Wynikło tysiące zawikłań prawnych, najczęściej bowiem kto inny był właścicielem gruntu nadbrzeżnego, a kto inny - właścicielem wody, a więc i gruntów odwodnionych.
A Drujka jeszcze bardziej zarosła łozami i zielskiem, i wcale nie stała się żeglowna. „Melioracja” brasławska pozostanie przykładem smutnym, lecz może nie beznadziejnym.
Z biegiem lat nurt Drujki zamuli się, prąd jej się zwolni, poziom jezior brasławskich znów się podniesie, zeszpecony krajobraz powróci do dawnej krasy. A w legendzie lokalnej utrwali się po wieczne czasy nauka: nie poprawiaj przyrody!
Do Drui przyjeżdżało się pod wieczór. Dwór Druja - ongi siedziba rodziny Miłoszów - już nie istniał. Miasteczko Druja słynęło ze starożytnej synagogi z kunsztownie rzeźbionym „ołtarzem” drewnianym. Wjazd pociągiem do Drui był bardzo oryginalny: końcowa stacyjka wąskotorówki mieściła się w samym środku miasteczka, wjeżdżało się więc na „dworzec centralny”.
Tadeusz długo w Drui nie popasywał. W zajeździe już czekał furman Donat z Siećkowa, majątku Mietka Goryniewskiego, starego przyjaciela Tadeusza jeszcze z przedwojennego Petersburga. Jazda końmi z Drui do Siećkowa miała dla Tadeusza urok szczególny.
Jechało się przeszło 40 kilometrów przez kraj mało zaludniony i raczej lesisty. Lasy były co prawda mocno podniszczone, ale zawsze były to lasy. Wsie polsko-litewskie urwały się gdzieś za Brasławiem i pozostały na zachodzie.
Tu już była prawdziwa Białoruś. Krajobraz płaski. Tadeusz nie potrzebował nawet przymykać oczu, aby czuć się tak, jak się czuł kilkanaście lat przed tem, gdy jeździł ze stacji Osipowicze kolei libawo-romeńskiej do rodzinne-go Baćkowa. Te same sosny i sosenki. Te same szare wsie. Ten sam głuchy, usypiający turkot kół po gładkiej drodze „gruntowej”.
Od czasu do czasu Tadeusz wdawał się w pogawędkę ze starym Donatem, który był dyskretny i sam się nie narzucał z gadulstwem. Raz zadał Donatowi „chytre” pytanie: kiedy było lepiej - za czasów rosyjskich, czy teraz - za polskich? Odpowiedź Donata była pełna godności i zarazem czysto furmańska.
– Rzecz jasna, że teraz za Polaków lepiej! Czemu? Bo drogi lepsze i wprowadzono paszporty końskie, dzięki którym ukrócono koniokradztwo.
W Siećkowie Tadeusza powitał skowyt gończych spotykających gościa i atmosfera narad myśliwskich przy kieliszku. W naradach brał udział sąsiad Mietka pan Jan Kulikowski, właściciel uroczego dworku nad rzeką Dzisną. Należy mu się specjalne wspomnienie. Pomimo przekroczonej sześćdziesiątki miał w sobie tyle wigoru i zapału, że polując na pardwy i cietrzewie wytrwale spacerował po kołyszącym się kożuchu mchów, gdy młodszym od niego nogi omdlewały ze zmęczenia. Był też chyba jedynym na świecie wędkarzem, który w nikim nie budził uśmiechu dobrodusznej drwiny. Nigdy nie siedział z wędką na jednym miejscu dłużej, niż godzinę.
Dłuższe siedzenie bezczynne nad wodą byłoby niezgodne z jego nieostudzonym wiekiem temperamentem. Ale wiedział, w jakiej porze i gdzie wybrać się z wędką. Jak i jaką zarzucić przynętę. Umiał specjalnie „drażnić” rybę, która chwytała jego przynętę lekceważąc wędkę siedzącego obok wędkarza. Nigdy nie wracał z wyprawy wędkarskiej z próżnymi rękami.
Był też rasowym myśliwym i - jak prawy myśliwy - był łgarzem. Przy czym łgarstwo jego, jak każde łgarstwo myśliwskie, było barwne, zajmujące, artystyczne. Sam wierzył w swoje bajki i inni w te bajki wierzyli.
