Powoli, bardzo powoli podnosi Tadeusz strzelbę. I wtedy słyszy, jak z boku dolatuje stłumione odległością klapanie drugiego głuszca. I słyszy, jak gdzieś w głębi mszaryny odzywa się niskie, namiętne stękanie głuszycy. Wacławowi Łuszczykowi, który towarzyszył Tadeuszowi w tej pierwszej wyprawie na głuszce czerkasskie, należy się krótkie wspomnienie. Poza funkcjami strzelca i gajowego słynął z tego, że był zapraszany na wszystkie pogrzeby chłopskie, prawosławne i katolickie (sam był katolikiem), na których wyśpiewywał pieśni nabożne z książki trzymanej nieraz do góry nogami, był bowiem niepiśmienny. Historia nie notuje, czy i jakie wynagrodzenie dostawał za te funkcje pogrzebowe, ale poczęstunek musiał być dobry, bo po każdym pogrzebie Łuszczyk wracał do domu gruntownie pijany.
Ilekroć Tadeusz przyjeżdżał do Jachimowszczyzny, zawsze odczuwał rozkosz odprężenia nerwowego. Czy latem po mordującej włóczędze po łąkach i rojstach nadberezyńskich z Michałkiem i Marsem na cietrzewie i dubelty; czy wiosną po powrocie z uroczyska Czerkassy z upolowanym głuszcem; czy zimą leżąc w łóżku, gdy za oknami do połowy zasypanymi śniegiem mróz siarczysty i cisza, a przed dogasającym piecem klęczy służąca, pokazując białe łydki, i grzebie w palenisku przed zamknięciem juszki – zawsze Tadeusz pławił się w błogiej euforii. Zapominał, że nie jest w Baćkowie, lecz tylko gościem u wujostwa. Nie myślał, że o kilkadziesiąt kilometrów na wschód – właśnie w kierunku Baćkowa – biegnie granica.
Nie normalna "ludzka" granica z komorą celną, ale granica z drutami kolczastymi i z sołdatami w przesadnie długich szynelach z przesadnie długimi karabinami. Nie myślał, że przecie za tą granicą czai się wielka i groźna Niewiadoma. Cisza wiejska, piec gorący, białe łydki dziewczyny klęczącej przed piecem – wszystko to sprawiało, że miał poczucie bezpieczeństwa tak dobrze znanego w czasach wczesnego dzieciństwa: I tylko czasem – jak ostra błyskawica bólu – przeszywała głowę myśl, że nie jest u siebie, że jest naprawdę emigrantem, że Baćkowa nie ma, nie ma... Po tej myśli następowało poczucie absurdu: czemu tysiące dworów i dworków po tej stronie granicy żyje życiem normalnym, kontynuując wielowiekową nić tradycji, a czemu tysiące innych dworów i dworków, a w ich liczbie Baćków, trafiły pod panowanie najstraszniejszej w dziejach świata niewoli i dziczy?
Czy nie ma w tym jakiejś niesprawiedliwości? – myślał nieraz. Z takim zapytaniem zwrócił się do pewnego profesora. Ten się żachnął gniewnie:
– Panie! Tu nie chodzi o prywatną niesprawiedliwość czy sprawiedliwość, tu chodzi...
I zaczął deklamować o ojczyźnie, o zrywach powstańczych, o idei jagiellońskiej, o przedmurzu i o różnych misjach kultury zachodniej.
"Bałwan!" – pomyślał Tadeusz. Bo przecie nie chodziło mu o niesprawiedliwość prywatną, która dotknęła rodzinę Irteńskich, nawet nie o niesprawiedliwość dziejową, lecz o jakiś groźny, bo absurdalny brak logiki.
Refleksja, która mu przyszła do głowy, była trafna. Ale nie przewidywał, że dzień I7 września 1939 roku wyrówna tę "niesprawiedliwość".
