Rząd, który chętniej nazywam warszawskim, żeby odium jego działalności w moich wypowiedziach nie obciążało, nie padało na Polskę moich marzeń, otóż ten rząd nie prowadzi suwerennej polityki ani wewnętrznej, ani zewnętrznej. Ten rząd nawet już nie dba o żadne pozory, kiedy, z jednej strony, ministrowie tego rządu spotykają się z mężami i żonami stanu realnych suwerenów współczesnego świata, to nawet nie ma pozorów podtrzymywania elementarnej zasady dyplomacji i zasady wzajemności.
Minister Schetyna, pojechawszy do Waszyngtonu, sam zakomunikował, że pojechał tam po to, żeby udzielić odpowiedzi na pytania, jakie zechce mu zadać sekretarz stanu Imperium Amerykańskiego. Premier Tusk, ewakuowany na platformę europejską, komponuje się do zbiorowej fotografii jako lokaj swojej niemieckiej mocodawczyni, bo taka jest jego ranga.
Jest to niemiecki nominat w Unii Europejskiej i jako niemiecki plenipotent działał, póki działał w granicach Rzeczypospolitej, jako fasadowy premier fasadowego rządu. Fasadowego, bo służącego wyłącznie jako parawan, za którym służby, loże i mafie mogą dokonywać nie rozbioru – bo to brzmi tak dramatycznie, spektakularnie, więc w gruncie rzeczy pięknie – może dokonywać to konsorcjum międzynarodowej raczej parcelacji tej masy spadkowej, masy upadłościowej po państwie polskim.
Po którym państwie polskim, po PRL-u... czy?
Paradoksalnie PRL, co widzimy z dzisiejszej perspektywy – bardzo proszę tylko z tego, co powiem, nie wyciągać wniosków, że jestem piewcą PRL-u, i bardzo proszę o uwzględnienie szerszego kontekstu mojej działalności publicznej czy mojej publicystyki i mojej twórczości filmowej, z której dostatecznie jasno wynika, że nie mam wobec tej formy okupacji ziem polskich żadnych sentymentów – ale paradoksalnie ta okupacyjna struktura sowiecka, nałożona na naród polski, stwarzała lepszy punkt wyjścia do odbudowy państwowości polskiej niż stwarza ta nowa okupacja, w której podlegamy już nie jednemu centrum zagranicznemu, centrum decyzyjnemu, ale podlegamy konsorcjum; różne siły są zainteresowane w parcelacji resztówki polskości.
Wracając do tej figury, że w polityce zagranicznej, międzynarodowej dyplomacji rząd warszawski nie dba nawet o pozory wzajemności, tak w polityce wewnętrznej rząd warszawski nie ukrywa już i specjalnie nawet się nie troszczy o to, żeby nadawać pozory suwerenności swoim działaniom.
Tylekroć przecież na forum publicznym stwierdzamy, że rząd to czy owo czyni, bo musi, gdyż takie są normy europejskie, takie są wytyczne. Oficjalnie przecież poinformowano, że warunki brzegowe polskiej polityki monetarnej, finansowej, że kompetencje w tej dziedzinie przeniesione zostały do instancji zagranicznych.
I nie ma co do tego wątpliwości, tylekroć przecież publicznie stwierdzono, że to i owo musi być implementowane do polskiego, krajowego prawodawstwa, ponieważ Polska jest sygnatariuszem umów międzynarodowych.
Przecież nawet przedstawiciele władzy sądowniczej bardzo wyraźnie powoływali się na ustawodawstwo europejskie jako silniej i nadrzędnie wiążące, zobowiązujące ich niż kodeksy krajowe. A zatem, państwo polskie nie tylko nie istnieje realnie, nie tylko już nie pretenduje do realnego istnienia, nie tylko nie rości sobie pretensji do suwerenności, ale nawet niespecjalnie już owija to w bawełnę tak wobec własnych obywateli, jak wobec obserwatorów zewnętrznych.
No i na czym w tym kontekście miałby bazować mój optymizm, do którego się przyznaję, skąd ja czerpię ten optymizm?
