalnych" (proszę mi darować wyraz utarty, lecz błędny!) obyczajów. Tymczasem wszelkie dziwactwa i "feudalizmy" znikły na Litwie niemal bez śladu po rewolucji i wojnie 1917–1920, natomiast w Olesznie powiatu włoszczowskiego "przedrozbiorowe" fantazje szlacheckie kwitły bujnym kwieciem. (Mówię o czasach kawalerskich Kundzia, bo po poślubieniu panny "Kropki" Morawskiej z Miławczyc podobno się ustatkował).
Gość w Olesznie dostawał osobny pokój z przybitą kartką ze swym nazwiskiem i miał przydzielonego kozaczka w liberii – zresztą przykładnie mazurzącego – który go na krok nie odstępował. W pewnych chwilach życia było to nawet krępujące. Wódka i szampan – zresztą węgierski Palugay – płynęły strumieniem.
Nad ranem szczuto gończymi i chartami hodowanego lisa, albo strzelano do domowych kaczek na stawie. Wszystko to zresztą było niewinne i mniej lub więcej normalne.
Gorzej, że Kundzia trzymały się od czasu do czasu nieobliczalne szusy. A więc np. doniesiono mu, że jakiś urzędniczyna wydziału powiatowego we Włoszczowej rozpuszcza o nim plotki, że trzyma w Olesznie harem (co poniekąd było prawdą).
Kundzio podstępnie zwabił tego urzędniczynę do Oleszna i kazał "kozaczkom" wsypać mu na ganku tuzin nahajów.
– Wiesz za coś dostał? – spytał Kundzio po egzekucji.
– Nie wiem.
– Za to, żeś kurwa. Powtórz!
– Za to, żem kurwa.
Incydent nie miał dla Kundzia przykrych następstw, bo biedny urzędnik po powrocie do Włoszczowej nikomu się ze wstydu nie skarżył.
Wspomniałem o szczuciu hodowanego lisa. Odbywało się na terenie olbrzymiego – długości chyba 500 kroków – czworoboku otoczonego z trzech
stron budynkami. Czwartą stroną był płot, a za nim łan zboża. Lisa wypuszczono z klatki i poszczuto gończymi. Był na pół oswojony i nie bardzo chciał uciekać. Dopiero gdy go gończe zaczęły skubać, puścił się galopem i od razu odsadził od piesków na pół długości czworoboku. Tymczasem dwa charty stały wyprężone na smyczy, wpatrzone w umykającego lisa.
Gdy lisa dzieliło od zbawczego łanu zaledwie 100 kroków, dopiero wtedy puszczono charty ze smyczy. Tadeusz nie mający doświadczenia w polowaniu z chartami, przekonał się o szybkości tych psów. Jak strzały z cięciwy poleciały przez dziedziniec, przeskoczyły przez głowy gończych i dopadły lisa w chwili, gdy już-już miał się skryć w łanie pszenicy.
Odbiegłem jednak od tematu, bo rozdział jest poświęcony Rudemu, a nie Kundziowi Niemojewskiemu. Aby nie wracać już do kieleckiego okresu jego życia, dodam tylko, że nie wyniósł z tamtego okresu żadnych zdobyczy duchowych. O ziemiaństwie kieleckim był zdecydowanie ujemnego zdania:
– Zacni, lecz dziwni to ludzie – mówił nieraz Tadeuszowi – jedynym tematem ich rozmów są albo kłopoty gospodarcze, co samo przez się jest nudne, albo – koń. Koń, który jest koniec końców bydlęciem pociągowym lub pod siodło, stanowi w ich rozmowach jedyny surogat poezji.
Na spisanie wszystkich kawałów Rudego trzeba by grubego tomu. Przytoczę więc tu kilka, nie tyle najcelniejszych, ile takich, które zapamiętałem. Nie znosił utworów Gabryeli Zapolskiej. "To histeria, a nie literatura – powiadał – kobieta rodzi dziecko: zdawałoby się rzecz zwykła, ale u Zapolskiej «Gloria in excelsis Deo»".
Gdy w roku 1920 ukończyli z Tadeuszem służbę ochotniczą w lotnictwie,
ofiarował przyjacielowi fotografię w mundurze z napisem: "Na pamiątkę wspólnej kampanii tureckiej".
Czasem bawił się w trawestację znanych przysłów, np.: "Gdyby ciocia nie miała menstruacji, to byłaby co miesiąc zdrowa".
