– Importowali.
– Państwowa firma?
– To był wszystko sprzęt wyrwany przez agenturę w porozumieniu z dyrekcją zakładów; jeżeli jestem dyrektorem zakładu, który ma 40 tys. ludzi, i to jest sprzedawane na rynku sowieckim, to wiadomo – za ruble wróble, a każdy ma tylko dolara przed oczami.
A więc trzeba sprzedać za granicę i tu się zaczyna pole do popisu dla byłej agentury, która ma wpływy, bo w każdej fabryce wszędzie siedzieli. Patrzyli, pilnowali nastroju robotników.
Wszystko wiedzieli. Ten system był dopracowany, to była jedna z najbardziej sprawnie działających gałęzi systemu; to był wydział kontroli ludzkich pomysłów, głów, mózgów, wolnej myśli. To był olbrzymi system.
– I oni mają teraz dojście do wewnętrznych informacji, znajomość rynków i ludzi?
– Oczywiście.
– I co z TĄ firmą?
– Jest trzech zaufanych, jest jeden elektronik kanadyjskiego pochodzenia, drugi jest Rosjanin wykształcony tutaj, jego matka jakoś tu przyjechała, znał też perfekt angielski i rosyjski, ja byłem taki drugi. Ci osobnicy dostali trzy miliony dolarów w gotówce, którą tu przywożą.
– Ale to jest nielegalne przywieźć 3 mln dol.
– Oczywiście. Szukali mnie, żeby im pomóc. W tym czasie Kanadyjczycy i Amerykanie handlują zbożem z Rosją. Tutaj jest Canadian Wheat Board, który to kontroluje, w Ameryce system jest rynkowy, rząd daje producentom wolną rękę i tam zrobiono barter na zboże do Kazachstanu.
Większość z nich, pamiętam, miała adresy w Ałma Acie, nawet miałem tam jechać, ale zrezygnowałem, bo to była trochę zbyt dzika Azja, żeby tam się plątać po Kazachstanie.
Za to zboże sprowadzają do Ameryki 10 lokomotyw, do Teksasu. To były lokomotywy dieslowe przerobione na mniejszą szerokość toru, każda lokomotywa za 1,5 do 2 mln dol.
Wiem, że jeden z tych ludzi był przedstawicielem w ONZ, tam jest jakiś oddział w Genewie, ale już pracował dla rządu Kazachstanu. Ma rosyjskie nazwisko, nie jest Kazachem, jest tam na stanowisku, a tutaj bierze milion w tej całej procedurze.
On tu przyjeżdża do Kanady. Zaczyna się ciekawe życie. Przywożą też te ciężkie ciągniki do Rhode Island, część zostaje przetransportowana do Toronto, tu są dilerzy, którzy umieszczają je w miejscach wynajmu sprzętu.
Wszystko przyszło bez części zamiennych, zawsze coś tam nawali, więc zostawili 5-6 maszyn na rozbiórkę.
Na tych lokomotywach było całkowite fiasko, przede wszystkim standardy, jeśli chodzi o szafy rozdzielcze elektryczne, to było kilometry za amerykańskimi standardami. Amerykanie nie pozwolili im nawet zapalić tych lokomotyw na bocznicy. A zboże już poszło. I ten Amerykanin, co to dostał, ma problem, został zrobiony w balona. 10 bezużytecznych lokomotyw, których nikt nie kupi, trzeba je przerabiać, każda przeróbka 200 tys. dol.
W tym czasie amerykańskie służby celne zajmują ciągniki za nieopłacony storage, oni to chcieli zakwalifikować jako sprzęt rolniczy, a Amerykanie powiedzieli, że to sprzęt budowlany i dali cło.
Oni tutaj mieszkali w wielkim stylu – penthouse, w condominiach na Lakeshore, facet też pochodził z Bobrujska, w Grecji kupił od razu condominium, tu też przyjechał; w garażu porsch, ten drugi tak samo. Te pieniądze, które miały tu biznes budować, to oni z nich żyją – ponad stan. Mieli tu stworzyć import tego sprzętu, lokomotyw, mieli też dojście do sprzętu wojskowego z Kazachstanu, ciężarówek, silników, sprzętu lotniczego, samolotów cywilnych, do metali szlachetnych. Niektóre z nich na zastrzeżonej liście, jak wanad, molibden, używane w satelitach najwyższej technologii wojskowej; mieli do tego wszystkiego dostęp.
– Co na to CSIS?