W roku 1919, gdy już przekroczył pięćdziesiątkę, stanął na czele oddziału partyzanckiego współdziałającego z wojskiem polskim w walce z bolszewikami. Ciężko ranny z serii karabinu maszynowego - w piersi, brzuch i udo - i widząc jak jego towarzyszy broni dobijają bolszewicy, doczekał się ukryty w krzakach ataku polskiej piechoty regularnej - wyzwolenia. Cudem wygoił się z ciężkich ran. Cudem - bo sam transport z pustkowia, gdzie został ranny, do szpitala trwał kilka dni. Obdarzony listem dziękczynnym wodza naczelnego, syt sławy wojennej, mieszkał w rodzinnym dworku oddając się polowaniu i rybołówstwu. Zmarł na parę lat przed drugą wojną.
Narada myśliwska trwała krótko. Postanowiono wyruszyć nazajutrz na kilkodniową wyprawę na Mchy Jelniańskie.
Niezbyt daleko od ujścia Dzisny do Dźwiny, w widłach utworzonych przez obie rzeki, leży osobliwa puszcza mało znana w Polsce i chyba zupełnie nieznana poza jej granicami. Puszcza ta nosi nazwę „Mchy Jelno” albo „Mchy Jelniańskie” i zajmuje obszar około 200 kilometrów kwadratowych.
Jak sama nazwa wskazuje Mchy Jelno nie są puszczą w utartym „mic-kiewiczowskim” znaczeniu. Nie jest ona matecznikiem, gdzie po przebyciu borów i podszytych kniei „...trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni, obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni i siecią zielsk zarosłych”.
Nie ujrzysz tam ani drzew niebotycznych, ani polanek pachnących rozgrzanym w słońcu cząbrem, ani rzek leśnych toczących ciche wody pod sklepieniem drzew liściastych.
Roślinność Jelna to przede wszystkim mchy różnych gatunków nasiąkłe jak gąbka wilgocią i stanowiące tzw. kożuch, elastyczną i uginającą się pokrywę, będącą ciężką próbą dla wytrwałości nóg ludzkich. Pod pokrywą mchu leży niezbadana co do swej głębokości warstwa torfu, mułu, rzadziej wody. Na mchu rosną skarłowaciałe brzózki i sosenki, zwykle niższe od wysokości średniego wzrostu ludzkiego. Są one tak stare jak sama Puszcza, a nie dochodzą rozmiaru normalnych brzóz i sosen, gdyż gleba bagnisto-torfiasta nie dostarcza ich sokom dostatecznej mocy wegetacyjnej. Toteż rosną te karły porosłe festonami osobliwego popielatego mchu i przez tysiące lat nie zmieniają swego nędznego wyglądu. Bliżej środka Puszczy zdarza się właściwa brzoza karłowata (betula nana), wielka rzadkość u nas, gdyż jest osobliwością regionów arktycznych.
Jest ona wielką gratką dla uczonych botaników, ale dla ludzi niewtajemniczonych nie stanowi atrakcji, gdyż tylko znawca odróżni ją od setek tysięcy jej sióstr - brzóz skarłowaciałych.
Na bardziej ,,żyznych” miejscach Puszczy, a mianowicie na jej brzegach oraz wewnątrz Puszczy na brzegach niezliczonych jezior i jeziorek rosną obficie brusznice, a poza tym wszędzie - jak seledynowo-różowe perły miliardami na mchach rozsypane - żurawiny. Rosną też czarne jagody i pokrewne im, tylko nieco mniejsze - pijanice. Pijanice są to smaczne jagody, którym wieść gminna przypisuje właściwości odurzające. Nie jest to prawdą. Prawdą zaś jest, że pijanice rosną zwykle po społu z zielem krzaczastym zwanym bagnem, a po białorusku - bahunem. W spiekocie letniej bagno wydziela woń mocną powodującą odurzenie i ból głowy. Zbierając i przy tej okazji spożywając pijanice wdycha się równocześnie woń bagna, a skutki odurzenia przypisuje się niewinnym pijanicom. Nawiasem mówiąc ostra woń bagna wyzyskiwana bywa w celach gospodarczo-domowych, jako środek przeciwko robactwu, a przede wszystkim - molom.
Na Mchach rośnie też jedyna w Europie roślina owadożerna - rosiczka, której listki pokryte włoskami i kropelkami lepu, podobnego do rosy, chwytają muszki i komary.