Po śmierci pana Wacława Świętorzeckiego w roku 1934 dużo rzeczy zmieniło się w Jachimowszczyźnie. Wyrąbano "dla celów strategicznych" sosny na uroczysku Czerkassy i głuszce wyniosły się gdzie indziej. Panienki jachimowskie wyleciały z gołębnika. Syn się ożenił. Oficyna zmieniła swe wewnętrzne oblicze. Znikł salonik z mahoniami i Stańczykiem na ścianie, znikła sień obszerna z rosochami łosi i skórami wilczymi. Na ich miejsce zjawił się hall z fire-place'em na modłę pseudoangielską. Znikł dawny duch jachimowski. Zapanował duch warszawsko-mieszczański.
Tylko po dawnemu płakały stare brzozy i szumiały świerki na wzgórzu parkowym, gdzie złożono do grobu zwłoki śp. Wacława Świętorzeckiego.
Rozdział XXIV
ZE STRZELBĄ W FUTERALE
Włóczęgi myśliwskie "ze strzelbą na ramieniu" przynosiły Tadeuszowi Irteńskiemu coś więcej niż zwykłe zaspokojenie pasji łowieckiej. Ileż to fenomenalnych typów kłusowników i gajowych białoruskich dałoby się z lamusa wspomnień wyłuskać! Włóczęgi myśliwskie nie tylko jednak wzbogacały znajomość folkloru. Dawały okazję do poznawania ciekawych ludzi – przede wszystkim myśliwych. Można by grubą księgę napisać, wspominając czyny i zasługi takich myśliwych, jak Bolesław Świętorzecki i hr. Benedykt Tyszkiewicz z Wiałej. O Bolesławie Świętorzeckim pisałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego". Benedyktowi Tyszkiewiczowi poświęciłem tuż przed wojną książeczkę "Wiała" (Może choć jeden jej egzemplarz uchował się w księgozbiorze jednego z naszych bibliofilów łowieckich?). Tu przypomnę tylko, że obaj byli twórcami pierwszych za naszych czasów zwierzyńców na Litwie. O Wacławie Świętorzeckim wspomniałem w rozdziale poprzednim. Dalej idą: nestor naszych myśliwych – żyjący gdy te słowa piszę – Włodzimierz Korsak, autor nieśmiertelnego "Roku myśliwego" i rysownik "kreską kolorową" wspaniałych obrazków myśliwskich... Jan Tyszkiewicz z Waki pod Wilnem, posiadacz najpiękniejszych tokowisk głuszcowych w Borsukowinie powiatu wołożyńskiego, gdzie liczba odstrzelonych rocznie głuszców wciąż wzrastała i przekroczyła przed wojną liczbę stu... Aleksander Iliński-Kaszowski... Zygmunt Węcławowicz z Narun... Karol Wagner z Wielkich Solecznik... Stanisław Wańkowicz senior... Nie ma już dziś takich myśliwych i wątpię, czy zdarzą się tacy w przyszłości! Wyobraźnia prawdziwego myśliwego kojarzy z tymi nazwiskami wizję dawnych wielkich łowów litewskich – w połączeniu z wielką "europejską" kulturą serca i umysłu. Każdemu z nich należy się specjalna monografia. Toteż w tym rozdziale nie o nich będzie mowa. Z dobrej setki napotkanych ciekawych typów wybraliśmy szereg takich, których może nie można zaliczyć do pocztu "wielkich" myśliwych, lecz którzy byli myśliwymi tout court i choć byli tylko szeregowymi w wielkiej armii myśliwskiej, jednak głośno o nich było z innych powodów. Ks. Andrzeja Lubomirskiego Tadeusz spotkał raz jeden w Porochońsku (rozdz. XV). Myśliwy ten, już wtedy w latach podeszły, był słynny z doskonałej kondycji fizycznej i z bogatych zainteresowań – nie tylko łowieckich.
Nie rozstawał się z grubym notatnikiem, do którego zapisywał nie tylko własne zdobycze myśliwskie, lecz również wszelkie notatki dotyczące lokalnej gwary myśliwskiej i folkloru. Gdy w toku rozmowy Władek Czechowicz wspomniał o krowie "łobatej", książę zaraz zainteresował się znaczeniem przymiotnika "łobaty" i sięgnął po notatnik. Ks. Lubomirski znał chyba wszystkie lepsze łowiska w Polsce. Gdy w szereg lat później Tadeusz polował na głuszce w Zamoszu Słotwińskich powiatu dziśnieńskiego i zapytał gajowego, czy daleko z gajówki do tokowiska, gajowy odparł bez wahania:
– Rouna tyścza sto siemdziesiat piać szahou.
