farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [41]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Po drugie - Mchy Jelniańskie są położone w rzadko zaludnionej okolicy, a nadto jeziora leżą daleko od brzegów. Toteż rybak legalny i kłusownik rybny rzadko odwiedzają te pustkowia.


Po trzecie - toń jeziorek pełna jest ostrych pni i korzeni niszczących sieci. Najczęściej używanym narzędziem połowu jest nie sieć, lecz tzw. błyskotka (po białorusku „darożka”), ciągniona z łódki na cienkiej lince. Złowienie na błyskotkę 15-kilogramowych szczupaków nie należało do rzadkości. Szczupaki te miały głowy wielkości głowy paromiesięcznego źrebaka. A jedna z legend jelniańskich głosi o złapaniu szczupaka, którego głowa była wielkości łba dorosłego konia.


Ten musiał ważyć ze 200 kilogramów! Niestety, nikt tej wagi nie sprawdził, bo linka błyskotki nie wytrzymała ciężaru i pękła, a olbrzymi szczupak, jak legendarny wąż morski, znikł na zawsze w czarnej toni jeziora Jelno.
We wschodniej części Mchów, nad brzegiem jeziora Jelno, ciągnie się wąski pas wysokiego i żyznego gruntu o powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Jest to jedyna urodzajna „wyspa” wśród mszarnej pustyni. Jest tam parę
osiedli ludzkich i kilka hektarów ziemi uprawnej. Resztę wyspy pokrywa las
wysokich „prawdziwych” drzew: sosen, brzóz, dębów, osin, a nawet wiązów.
Osiedla tej wyspy są przeważnie schroniskami dla wypraw myśliwskichi z tego żyją. Tu ściągają się ekspedycje ze „stałego” lądu, tu odbywają się odpoczynki i noclegi, stąd wyruszają wyprawy w głąb Mchów. Od okresu puszczenia lodów aż do późnej jesieni wyspa ta jest zamknięta dla pojazdów konnych. Dostać się na nią można tylko pieszo - wąską lecz twardą ścieżynką wzdłuż rzeczki Jelnianki. Tą ścieżką zdążają wyprawy myśliwsko-rybackie. Trwają one po kilka dni, bo krótki pobyt na wyspie nie opłaca się.


Pan Jan Kulikowski, Mietek Goryniewski i Tadeusz Irteński ruszają więc na czele dziśnieńskiej „safari”. Za nimi idą gęsiego gajowi i przewoźnicy dźwigając wiosła, zapasy żywności, drzewo opałowe, naczynia kuchenne, przybory rybackie, koce, ekwipunek myśliwski. Nie zapomniano o samowarze dźwiganym przez jednego z tragarzy. Ścieżka wije się wśród puszczy coraz głębiej i głębiej. Łagodne wzgórza „suchego lądu” giną za nimi na horyzoncie. Zaczyna się mszar. Podróż do wyspy trwa kilka godzin. Wreszcie w oddali, na przeciwległym brzegu jeziora Jelno ukazują się szczyty wyższych drzew ozłocone zachodzącym słońcem. To wyspa i cel podróży.
Zanim wsiedli do oczekującej łodzi, z maleńkiej chatki wychodzi jakieś straszydło leśne - tak zarośnięte i skudłaczone, że w półświetle zapadają- cego zmierzchu zdaje się nie mieć oczu. Na pytania Mietka odpowiada monosylabami mało podobnymi do mowy ludzkiej.
- Zapamiętaj go sobie - mówi Mietek pógłosem do Tadeusza - jest tu Tarzan jelniański, który od kilkunastu lat krokiem nie ruszył z obszaru Mchów. Zapomniał też prawie mowy ludzkiej, bo mieszka w tej chatce samotnie i nie utrzymuje stosunków z mieszkańcami wyspy. Żywi się rybą i miodem leśnym. Żywiłby się zapewne plackami z szarańczy, gdyby nie to, że na Mchach nie ma szarańczy. Jest to prawdziwy człowiek leśny z gatunku, którego poza Jelnem nie spotyka się nigdzie. Chyba gdzieś w najdzikszych zakątkach Polesia...
Po godzinie myśliwi przeprawili się przez jezioro i wylądowali na wyspie. Po spożyciu kolacji złożonej ze smażonych ryb jelniańskich, padli na posłania wymoszczone świeżym sianem i zasnęli, aby nabrać sił przed czekającymi ich nazajutrz trudami myśliwskimi.
O wschodzie słońca, po spożyciu krótkiego posiłku, ruszyli na Mchy.