Tysiąc większych i mniejszych jezior i jeziorek przerywa monotonię Mchów, poczynając od dużego dwukilometrowej długości jeziora Jelno, od którego cała Puszcza wzięła swą nazwę, a kończąc na maleńkich parometrowej średnicy bagienkach. Wszystkie te jeziora mają jednak wspólne cechy: toń bagnistą i czarną, brak sitowia lub trzcin u brzegów, szarpane kontury i niskie, lecz dokładnie prostopadłe brzegi - jak gdyby ręka jakiegoś kataklizmu wydarła pokrywę torfowego „kożucha” i odkryła ich toń.
Jakie jest geologiczne pochodzenie tej olbrzymiej przestrzeni mszaru?
Jedni twierdzą, że jest to trup wielkiego jeziora, stopniowo - wiekami - zarastającego trawą, a następnie mchem. Inni, że był to „atak” mchów na skądinąd urodzajną ongi glebę. Zjawisko takiego ataku było obserwowane i notowane w ciągu jednego pokolenia w krajach północnych, np. w Finlandii. Drugie przypuszczenie jest o tyle prawdopodobne, że cały obszar Puszczy jest położony wyżej nad poziomem morza, niż ziemie okoliczne, czego dowodem, że z jeziora Jelno wypływa rzeczka Jelnianka, która opuszczając Mchy i tocząc swe wody wśród pól urodzajnych wpada następnie do rzeki Dzisny - dopływu Dźwiny. Jedno nie ulega wątpliwości: przed dziesiątkami lub raczej może - przed setkami tysięcy lat na przestrzeni dzisiejszych Mchów szumiała „prawdziwa” puszcza, rosły niebotyczne sosny.
Z czarnego torfiastego dna jeziora często wyłowić można prastare, niemal skamieniałe korzenie dawnych sosen, a nawet całe pnie tych drzew wraz
z korzeniami. Pnie te oglądane z góry przez taflę jeziora robią wrażenie olbrzymich białawych pająków spoczywających na dnie błotnistym. Włościanie wydobywają te pnie, suszą je i palą nimi w kominie, jak normalnymi „smolakami”. Można tedy zaryzykować „teorię”, że przed tysiącleciami bory uległy inwazji mchów.
Faunę Mchów stanowią gatunki zwierzyny pospolite w ogóle we wschodniej Europie. Gnieżdżą się więc tam wilki mające na Mchach swe ostoje i czyniąc z nich bliższe i dalsze wyprawy rozbójnicze. Przechodnio zagląda tam ryś gnieżdżący się w okolicznych lasach. Z rzadka zjawia się łoś z łopatami potężnych rosochów na łbie brodatym. Na brzegach Mchów, bliżej kultury pól uprawnych, przebywa zwykły zając-szarak. Głębiej w Mchach żyje jego kuzyn zając-bielak, który zimą zmienia swą letnią szarą szatę w śnieżnobiałą. Ale najcenniejszą zwierzyną Puszczy stanowią pardwy (lagopus).
Pardwa, rodzona siostra szkockiego ptarmigana, ma tę właściwość, że - rdzawo-brązowa latem z białymi tylko skrzydłami - zmienia na zimę swą barwę ochronną na inną szatę, również ochronną - całkowicie białą. Ma więc pardwa podobną właściwość, co i zając-bielak. O ile jednak bielak jest pospolity nawet na Polesiu, o tyle granicą południowo-zachodniego zasięgu pardwy jest linia biegnąca mniej więcej dokładnie wzdłuż linii kolejowej Libawa-Wilno-Mińsk Litewski. Pardwa więc znaczy swym zasięgiem granicę przejściową dwóch klimatów: środkowo-europejskiego i „palearktycznego”.
Biała szata ochronna staje się dla pardwy zgubna w zimy bezśnieżne, gdyż wtedy - widoczna dla oka z dużej odległości - staje się łatwą zdobyczą swego najgorszego (po człowieku!) wroga - jastrzębia - gołębiarza. Istną plagą wyniszczającą pardwy są pożary mchów zdarzające się w okresach wielkiej suszy. Torf i rosnące w nim mchy są zwykle nasycone wilgocią, lecz gdy wyschną, wystarczy iskierki, aby pożar zjadając powoli torfiaste podłoże pustoszył setki hektarów Puszczy. Pożaru takiego nikt nie może ugasić: ustaje sam gdy dotrze do wód jednego z jezior lub do niższych, zawsze wilgotnych partii Puszczy. Pożary mchów stanowią jednak periodyczne użyźnianie Puszczy w drodze naturalnej: spopielałe i zwęglone cząstki roślinności są cennym nawozem, na którym w latach następnych widzimy wielki urodzaj jagód i traw.
