– Cały czas, kontakty pracują.
– Władze kanadyjskie mają rozeznanie w tym, jak to się odbywa?
– Dokładnie wiedzieli. Nawet byłem trochę zdziwiony, że podchodzili do tego tak lekko; że jakieś pieniądze tam odchodzą. W normalnej firmie, jeśli mają miejsce przestępstwa, to wiadomo, że wchodzi później prokurator.
– Te defraudacje ich nie interesowały?
– Nawet nie zwracali wiele uwagi, dlaczego firma nie płaci podatku.
– Dzięki informacjom od Pana oni mogliby tę firmę zamknąć czy wydobyć więcej pieniędzy?
– Zamknąć by nie mogli, większość firmy miała centrala.
– Odszedł dyrektor od marketingu i co z firmą się dzieje?
– Wszystko zaczyna się łamać, następują przerwy w dostawach części, fabryki w Mińsku czy na Ukrainie nie dostarczają na czas, wszyscy czekają, co się będzie działo, i system zaczyna się walić, widać, że w ścisłym kierownictwie ustawiają się grupy ludzi, aby przejąć majątek, a jeżeli nie przejąć, to mieć pozycję do upłynnienia wszystkich kapitałów – ziemi, budynków i tak dalej.
– Pan im w tym pomaga?
– Pierwszy idzie oddział w Nowym Brunszwiku – pierwszego go upłynnili. Po cichu szukali kupca, chcieli sprzedać budynek z ziemią.
Ci z fabryk widzą, co się dzieje, ci wysłannicy z fabryk trzymają stroną fabryk, widzą, że centrala nie pracuje w ich interesie, szczególnie, że nie dostają za sprzęt, to najbardziej ich boli.
Teraz zaczyna się zmiana, że nasze firmy dostają prawa negocjacji bezpośrednio z fabrykami – wiadomo, zaczyna się początek końca.
Fabryki przestają przyjmować ruble, mówią: tylko dolary proszę, i to gotówka z góry. Fabryki robią własny marketing.
Ostatecznie firma została sprzedana w 1995 roku. Nie firma, a budynki i ziemia.
– Kto wziął pieniądze?
– Wiadomo, ci co byli obstawieni, agentura czy wywiad, który to kontrolował. Wtedy kto już został w Tractoro to już byli ci ludzie. Byłem w budynku Tractoro w Moskwie, to był kolosalny wieżowiec, tam pracowały setki ludzi. Firma była stworzona typowo na eksport – 14 firm, zarządzanie szło przez całą Europę w różnym stopniu. W tym agentura czy wywiad sowiecki miał bardzo duży udział, miał swoich ludzi, bo przecież to była jedyna szansa wysłać ludzi przy jakiejś firmie czy biznesie. Oprócz ambasad oczywiście.
– I co Pan robi?
– Przychodzi nowy menedżer, próbuje zmniejszyć koszty, odchudzić firmę, pozbywają się oddziałów, zwalniają pracowników. Następuje taki moment, że w firmie zaczyna brakować pieniędzy na zakupy.
Poza tym ta technologia, którą tu zbierali, przez te lata weszła już do fabryk i te fabryki zaczęły produkować lepszy sprzęt, który przez to stał się droższym sprzętem, więc ceny idą do góry. A prawa rynku są nieubłagane – jedynie tani traktor miał nabywców, którego cena była 50 proc. w porównaniu z amerykańskimi czy kanadyjskimi.
Przychodzi moment, że jest trochę paniki w firmie. Jest reorganizacja i trzeba się pozbyć części personelu. Ja byłem już na tej liście. Wiedziałem, że trzeba będzie odejść, próbowali na każdego coś znaleźć, żeby go wyrzucić bez spłacania. Robi się zatruta atmosfera.
– Wróćmy do Pana, co Pan robi?
– Jeden z tych ludzi, który pracował dla służby sowieckiej, był z pochodzenia Ormianinem. Tu jest ciekawa historia. Jego ojciec był wysoko postawiony we władzach sowieckich, wiceministrem rolnictwa czy wojskowym, i miał kontakty z Kubą.
Wówczas Rosjanie budowali na Kubie fabrykę sprzętu do zbierania trzciny cukrowej. Rosjanie to strasznie dotowali, Kubańczycy płacili cukrem na cały świat komunistyczny. I ten facet tu jest, ma na imię Siergiej, nazwiska nie będą mówił. On zmienił potem nazwisko. Jego ojciec zmienił na rosyjskobrzmiące, a on wrócił do ormiańskiego.
On tu jest i go wzywają z powrotem, bo wiadomo, że firma zaczyna się sypać. On tu jeździł, patrzył, zbierał informacje, szczerze mówiąc, nawet nie znał się na tym sprzęcie rolniczym. Ni stąd, ni zowąd ten facet nie chce wracać. Nie wiem, w jaki sposób on to zrobił, ale zaczyna się tu starać i dostaje dokumenty pobytu stałego. I dostaje! Żona do niego przyjeżdża.
– Pomimo tego, że CSIS o nim wszystko wiedziało?