A gdy Tadeusz wyraził zdziwienie, kto i kiedy tak dokładnie odległość wymierzył, gajowy objaśnił, że był tu zeszłej wiosny kniaź, który miał w kieszeni specjalny "zegarek" dla odmierzania kroków.
Z kim się nie polowało przed rokiem 1939! Od tytułów naukowych, rodowych i dyplomatycznych aż do skromnych, lecz wielkich sercem, urzędników leśnych i szlachty na zagrodzie. A wśród tej setki typów byli adwokaci, lekarze, handlowcy, dziennikarze, pisarze, artyści, no i ludzie zwyczajni, tacy jak ja z czytelnikiem.
Zdarzało się Tadeuszowi polować z dygnitarzami – obcymi i swojskimi. Wśród zagraniczników czuł się na polowaniu raczej dobrze, bo byli prości, mili i uprzejmi. Zapamiętał łowy na kaczory w Porochońsku z posłem portugalskim nazwiskiem Vasco de Queveda. Gdy jechali pociągiem z nim i z Władkiem Czechowiczem i gdy Vasco de Queveda zasypiał, Władek wydawał dziki okrzyk: "Vasco de Gama!". Poseł budził się i patrzał nieprzytomnym wzrokiem, przy czym Władek zachowywał kamienny wyraz twarzy. Po chwili poseł znów zasypiał, a Władek znów wrzeszczał "Vasco de Gama"!... Zabawa powtórzyła się kilkakrotnie, zanim pociąg nie przybił do stacji Porochońsk.
Dygnitarze swojscy z reguły drażnili Tadeusza. Przede wszystkim dlatego, że polowali wyłącznie z pobudek snobizmu dygnitarskiego.
O łowiectwie mieli pojęcie nader nikłe, nadrabiali natomiast tupetem i manierami nuworyszów. Taki pan wziął po raz pierwszy fuzję do ręki, gdy dostał nominację na, powiedzmy, ministra, a zachowywał się tak, jakby to właśnie on, a nie zwierzyna, był centrum zainteresowania. Zdarzali się wprawdzie dygnitarze przyjemni, jak np. pan Władysław Raczkiewicz lub pan Władysław Jaszczołt, ale były to wyjątki. Tadeusz Irteński jest jednym z niewielu ludzi, który może się pochwalić, że polował z generałem Lucjanem Żeligowskim. Było to w styczniu czy lutym 1923 roku, wkrótce po likwidacji tzw. Litwy Środkowej, a więc w okresie, gdy Żeligowski stał u szczytu popularności. Polowano w Bohdanówce na Polesiu. Żeligowski nie był właściwie myśliwym. Jak trafił na obławę?
Chodzi o to, że ówczesny dzierżyciel Bohdanówki, Porochońska i Chmielnika Władek Czechowicz miał bzika na punkcie zapraszania na polowania wszelkich osobliwości. Czyhał przede wszystkim na sfery dyplomatyczne i arystokratyczne, ale – faule de mieux – kontentował się generałami. Nie był w tym tylko prosty snobizm. Tak np. na owym polowaniu w Bohdanówce paradował obok Żeligowskiego – ksiądz. Bo Władka bawił widok księdza
w sutannie spod kożuszka i ze strzelbą na stanowisku w kniei. Żeligowski zostawił po sobie wspomnienie dość przyjemnego kompana.
Przy obiedzie toczyła się rozmowa na tematy polityki wewnętrznej. Wybory do sejmu jesienią 1922, morderstwo Narutowicza i proces Niewiadomskiego były głównym przedmiotem rozmowy. W ferworze dyskusji Żeligowski odezwał się:
– Powiem panom szczerze, że dalibóg zaczynam endecieć...
Kto by przypuszczał wtedy, że tego "endeciejącego" Skobielewa (w sensie popularności) czeka taki niesławny i ponury koniec.