Chodząc po mchach trzeba wystrzegać się żmij. Inna legenda jelniańska podaje, że na Mchach rośnie cudowne ziółko, będące niezawodnym lekiem na ukąszenie żmii. I podobno pies ukąszony przez żmiję znika z oczu pana i kryje się na Mchach, gdzie samotny, zaszyty w niedostępne gęstwiny, zajada zbawcze ziele i sam się leczy. Pan już go uważa za straconego, tymczasem po paru tygodniach pies powraca do domu wynędzniały i wychudzony, lecz zdrów jak ryba. Legendę o tym ziółku opowiadał Tadeuszowi pan Jan Kulikowski. Opowiadał też, że z jego inicjatywy na Mchy wybrała się cała komisja zielarsko-lekarska w poszukiwaniu cudownego ziela. Z jakim wynikiem - nie wiadomo.


Im dalej od brzegów Puszczy lub od brzegów wyspy, im głębiej w serce mszarnego ostępu, tym krajobraz staje się dzikszy, bardziej pustynny i - niesamowity. Obcy przybysz coraz częściej rozgląda się wśród monotonnej pustyni szukając jakiegoś punktu, na którym wzrok znalazłby oparcie i drogowskaz. Na próżno. Jak okiem sięgnąć - mchy, mchy, mchy - i bliźniaczo podobne do siebie „mchem brodate” sosenki i brzózki. Wysokie drzewa wyspy dawno znikły na horyzoncie, więc przybysz coraz częściej ogląda się na przewodnika, bo bez niego zabłądzić wśród mszarnej jednostajności nie trudno, zwłaszcza jeśli chmury pokryją niebo i zniknie ostatni i jedyny drogowskaz - słońce.
A zabłąkanie wśród Mchów nie jest fraszką. Faktem jest, że w „jądrze gęstwiny” Puszczy znajdowano kości ludzkie. Wedle jednej wersji były to kości partyzantów z wojny roku 1919, wedle innej - kości włościanek, które w poszukiwaniu żurawin i brusznic zabłądziły i zmarły z głodu i wycieńczenia. Istotnie w dni pochmurne i noce bezgwiezdne, gdy niebo nie daje orientacji, już w odległości paruset kroków od „brzegów” wszystko dokoła rozpływa się w niepokojącej jednostajności i tylko miejscowi znawcy ścieżek wilczych umieją odnaleźć właściwy kierunek wśród mszarnego morza.
Zabłądzenie nie jest jedynym niebezpieczeństwem czyhającym na przy-
bysza. Im głębiej do środka Mchów, tym teren staje się wilgotniejszy. Mech
z rdzawozielonkawego staje się jednolicie zielony. Kożuch jest coraz cieńszy
i już nie ugina się, a po prostu faluje pod stopami. Za każdym krokiem woda z bulgotaniem wypływa spod kożucha i sięga kostki, potem łydki.
Za każdym krokiem rachityczne sosenki i brzózki kołyszą się w takt falowań
mszarnego kożucha. Słowem - wstąpiliśmy na „lun”, który jednak w tych stronach nie nazywa się lunem. Coraz częściej napotyka się zdradzieckie „okna” porosłe złudną zieloną trawką. Zresztą spacery po partiach Mchów, gdzie są „okna”, mają charakter wyłącznie sportowo-eksploratorski. Są to bowiem ostępy zupełnie dzikie i jałowe: nie ma tam ani jezior rybnych, ani pardw, ani w ogóle żadnego śladu życia zwierzęcego. Partie te robią wrażenie niesamowite: wyczarowują wizje jakiegoś kraju egzotycznego, może nawet jakiejś innej planety - coś z wizji księżycowych Wellsa i Żuławskiego.