Czerpię go po prostu przede wszystkim z niewiary w jakąkolwiek konieczność dziejową. Nie wierzę w tak zwany przymus historii, nie wierzę w determinizm dziejów. I moje doświadczenie, doświadczenie paru dziesiątków lat świadomego życia, świadomego rezonowania politycznego, a głębsze moje doświadczenie, które mam jako doświadczenie z lektury historii całego już szeregu wieków historii, to doświadczenie bardzo dobitnie potwierdza, że żadne projekty, konstrukty polityczne odgórnie budowane, żadna wieczna przyjaźń ze Związkiem Sowieckim ani tysiącletnia Rzesza Niemiecka nie trwają – już nie mówiąc o tysiącu lat – nie są w stanie przetrwać próby znacznie krótszego czasu i w związku z tym, nie życząc nikomu źle, nie spodziewam się, żeby te współczesne analogeny tysiącletniej Rzeszy i Związku Sowieckiego miały przetrwać wiele dłużej niż tamte. A wręcz przeciwnie, wróżę im znacznie krótszy żywot, dlatego że, cóż, wszystko w świecie dzieje się teraz szybciej, i w związku z tym nasze życie czyni nas widzami fabuł geopolitologicznych o znacznie dłuższym przebiegu, zdynamizowanym, skondensowanych w znacznie krótszym czasie.
Jaka fabuła geopolityczna mogłaby mieć znaczenie dla odrodzenia Polski?
Widać pośpiech w działaniach wszystkich graczy globalnej sceny politycznej, no może poza Chinami, na które czas wywiera może najmniejszą presję. Ale o chińskiej scenie wewnętrznej wiem mniej niż o innych, w związku z tym być może czegoś tam nie uwzględniam i nie mogę być wiarygodnym analitykiem tamtej wewnętrznej sceny politycznej.
Natomiast na globalnej scenie politycznej Chiny mają najmniej powodów do pośpiechu. I właśnie im mniej Chiny muszą się spieszyć, tym bardziej spieszy się Imperium Amerykańskie, które radykalnie przeorientowało już swoją politykę i przeniosło centrum swoich zainteresowań na Pacyfik, właśnie w perspektywie nieuniknionej kulminacji pojedynku imperiów, pojedynku z Imperium Chińskim. Imperium Amerykańskie stara się chyba nadto pospiesznie pozałatwiać swoje sprawy we wszystkich innych regionach, ze szczególnym uwzględnieniem Europy i Bliskiego Wschodu.
Imperium Amerykańskie – wiele na to wskazuje – stara się tutaj spuentować wątki i wyklarować sytuację, tak żeby móc się skoncentrować na tym najważniejszym konflikcie, na tym najważniejszym froncie wojny XXI wieku, to jest tym froncie Pacyfiku, wojnie z Chinami.
No i na czym polega to załatwianie spraw w Europie i na Bliskim Wschodzie? W Europie Amerykanie energicznie wkroczyli w konflikt ukraiński, w konflikt, który eskalował do wojny.
Uczynili to, w moim przekonaniu, z jednej strony, zreflektowawszy się. Po tym, jak zreflektowali się i zdecydowali jednak zachować pozycję arbitra w Europie, postanowili jednak upomnieć, z jednej strony, Moskwę, a z drugiej strony, Berlin i nie dopuścić do tego, aby te dwie stolice spokojnie i owocnie dla siebie dogadywały się bez arbitrażu amerykańskiego.
Z drugiej strony, wkroczenie na Ukrainę odczytuję jako przejawioną przez Waszyngton wolę spłacenia starych długów wobec państwa i organizacji diaspory żydowskiej, długów zaciągniętych na Bliskim Wschodzie. Imperium Amerykańskie, które przez bez mała cały czas istnienia państwa położonego w Palestynie, przyjęło na siebie rolę głównego gwaranta istnienia tego państwa, a więc bezpieczeństwa militarnego państwa położonego w Palestynie, to imperium podjęło się zabezpieczenia przestrzeni życiowej państwa Izrael, i wszystko wskazywało na to, że wykona tę ciężką pracę, rozgramiając aspirującą do roli lidera regionalnego potęgę Iranu.
Dlaczego Ukraina, a nie Iran? Jaka logika za tym może być, jeśli mówimy o geopolityce?
No cóż, okazało się, że Iranu nie można zneutralizować, Iranu nie dało się spacyfikować, z jednej strony, bez wcześniejszej, uprzedniej pacyfikacji zaplecza przyszłego frontu, to jest Syrii, a także bez uzyskania przyzwolenia Moskwy na to, żeby tak energicznie, radykalnie zadziałać w tym regionie.
Moskwa zepsuła operację zaprowadzania demokracji w Syrii, gdyż nie dopuściła do wyizolowania Syryjczyków. Po prostu Moskwa nie dopuściła do przerwania wszystkich kanałów zaopatrzenia zewnętrznego, przede wszystkim narzędzi prowadzenia wojny.
No i Waszyngton, z jednej strony, uznał za stosowne odpowiedzieć Moskwie eskalacją konfliktu na terenie, który z perspektywy Moskwy nazywa się bliską zagranicą, i to był Kijów, i to jest Ukraina.