Pardwa jest wielką atrakcją dla myśliwego. Poluje się na pardwy z wy-żłem, jak na kuropatwy, nie jest to jednak łatwe polowanie. Chodzenie z wyżłem dziesiątki kilometrów po uginającym się, jak materac sprężynowy, kożuchu mchów wymaga zdrowych płuc i serca oraz stalowych nóg, zarówno u myśliwego, jak u psa. Nieraz niedoświadczony myśliwy miejski po paru godzinach takiego polowania pada wyczerpany na mszarne po- słanie przeklinając chwilę, gdy zdecydował się wyruszyć na pustynię jelniańską. A obok niego z wywieszonym jęzorem ciężko dyszy wyżeł patrząc z wyrzutem w oczy pana, który go zabrał na te trudne i niewdzięczne łowy, zamiast zadowolić się łatwym podchodzeniem kuropatw po twardym i gładkim jak stół rżysku. Ale jakaż to rozkosz dla ucha i oka myśliwskiego, gdy wreszcie wyżeł zrobi klasyczną stójkę a z mszarnego kobierca poderwie się z furkotem stadko pardw błyskając białymi skrzydłami w słońcu sierpniowym. Młode pardwy zrywają się wydając piskliwe kwilenie, a stary kogut odzywa się głosem podobnym do gardłowego śmiechu: gar-gar-gar.
Stąd też chłopi nazywają koguta-pardwę gargatunem. Strzał do pardw nie jest trudny - nie trudniejszy niż do kuropatw lub cietrzewi. Ale myśliwy zmęczony godzinami wędrówki po mszarach, z bijącym od emocji sercem i drżącymi rękami nieraz pudłuje. Toteż polowanie na pardwy nie należy do wydajnych. Jest to polowanie wybitnie „amatorskie” i pociąga tylko bardzo zajadłych i bardzo wytrwałych łowców.
Na wiosnę pardwy-koguty, podobnie jak wszystkie inne ptaki z rodziny kurowatych, odbywają gody weselne, czyli - tokują. Toki pardw, w przeciwieństwie do toków głuszców i cietrzewi, nie bywają wyzyskiwane dla celów łowieckich, przede wszystkim dlatego, że pardwy nie trzymają się stale tych samych tokowisk. Zobaczyć lub raczej posłyszeć toki pardwie jest dziełem przypadku przy okazji polowania na inną zwierzynę. Kto jednak raz w życiu nasłuchał się w noc wiosenną przed świtem głosów pardwy, ten wrażenia tego nigdy nie zapomni. Z odległego mszaru, w dzwoniącej ciszy pustkowia odzywa się na przemian coś niby płacz dziecka, potem niby stękanie konającego, a wreszcie niby wybuch szyderczego śmiechu. Znałem myśliwego, któremu włosy zjeżyły się na głowie, gdy siedząc w budce na cietrzewie posłyszał po raz pierwszy w życiu wiosenne stękania i śmiechy pardw. Pomyślał, że to dusze potępione nawołują się na zaklętym bagnie.
Uciekł kłusem do domu zapominając w budce strzelby i pasa z ładunkami.
Inną osobliwością fauny mchów jest nur polarny (colymbus arcticus).
Przelotnie zjawia się wiosną i jesienią w całej Europie, ale na jeziorach jelniańskich jest - podobno - ptakiem lęgowym.
Jeziora jelniańskie są bogate w ryby. Ryby, a zwłaszcza szczupaki jelniańskie dochodzą do wręcz fantastycznych rozmiarów i wagi.
Trzy są główne tego przyczyny. Po pierwsze jeziora mszarne, choć niezbyt głębokie, nigdy nie wymarzają do dna, nawet w zimy najostrzejsze, co należy zapewne tłumaczyć istnieniem cieplejszych źródeł podwodnych, tzw. krynic.