Z wycieczek na Mchy Jelniańskie dwa epizody utrwaliły się w pamięci Tadeusza. Samotrzeć z Mietkiem i gajowym idą za „ściągającym” wyżłem. „Pardwy” - szepcze gajowy. Wyżeł robi stójkę. Zrywają się pardwy: najpierw kogut z szyderczym gar-gar-gar, potem młode z żałosnym kwileniem. Grzmią strzały. Dwie pardwy padają miękko na mech. Reszta stadka miga półkolem nad mszaryną. Nagle z niewidzianego punktu obserwacyjnego wyrywa się nieproszony myśliwy-rywal. Jest nim jastrząb-gołębiarz. Zaczyna ścigać uchodzące pardwy, odbija jedną sztukę, uderza na nią z góry i spada na mech. Sypią się białe pióra. Bezczelność skrzydlatego kłusownika oburza
myśliwych. Śpieszą na „ratunek” pardwie. Jastrząb widząc zbliżających się
ludzi porzuca zdobycz i odlatuje. Myśliwi podchodzą do miejsca „zbrodni” pewni, że znajdą martwą już pardwę. Ku ich zdumieniu nie tylko żyje, lecz zrywa się do lotu. I wtedy staje się rzecz z myśliwskiego punktu widzenia nie tylko zrozumiała, ale konieczna: grzmi strzał i pardwa spada - tym razem martwa na dobre. Uszła szponów skrzydlatego drapieżnika, by za chwilę paść z ręki najstraszniejszego z drapieżców - człowieka.
Drugi epizod. Tadeusz jedzie łódką po czarnej toni jeziora Jelno w towa-rzystwie pana Jana Kulikowskiego i przewoźnika. Siedzi w tyle łodzi.
- Potrzymaj pan linkę błyskotki - mówi pan Jan - bo na Jelnie jest prymieta, że ten, kto po raz pierwszy zarzuca tu błyskotkę, zawsze złapie rybę.
Tadeusz zgadza się z pobłażliwym uśmiechem, obcą mu jest bowiem pasja rybacka. Trzymana linka „nie reaguje”: jakoś ryby nie biorą się na migotliwą przynętę. Jezioro Jelno składa się z dwóch części połączonych przesmykiem zwanym „kanałem”. Brzegi kanału, jak brzegi wszystkich wód jelniańskich, są niskie, lecz zupełnie prostopadłe: dwie ściany czarnobrunatnego torfu. Nad nimi piętrzą się wykroty, korzenie i pokręcone kształty brzózek i sosenek, gąszcza bahunu i innych zielsk. Wyrazy „piętrzą się” nie są przesadą. Ta nędzna roślinność oglądana z dołu - z poziomu powierzchni wody wydaje się być kilkakrotnie większa i przeto prezentuje się imponująco. Ma się złudzenie - jakąż zresztą moc innych, wręcz fantastycznych złudzeń przeżywa się na Jelnie! - że się płynie jakimś prawdziwym kanałem wyrytym poprzez dżunglę bujnej egzotycznej roślinności. Nagle Tadeusz poczuł w dłoni delikatne drgnięcie linki.
- Bierze się - powiedział cicho.
A jednocześnie, mimo że nie był rybakiem z zamiłowania, poczuł bicie serca, bo przeleciały mu błyskawicą przez głowę opowieści pana Kulikowskiego o olbrzymich szczupakach złowionych na błyskotkę na Jelnie. Kto wie - może właśnie złowił owego legendarnego szczupaka z głową wielkości łba końskiego. Po przybyciu do brzegu i zwinięciu linki - rozczarowanie: szczupak był ładny, ale tylko pięciokilowy!