A z drugiej strony, nie mogąc zaspokoić w sposób pewny i ostateczny oczekiwań lobby żydowskiego na Bliskim Wschodzie, Zachód, Stany Zjednoczone zaangażowały się, jak przypuszczam, w realizację planu B, to jest stworzenia nowej przestrzeni życiowej dla nowego żydowskiego projektu państwowego właśnie w Europie Środkowej.
Ja oczywiście się w żadnym wypadku nie sugeruję i nie przypuszczam, żeby jedno miało wykluczać drugie, to znaczy nie sugeruję, że instalacja żydowskiej suwerenności w Europie Środkowej, a to jest na terenie Ukrainy i Polski, że to miałoby być równoznaczne z ostatecznym zwinięciem chorągiewki w Palestynie, że to miałoby być równoznaczne z likwidacją żydowskiego projektu państwowego w tamtym rejonie, nie.
Sądzę, że jedno nie wyklucza drugiego, ale myśląc praktycznie, trzeba rozumieć, że politycy, a zwłaszcza wojskowi – a przecież w Izraelu elita to sami wojskowi, poważni ludzie, bezpieka – nie mogą tolerować przedłużającego się stanu równowagi chwiejnej, posuniętej aż do stanu nieustannego ryzyka utraty terytorium.
Mówisz, że to jest taka szalupa ratunkowa, która sobie może pływać i w razie czego...
Izrael położony w Palestynie to nie jest szalupa ratunkowa.
Mówię o projekcie europejskim Izraela.
Analogia, porównanie, taka figura szalupy ratunkowej nie byłaby stosowna, dlatego że przecież – posłużmy się analogią historyczną – państwo Zakonu Rycerzy Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego ze stolicą w Marienburgu, w Malborku, to wspaniałe i w szczytowym rozkwicie, naprawdę przepotężne państwo, trudno porównywać do szalupy ratunkowej.
To było państwo.
No a przecież zaczęło się od tego, że wyczerpały się możliwości dalszego funkcjonowania i prosperowania tej organizacji, organizacji o charakterze militarnym, a więc quasi-państwowym w Palestynie. Najpierw szukano perspektyw, możliwości zainstalowania się na przykład na Węgrzech, na terenach położonych na południe od Polski, a potem okazało się, że otwierają się szerokie perspektywy na Kujawach i w ziemi chełmińskiej. A co z tego wynikło? To nie tylko samo państwo krzyżackie przetrwało jako projekt geopolityczny setki lat, ale nawet można powiedzieć, że nigdy ostatecznie nie zniknęło z mapy Europy, ponieważ mimo że jego kształt geopolityczny, chociaż ewoluował i zmieniał się terytorialnie, to jednak możemy mówić o pewnej ciągłości projektu geopolitycznego, prawda?
Chciałbym, żebyśmy wrócili do sytuacji w Polsce. Pytamy o okoliczności zewnętrzne, cały czas chcemy być optymistami, mówimy o możliwości odrodzenia. Czy w tak zdefiniowanej sytuacji geopolitycznej jest jakikolwiek sens zajmowania się polityką polską, tą polityką, która ma miejsce w Warszawie? Wiem, że głosisz program "Kościół, szkoła, strzelnica". Jest to program długofalowy, raczej wychowawczo-edukacyjny niż program polityczny. Ale co w tym momencie, jeżeli jestem Polakiem, jestem polskim patriotą, oprócz chodzenia na Marsze Niepodległości, co powinienem w Polsce robić?
Kościół, szkoła, strzelnica. Czy to jest mało?
Czy powinienem brać udział w wyborach, czy powinienem głosować na kogokolwiek, czy powinienem się angażować w wybory samorządowe itd., czy powinienem zaangażować się w wybory do Parlamentu Europejskiego, czy powinienem w tym wszystkim, co zdefiniowaliśmy jako sztafaż i teatr, uczestniczyć?
Bardzo trudno krótko odpowiedzieć na to pytanie, bo krótka moja odpowiedź jest twierdząca – tak, angażować się w to.
Ale to jest odpowiedź myląca, dlatego że ludzie mają taką naturę, że są skłonni dorabiać teorie, bardzo często wysublimowane, wymyślne, do jakichś przykrych konieczności.
Otóż, do aktu głosowania, który to akt ponawiają, skłonni są dorabiać taką teorię, że najwyraźniej to ma jakiś głęboki sens i może przynieść doraźnie jakieś efekty. Tak nie jest.
Jestem głęboko przekonany, że odzyskanie państwowości polskiej i jej zabezpieczenie nie ziści się nigdy na ścieżce demokratycznej. To się po prostu nigdy nie wydarzy. Demokracja jest pewnym systemem iluzji, który raczej ma zneutralizować dynamikę naszej działalności, zamortyzować efekty tej dynamiki, jaką moglibyśmy przejawić jako naród, niż spożytkować tę energię.