– Pomimo tego, dostaje pobyt. To był młody facet, trzydzieści kilka lat. Zaczynam działać na własną rękę kontakty robię, z Amerykanami, którzy są w podobnej jak ja sytuacji, też mają rozbudowaną sieć dilerów, trzeba tylko wypełnić tę próżnię.
– Muszą tylko traktory przyjechać?
– Tak, są ludzie, którzy chcą je kupić, może mniej, ale jest na tyle, że tę próżnię można wypełnić. Więc jeżdżę i zajmuję się eksportem ciągników do USA. Na tym trochę zarabiałem pieniądze. Choć nam tego nie wolno było robić – nie wolno było wchodzić sobie na rynek. Ale to było bardzo ponętne, bo można było zarobić na różnicy kursu dolara.
A tutaj przepływ sprzętu rolnego przez granicę jest bezcłowy, bezpodatkowy – nie ma żadnych problemów. Nawet import sprzętu do Kanady jest bezcłowy. To było zawsze ulgowo dla farmerów zrobione. Żadna firma, która importuje sprzęt rolniczy, nie płaci cła.
Więc ja zaczynam tutaj eksport ciągników do USA. Przerzucamy je do Buffalo, załatwiam dokumenty, tam mamy taki depot, przyjeżdżają dilerzy z Massachusetts, z Pensylwanii.
To była taka moja "odprawa" z tej firmy.
– Na tym Pan zaczął swój własny biznes?
– Siergiej mi nagle proponuje, żebym przyszedł do niego do pracy. Zaczynamy biznes. Jest partnerem poważnej firmy, gdzie właściciel jest z pochodzenia Ormianinem.
Ormianie, tak jak Polacy, wspierają się. Pierwsza rzecz, co powstaje, to firma w Concord i zaczyna się pierwsza firma, która sprzedaje odnowione autobusy, do wożenia turystów od lotniska do kurortów na Kubie.
– Skąd te autobusy?
– Ten mój kolega, korzystając chyba z ojca kontaktów, dostaje kontrakt z Varadero, trzeba dostarczyć dla rządu kubańskiego autobusy luksusowe z klimatyzacją do wożenia turystów. Więc oni wykupują wszystkie używane autobusy tu w Ontario, w Kanadzie, i co ciekawe, przyjeżdża tutaj 50 Kubańczyków do pracy!
Oni odnawiają te autobusy. Przyjeżdża stary autobus i trzeba wszystkie siedzenia, wszystko wyrwać, cały przemalować. Oni to robią za bezcen. Oni wszyscy tu rowery zbierali. Dostarczyliśmy im ponad 200 rowerów. Co tydzień stał kontener i wszystko na Kubę – rowery, lodówki, pralki.
– Na własny użytek?
– Mówimy, że jest bezrobocie w Kanadzie, nie ma pracy, a facet sprowadza tych ludzi, mieszkają w hotelu, mają dwóch takich, co pilnują jak psów, paszporty mają zabrane, tam na Kubie na pewno rodziny były trzymane na uwięzi. I facet za niewolniczą robociznę...
Oni odbudowują silniki, odmalowują te wszystkie napisy po angielsku, po hiszpańsku. I na statek do Montrealu...
Tych autobusów stało tam z czterdzieści.
– CSIS jeszcze się tym interesuje, czy już nie?
– Interesowało się.To już były lata 90., wiedzieli, kto kim jest.
– A Siergiej już nie pracował dla KGB, tylko na własny rachunek?
– Tak.
– I Pan w to wchodzi?
– Jestem w tym. Siergiej mi mówi tak: jedziesz do Rosji. On nie chciał jechać czy nie mógł i ja jechałem zamiast niego. Miał kontakt przez ojca, zajeżdżam do dwóch fabryk, jedna nazywa się Libercy – taka miejscowość pod Moskwą – jedna fabryka kosiarek rotacyjnych, dobre kosiarki. Tutaj wszystkie kosiarki były na paskach napędowych, a tam Rosjanie skopiowali – chyba od Włochów – takie, które miały przekładnie zębate. To pracowało w specjalnym smarze i było nie do zdarcia. Cięła do półtora cala krzaki i gałęzie.
Zdobywamy kontrakty na highway maintenance. Przyprowadzam mojego partnera ze Stanów.
Jadę do Władimira, do Libercy i do Bobrujska na Białorusi, 200 km na południowy wschód w stronę Ukrainy, blisko Czarnobyla.
Tam w Bobrujsku poznaję Polaka Władka Pogorzelskiego. Jego fabryka robi sprzęt do siana – kosiarki, rulonowanie. Fabryki już są teraz na własnym rozrachunku i mają kłopoty z pieniędzmi.
Zakład ma 3 tys. ludzi, od razu zwalniają połowę, dyrektor idzie do polityki, przekazuje Władkowi zarządzanie. Władek świetnie po polsku mówi, jest potomkiem potężnej tam jakiejś rodziny, która miała przed rewolucją swoje młyny, cegielnie, rzeźnie; w rolnictwie byli rozbudowani. To wszystko poszło na pastwę losu, zniszczone, zabrane, ale rodzina tam została.