– To było tak, że ci mnie zawołali, a CSIS mi mówi, idź tam! Zobacz, co tam się dzieje, pralnia pieniędzy. Mówię sobie, iść trzeba, też zarobić pieniądze, ja przecież byłem takim luźnym facetem, co to tylko kupić, sprzedać – to był cały mój zawód...
– Są lata 90. Ma Pan już własną firmę, jeździ po krajach byłego bloku wschodniego... Nie pracuje Pan już dla CSIS? Nie przekazuje informacji?
– Luźny kontakt nadal jest utrzymywany, jeśli są jakieś pytania, specjalne zadania czy informacje, które chcą zweryfikować lub osiągnąć.
– Jeździ Pan na Białoruś, do Bobrujska, ale również po Polsce do nowo powstających firm?
– Tak, to już jest taki moment, kiedy ja już rozstałem się z moim byłym partnerem Ormianinem, otwieramy firmę tu w Toronto, a moi partnerzy z Boston i Rhode Island otwierają w USA.
Handlujemy kosiarkami z Librcy koło Moskwy. Tu powiem ciekawą rzecz. W latach 20. zaraz po rewolucji ta fabryka to był dar narodu amerykańskiego dla Lenina i bolszewików. Podczas jednej moich wizyt widzę na ścianie – już tam farba odlatuje – oryginalny napis po angielsku. A to był słynny przemysłowiec amerykański o lewicowych poglądach, nazywał się Armand Hammer.
– Ołówki w Rosji produkował?
– Tak, to jest przyjaciel Lenina i on właśnie wprowadził te ołówki – to chodziło o masowe szkolnictwo, aby dzieci uczyły się pisać. Ta fabryka to był dar – oryginalnie po 70 latach te wszystkie maszyny tam stoją.
– Jako muzeum?
– Nie! Pracują, produkują kosiarki, sprzęt metalowy – różne rzeczy. To jest duża fabryka. Mój kolega wyjmuje aparat – ale mu mówią nie rób zdjęć – oni mieli uczulenie na tle aparatów.
– Żeby nie ukraść technologii?!
– Tak, i to był właśnie dar pod tego Hammera i po angielsku był napis na ścianie – Gift from American People for the Soviet Union – coś takiego.
W Bobrujsku zamówienia robimy w kontenerach do USA, chodziło nam o to, by zbudować kontenery 40-stopowe – na nie też był zbyt – więc w nich były rozmontowane podzespoły różnych maszyn. To było przesyłane, później fabryka miała problem ze stalą.
– Władek w Bobrujsku też produkował kontenery?
– Wszystko produkował, co mógł, oni szukali wszystkiego, cokolwiek, by utrzymać fabrykę przy życiu. To jakiś czas trwa, ale sytuacja źle wygląda – Widzą, że z tymi maszynami nie bardzo nam wychodzi, więc mój partner mówi koncentrujmy się na traktorach, bo one są sprawdzone.
Zaczynamy penetrować rynek producentów. Interesują nas traktory do 100 KM. Dostaję wiadomość od ludzi z zakładów – że jest montownia w Polsce. Gruzin otworzył firmę Leda – biura były w centrum Warszawy. A tam gdzie oni wszyscy mieszkali – byłem u niego prywatnie w mieszkaniu, to było zagrodzone, to była eksterytorialna dzielnica.
Montownia zaś była w małej miejscowości w Lubelskiem na granicy polsko-ukraińskiej.
– Jakie to traktory, skąd oni je biorą?
– Dyrektorzy, agenci KGB – oni wszyscy to sprywatyzowali; mieli kontakty i przyzwolenie.
Część pojechała do Polski, bo w Polsce na początku lat 90. był najbardziej liberalny rynek. To było wszystko od razu otwarte – nie było tak, jak w Bułgarii czy w innych krajach, że są jakieś etapy.
Z Mińska jest Sergiusz M., który ma firmę Pronar – to jest w Puszczy Białowieskiej blisko Narwi.
To jest proste, jeśli się ma podstawę. A już były małe przedsiębiorstwa w Polsce, które importowały nowe kabiny oszklone. Oprzyrządowanie elektryczne – startery – były polskie, alternator, siedzenie, opony – taką mamy mieszaninę i zmieniamy nazwę traktorów, zamiast Lipieckij traktornyj zawod, nazywamy go Leda.
– I to do Kanady?
– Nam pasuje kabina nowoczesna, od razu podpisujemy kontrakt, próbna partia. Jego ambicją jest też, żeby traktory wyszły za granicę, za ocean, do Stanów. No więc zaczynamy je ściągać po dobrej cenie.