Gdy latem 1917 roku bawił u Marylki Słotwińskiej w Rawaniczach i podkochiwał się w tej młodej wówczas i niebrzydkiej wdówce, ktoś z gości rawanickich spytał go: "Cóż pan porabia, panie Witoldzie?" – "A nic. Chodzę po polu i liczę kroki: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje"... (Chodzi o to, że wedle cywilnych praw rosyjskich wdowie przysługiwała siódma część majątku męża, czyli w interpretacji Rudominy dostałby w posagu każdy siódmy krok).
Pewnego razu zadziwił obecnych szczególną rachubą czasu: "Trzy już przeżyłem Konklawe"...
Opowiadanie o Janie Oskierce, znanym magnacie wileńskim, tak zaczął:
"Gdy Oskierka skończył 21 lat, no bo nic innego nie skończył"...
Kiedyś w rozmowie z Tadeuszem zachwalał urodę jakiejś przyjezdnej panienki, której Tadeusz nie znał. "Co to za typ urody?" – spytał Tadeusz. "No, jak by ci powiedzieć; taka przystojna kurewska twarz"...
O panu S.W. nie odznaczającym się większą inteligencją mówił, że "razem z kupcami fenickimi wymyślił szkło".
Raz szli z Tadeuszem ulicą. Rudy ukłonił się jakiemuś panu przejeżdżającemu dorożką. "Kto to był?" – spytał Tadeusz. "Przeciszewski". – "Nic podobnego. To nie był Przeciszewski". – "Racja", ale mi było wygodniej powiedzieć "Przeciszewski"...
Potrafił doprowadzić ludzi do rozpaczy powtarzaniem jednego i tego samego kawału. Przez czas dłuższy ofiarą tego rodzaju prześladowań był zacny ziemianin pan Antoni Grzegorzewski, starszy pan, który mógłby być ojcem Rudego. Spotykając go codziennie w klubie w Mińsku, Rudy zwracał się do niego z emfazą: "Witam pana, panie Grzegorzu!". Na to pan Grzegorzewski: "Po pierwsze mam Antoni na imię, a po wtóre nic pana nie upoważnia do zwracania się do mnie po imieniu". Ten krótki dialog trwał każdego wieczoru przez kilka miesięcy i – rzecz dziwna – nie znudził ani Rudego, ani pana Grzegorzewskiego.
Innym razem Rudy jadł obiad u Langnera w Warszawie z Bodziem Zalutyńskim. Przy sąsiednim stoliku siedział pan Grzegorzewski w towarzystwie Witulka Wagnera. Zalutyński podsunął myśl, że warto by zrobić jakiś kawał Grzegorzewskiemu. Rudy kazał sobie podać arkusik papieru i wystosował urzędowy list po rosyjsku – z kancelarii gubernatora wileńskiego do isprawnika powiatu dziśnieńskiego. List był podpisany przez p.o. gubernatora Zalutyńskiego, a kontrasygnowany podpisem "za naczelnika kancelarii A. Grżegorżewskij". List włożono do koperty i przez kelnera doręczono Witulkowi.
Witulek oczywiście zaraz pokazał list Grzegorzewskiemu. Zacny pan Antoni aż podskoczył na krześle z oburzenia, przy czym – jak opowiadał potem Witulek – oburzył się nie tyle na użycie jego nazwiska, ile na to, że podpis brzmiał nawet nie "naczelnik kancelarii", a tylko "za" naczelnika kancelarii.
W czasie podróży pociągiem w Kielecczyźnie spotkał go niemiły wypadek: skradziono mu walizkę. Meldując o tym na posterunku żandarmerii na stacji Przysieka (było to zaraz po wojnie, gdy posterunków żandarmerii na kolei jeszcze nie zlikwidowano), oznajmił: "Zrobiono mi reformę rolną z walizką". – "Nie rozumiem" – odparł wachmistrz żandarmerii. "No – skradziono mi walizkę". Wachmistrz zmarszczył brew: "Za takie dowcipy będzie pan odpowiadał. Czy chce pan, abym zaprotokołował pańskie słowa o reformie rolnej?" – "Proszę bardzo".
Poczciwy żandarm zaprotokołował i Rudomina podpisał protokół. (Było to na wiele lat przed wprowadzeniem ustawy o "lżeniu narodu polskiego" i kawał nie miał przykrych dla Rudego następstw).