Władek jest bardzo przychylny, rozmawiamy po polsku, mówi mi: w hotelu nie siedź, chodź do mnie. Bo tam jak przyjechaliśmy, to nas było dwóch – dwóch gości w całym hotelu! 10 pięter! I pełna obsługa ludzi, kelnerów, sala na 500 osób. I nikogo tam nie było! – Nas dwóch.
Bobrujsk to było typowo żydowskie miasto. Tam ich wielu spotykałem, nawet latał specjalny samolot w latach 90. Mińsk – Hajfa czy Tel Awiw.
– Czego tam szukali?
– Kontaktów. Tam były fabryki, mnie wszystko pokazali. Robili na eksport piękne meble, wysokiej jakości. Francja brała.
– Czyli produkcja była, brakowało tylko marketingu?
– Było cztery czy pięć poważnych przedsiębiorstw. Oni tych fabryk nie chcieli sprzedawać. Nie było tam takiej transformacji jak w Polsce. Pracowali na własny rozrachunek, ale państwo to dalej miało.
– I zaczynacie sprowadzać ten sprzęt.
– Kosiarki z Liberców, z Bobrujska sprzęt do rozrzucania gnoju, do kompresowania siana.
– To wszystko tu się sprzedaje?
– Mamy problem, jak to przywieźć. Przywozimy do nowej firmy prowadzonej tutaj przez Siergieja.
Jestem już odpowiedzialny za marketing, do tych prac używamy część Kubańczyków, bo trzeba montować. Sprzęt, jak się okazało, dla nas najbardziej się opłaca wszystko rozmontować, włożyć do kontenerów i tutaj zmontować z powrotem.
– Ci Kubańczycy tu legalnie pracują?
– Tak, przez trzy miesiące jedna grupa odjeżdża, przyjeżdża inna. To byli przede wszystkim ludzie uprzywilejowani, partyjni, za zasługi, tu zarobili trochę dolarów..
– No i te rowery, pralki... Tu wszystko w promieniu 20 kilometrów, co stało na ulicy, to oni z miasta zbierali. Firma dała im dwa pick-upy i kierowcę Kanadyjczyka i oni to zwozili, masę tego. Ileś tam ton jest mniej na wysypiskach.
Tak pracujemy.
Wracam do Stanów robimy całą serię wystaw, w Nowym Jorku, w Pensylwanii, w Południowej Karolinie, na Florydzie, w Alabamie i promujemy ten sprzęt. Interesujemy się przede wszystkim rynkiem amerykańskim, więc włączam moich kumpli, którzy kiedyś pracowali w Stanach, też mają sieć tych samych dilerów.
Rozwijamy ten rynek i to jest dla nas dwóch więcej, niż możemy połknąć – to jest ogromne! Kupa pieniędzy.
Zaczynamy działać, jeździmy od dilera do dilera, szukamy kontaktów. Trzeba mieć konkretne zamówienia z terenu, dopiero ten sprzęt się robi. Nikt sprzętu nie robi na zapas, my mamy też inne wymagania. Cała masa pracy, którą trzeba włożyć...
Z jednej z maszyn robimy mieszankę do wysokogatunkowej gleby. Z rozrzutnika gnoju zbudowaliśmy dwa eksperymentalne urządzenia, poznałem tu faceta, który budował pola golfowe i on tej ziemi też używał na pola.
Jak były jakieś problemy, przyjeżdżał z Bobrujska Władek, brał inżyniera i wprowadzali poprawki. Władek był tutaj częstym gościem, widział, że to jest jedyna szansa uratować tę fabrykę tam.
Oni cały czas mieli problem z pieniędzy na stal. Koło Dniepropietrowska jest wielkie zagłębie, wiele stalowani, ale trzeba zapłacić. Każdy widzi tylko dolar amerykański. Innej waluty nie ma.
– Firma na Białorusi płaci w Dniepropietrowsku na Ukrainie za materiał dolarami?
– Wszystko w dolarach. Co ciekawe, dolar to chyba był tam pierwszą walutą. W Moskwie, w kantorach wymiany, gdzie były potrójne kraty i ochrona uzbrojona w kałasznikowy, nie brali mniejszego nominału niż sto amerykańskich. Piątki, dziesiątki – zapomnij nawet, nikt na to nie patrzy do wymiany. Dwudziestek nie chcą brać. Banknoty muszą być kompletnie nowe. Popisanych jakimś markerem nie biorą.
– Wszystko w gotówce – olbrzymi obrót papierowego dolara?
– Tak. I tak zaczynamy. Są zamówienia. I jak to mówią, pazerność i chytrość Ormian nie ma granic. Rozbudowaliśmy rynek. Z moim partnerem mam kontrakt i zmówienia na milion dolarów na sprzęt. Tylko tu ze wschodniego wybrzeża! Włożyliśmy w to dużo pracy, przyjeżdżam, a Siergiej próbuje mnie się pozbyć, zabrać kontrakt, i za moimi plecami dojść do USA!
Skończyło się to w sądzie, zabrałem Boba i otworzyłem swoją firmę.