Na tym polowaniu był redaktor "Świata" pan Stefan Krzywoszewski, z którym Tadeusz nieraz polował wiosną na kaczory w Porochońsku.
Był myśliwym kulturalnym, a towarzyszem uprzejmym, niezazdrosnym o cudzą wenę łowiecką. Czarował zarówno kulturą umysłu, jak kulturą towarzyską. Nie tracił np. równowagi, choć mu po raz setny z uporem pijackim wypominano trochę trafaretowe zakończenie felietonu myśliwskiego: "Królestwo za kieliszek wódki! Piękne panie stawią całą butelkę.
Ryba świeżo wyciągnięta z jeziora smaży się na patelni. Życie jest piękne"...
Zresztą – kto wie – może się w ogóle nie poznał na docinku, skoro ustęp ten umieścił niemal dosłownie w swym pamiętniku "Długie życie"...
Krzywoszewski był miłym kompanem, chociaż w przeciwieństwie do "standardu" myśliwych, wśród których się obracał, był bardzo wstrzemięźliwy odnośnie trunków. Pod tym względem stanowił całkowite przeciwieństwo "fenomenalnego" Kamila Mackiewicza, bardzo łasego na trunki (rozdz. XV).
Zdarzyło się też Tadeuszowi polować z poetą Zdzisławem Kleszczyńskim, autorem wiersza o ks. Józefie Poniatowskim i frywolnego, pięknie przez Norblina ilustrowanego "Żywota Kolombiny". Był myśliwym dobrej klasy i pierwszej klasy causeurem. Tadeuszowi utkwiło w pamięci, jak na obławę na wilki w Lubaniu wybrał się ubrany w ciemnobrązowy kombinezon lotniczy na futrze. Raził tym strojem wśród szarozielonych kożuszków i kurtek. Gdy dobrodusznie dworowano z tego stroju, tłumaczył się, że choruje na iszias i że tylko taki kombinezon chroni go przed "zawianiem".
Musiał być zresztą naprawdę chorowity, bo umarł w parę lat później – w pełni męskiego wieku.
Tadeusz nie tylko polował, lecz nawet – mimo wielkiej różnicy wieku – był w przyjaźni z panem Henrykiem Weyssenhoffem z Rusakowicz powiatu ihumeńskiego. Myśliwym był miernym, do czego zresztą przyznawał się bez wstydu. Posiadł natomiast jak chyba nikt z naszych pejzażystów, tajemnicę barw, że tak powiem "myśliwskich" – a więc wszelkich odcieni seledynu nieba zimowego, wszelkiego złotogłowia, purpury i rdzy jesieni, wszelkich półtonów zmierzchów i świtów. Do weyssenhoffowskiej maestrii reprodukowania barw myśliwskich doszedł później, acz przy pomocy zgoła innej techniki, Włodzimierz Korsak. Henryk Weyssenhoff, bardzo daleki kuzyn, lecz bliski przyjaciel pisarza Józefa, mieszkał i pracował w specjalnie "adaptowanym" świronku w rodzinnych Rusakowiczach nad Ptyczą. W tym świronku pokazywał zaufanym przyjaciołom serię własnych "sekretnych" rysunków oraz kilka osobliwości, jak np. ustnik hebanowy do papierosów w kształcie phallusa. Opowiadał, jak Rosjanin akcyźnik zobaczywszy ten ustnik wykrzyknął ze zgorszeniem:
– Czyżby pan miał odwagę wkładać to w usta?! Obcując z Weyssenhoffem, Tadeusz miał sposobność zajrzeć do tajników jego "kuchni" malarskiej.
Nieraz zastanawiał się nad zagadką, w jaki sposób pejzażysta malujący "z natury" potrafi uchwycić zmieniające się co kilka minut tony i półtony wschodów i zachodów słońca? Przeglądając szkice ołówkowe Weyssenhoffa, rozwiązał tę zagadkę. Weyssenhoff wybierał się na swe wycieczki "krajobrazoznawcze" bez sztalug, farb i pędzla, a po prostu ze strzelbą na ramieniu oraz ze szkicownikiem i ołówkiem w kieszeni.