Bobrujsk nam upada – już widzę, że fabryki nie da się uratować, mimo że władza się dwoi i troi. W fabryce zostało 900 ludzi z 3000, ogromne budynki, robią drobny sprzęt, a na poważne rzeczy nie mają funduszy. Ten cały dyrektor, który był deputowanym do parlamentu białoruskiego, dostaje zawału serca, więc nie ma wsparcia, bo on jeszcze próbował wesprzeć swój stary zakład.
Szukamy w Polsce, już w tym czasie nie kontenery, ale mamy już zamówienia na kompaktor – wszystkie wielkie plazy mają kompaktory do kartonów.
Zaczynamy szukać odpowiedniej fabryki w Polsce. Zjeżdżamy całą północno-wschodnią Polskę i całą zachodnią. Objeżdżamy to w kilku turach. Skończyliśmy na fabryce wagonów w Świdnicy.
– Jak to wyszło, mogli to robić?
– Były różne problemy. Niedaleko Świdnicy było stare poniemieckie lotnisko używane przez miejscowy aeroklub, tam w byłych hangarach powstały prywatne zakłady i tam ktoś z kierownictwa fabryki w Świdnicy otworzył firmę, żeby się nie rzucała w oczy, w fabryce. Mógł już na innych warunkach to rozliczać.
To się niedobrze kończy, bo podwyższają ciągle ceny, żądają jakichś dopłat a konto – niezrozumiałych. Ja nie chcę tego nazywać po imieniu...
– Łapówek?
– Nie tak wprost, że daj mi, a będę ci robił; raczej w formie negocjacji. Amerykanie nie mogą tego pojąć, jak tak można prowadzić biznes, i chyba za trzecim razem, gdy ci żądają pieniędzy a konto, mój wspólnik powiedział, że nie płacimy i na tym się skończyła ta kooperacja.
– Był Pan w Ursusie?
– Tak, powiem o ciągnikach. Te kompaktory, to był taki dodatek, żeby obniżyć koszty przesyłki kontenerów i przywieźć części, na tym nie opieraliśmy całego biznesu. Szukamy ciągników i z Mińska wysyłają nas do Narwi. Jestem tam. To był wielki państwowy ośrodek maszynowy, który zatrudniał kilkaset ludzi, może ponad tysiąc. Był tam tartak zakłady obróbki drewna, zakłady remontowe maszyn rolniczych. One remontowały maszyny z PGR-ów.
To jest klasyczny przypadek, kiedy ja tam przyjechałem, to już ludzie byli pozwalniani, dotacje urwane i zostali goli. Wszyscy przychodzili coś remontować, tylko nikt nie miał pieniędzy płacić za to.
Ich było trzech dyrektorów – trzyosobowa spółka – główny dyrektor techniczny, finansowy i jeden mi wprost powiedział w końcu, że musiał ludzi zwolnić, a potem postanowił, żeby ludzi jakoś zaspokoić czy dać upust temu gniewowi, to pozwolić im fabrykę okraść. Wynosili wszystko – maszyny, drzewo, wszystko. Więc on pojechał do Warszawy i za-meldował, że fabryka upadła i nie ma nic, budynki zostały.
Oni kupili to co zostało po 50 tys. złotych każdy i otwierają własne przedsiębiorstwo.
– Hale były.
– Hale były, hal nie pozwolili rozebrać, mieli już kontakt z białoruską fabryką.
Przyjeżdżam na następną wizytę, a Sergiusz M. mówi, że już montuje. Przyjeżdżamy – jest próba, czy nie możemy załatwić barwników do wód gazowanych. Produkcja była szczególnie napięta, te wody gazowane robiły furorę, szczególnie jeśli nalepki były w języku angielskim. Były cytrynowa i pomarańczowa, nalepki były tylko porobione, a to wszystko była chemia, w końcu znalazł dostawcę w Austrii. Mińsk od niego to odbierał.
Wykupił też ogórki kiszone i kapustę wszystkich plantacji między Łodzią a Warszawą. On to kontraktował, więc woda, ogórki kiszone i kapusta – wysłali to aż na Syberię. Linia szerokotorowa ruska kończyła się na polskim terytorium 10 kilometrów od jego zakładu.
Samochody woziły tam, na wagony. Nie mogli nadążyć z kupowaniem gotowych butelek.
Rozmawiał Andrzej Kumor