Rozdział XXIII
NAD BEREZYNĄ NIEMEŃSKĄ

Nieraz, przy kawie z koniakiem Tadeusz lubił kokietować rozmówców oświadczeniem, że uważa się za emigranta. W pewnej mierze było to słusz-
ne, bo traktat ryski przepołowił kraj nazwany przez Poetę „niezastąpioną zieloną moją ziemią białoruską”. Strony rodzinne Tadeusza, podobnie jak strony rodzinne Leonarda Podhorskiego-Okołowa, pozostały po złej stronie linii granicznej. Lubił też Tadeusz podkreślać, że Wilno jest jego przybraną ojczyzną. W tym jednak było tylko pół prawdy. Po kądzieli Tadeusz był Wilnianinem. Pani Irteńska urodziła się w Malinowszczyźnie powiatu ongi oszmiańskiego, a później mołodeczańskiego. Stąd też Tadeusz czuł do Wileńszczyzny coś więcej niż sympatię do przybranej ojczyzny. Choć sam wyzuty z własności ziemskiej, czuł się ziemianinem in partibus infidelium.

jachomowszczyna


Na urlopy wyrywał się nie na zachód lub nad morze, lecz do majątku jednego z bliższych lub dalszych krewnych albo przyjaciół na Wileńszczyźnie.
Przynajmniej raz do roku bywał w Jachimowszczyźnie wuja Wacława Świętorzeckiego (patrz foto).
Od Połocka w kierunku południowo-zachodnim, niezbyt daleko od granicy „ryskiej”, biegnie linia kolejowa. Linię tę, zwaną za czasów rosyjskich drogą żelazną Siedlce-Bołogoje, zbudowali Rosjanie jako linię strategiczną,

ponoć na żądanie Francuzów w myśl tajnej klauzuli aliansu franko-rosyjskiego. Faktem było, że za czasów rosyjskich i ruch pasażerski, i ruch to-warowy były tam minimalne. Nie wiem, czy za czasów Polski niepodległej linia ta zachowała swe znaczenie strategiczne. Wiem tylko, że jeśli nie liczyć ruchu lokalnego, mało kto tam jeździł i że na wschód od tej linii topiono wiele milionów złotych w przygraniczne bagna, rojsty i mszary budując naszą wschodnią linię Maginota: to rąbano lasy, to znowu je ochraniano; to odwodniano bagna, to znowu je nawodniano - wszystko zgodnie z arkanami strategicznego planowania. Ktoś cieszył się, że może rąbać las nie tylko bez pozwolenia, ale z zachęty władz. Ktoś inny sarkał, że mu każą rąbać tokowisko głuszcowe. Zapewne zacierał ręce referent strategii leśnej w Dowództwie Okręgu Korpusu w Grodnie...
Jadąc do Jachimowszczyzny wysiadało się na stacji Połoczany. Piękna nazwa - emanująca jakieś echa prasłowiańskie. Stacyjka i wieża ciśnień - białe
i w stylu ,,polskim”. Biała wieża ciśnień panowała z wyniosłego wzgórza nad całą - położoną na południu - doliną rzeki Berezyny (niemeńskiej) - nad wielokilometrowym pasem łąk, mchów i lasów. Była punktem orientacyjnym widocznym z bardzo daleka: z Zabrzezia, Siedliszcza, Chołchła, Chorzowa, może nawet Gródka. Nocami, gdy wzgórze połoczańskie pogrążone było w mroku, z dalekiego Chołchła lśniła, jak gwiazda zachodząca, latarnia elektryczna, którą ustawił Moskal-oryginał pan Włodzimierz Czajkin. On też staw koło swego dworu kolorowymi lampionami iluminował, żeby piękniej było...


O panu Włodzimierzu Czajkinie można by długi rozdział napisać. Tu powiem tylko, że był to człowiek, który piękny majątek Chołchło otrzymany w posagu za żonę, córkę rosyjskiego generała, nie przepił, lecz przejadł. Tak np. wydawał co miesiąc wielkie sumy na sprowadzony via Ryga autentyczny kawior astrachański i inne smakołyki. Sam był pochodzenia dość ciemnego. Zarzucano mu wiele grzechów: łgarstwo, bufonadę, rozrzutność, życie ponad stan, zaprzepaszczenie majątku żony. Prócz tego zarzucano mu, że jest bolszewikiem. Był to oczywisty nonsens.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.