Jaki był cel Twojego protestu w Państwowej Komisji Wyborczej?
W Państwowej Komisji Wyborczej znalazłem się nie jako demokrata, bo ewentualne usterki, wady systemu demokratycznego to nie jest moje zmartwienie, ponieważ uważam, że demokracja ze swojej istoty jest stanem permanentnej awarii, a zatem naprawianie demokracji to nie jest zajęcie dla mnie i nikogo go nie rekomenduję – znalazłem się w Państwowej Komisji Wyborczej jako polski państwowiec, który kieruje się przekonaniem, że jakikolwiek jest aktualny stan prawny tej atrapy państwa polskiego, to kpiny z niego nie są wskazane. I przejawiłem moim wejściem do Państwowej Komisji Wyborczej mój poważny stosunek do idei państwowej i do prawa w Polsce.
Zjawiłem się tam nie po to, żeby drwić z państwowości, tylko w poczuciu, że to właśnie działalność Państwowej Komisji Wyborczej jest drwiną z prawa i z państwa polskiego.
W polskim życiu publicznym słychać głosy "Grzegorz Braun na prezydenta". Czy uważasz, że jest sens startować w wyborach prezydenckich w tej Polsce, o której mówimy, a jeśli tak, to jaki ma sens?
Bardzo się cieszę, kiedy okazuje się, że moje funkcjonowanie publiczne spotyka się z potępieniem i agresją, ale także z innych stron ze zrozumieniem i nawet z jakimiś wyrazami poparcia i solidarności.
Cieszę się, ponieważ – jak mi wiadomo – jestem osobą owszem, dość szeroko znaną, ale raczej w wąskich kręgach, w związku z tym jeśli ktoś występuje z poparciem dla mojej kandydatury w wyborach prezydenckich, to rozumiem, że nie są to ludzie, którzy by się kierowali jakimiś sentymentami wobec mojej osoby, ale że są to raczej ludzie, którym przemawiają do przekonania wypowiadane przeze mnie poglądy i którzy podzielają ideę państwową, taką jaka mi jest bliska.
Czy to miałoby sens? Myślę, że zawsze ma sens stawianie jasno sprawy polskiej, stawianie jasno kwestii politycznych i stwarzanie innym punktu odniesienia, punktu, względem którego będą się mogli określić. Sądzę, że zawsze ma sens jasne i dobitne dyktowanie do protokołu dyplomatycznego czy wypisywanie programu politycznego tak, żeby mógł być w sprzyjających okolicznościach podjęty, jeśli nawet nie teraz, w najbliższym czasie, z jakimś spektakularnym sukcesem, to może w przyszłości.
Myślę, że bardzo poważny stan państwa polskiego tym między innymi się wyraża, że sprawie polskiej nie nadaje się rangi jej należnej i nie sytuuje się jej na płaszczyźnie, która przystoi tysiącletniemu projektowi geopolitycznemu, nawet w kręgach zawodowej opozycji.
Nawet ci, którzy na aktualnej scenie politycznej pełnią rolę opozycji, cenzurują swój przekaz, nakładają sobie sami kaganiec, hołdują poprawności politycznej i w związku z tym świadomie wykluczają ze swojego przekazu, ze swojej narracji elementy zasadnicze, które mogłyby pomóc świadomemu narodowi – mówię świadomemu narodowi, bo przecież nie wszyscy, którzy w Polsce mieszkają, są narodem polskim, narodem politycznym, większość to tubylcy – ale tym świadomym Polakom ludzie pełniący rolę opozycji na aktualnej scenie politycznej nie pomagają zorientować się w naszej aktualnej sytuacji, właśnie dlatego, że są pewne słowa zakazane, są pewne tematy, których poruszać nie należy, gdyż grozi to śmiercią jeśli nie fizyczną, to przynajmniej cywilną. Stąd publiczność, czyli ci, którzy przynajmniej podejmują wysiłek śledzenia życia publicznego, mają bardzo ograniczone dane. Po prostu pewnych danych się im nie dostarcza, danych, które mogłyby umożliwić poprawne wnioskowanie.
A zatem udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu politycznym przede wszystkim w ten sposób bym warunkował. Miałby on sens, gdyby służył wyartykułowaniu pewnych podstawowych kwestii.
Jakich? Właśnie takich jak wyżej wspomniane. Takich, że Polacy powinni być przygotowani na załamanie aktualnego porządku światowego, powinni rozumieć, że ratunek nie leży w procedurze demokratycznej i że politycznie nie uzyskają zbawienia, umacniając się w wierze w demokrację.
Demokracja jest przesądem i jest współczesną formą fetyszyzmu politycznego i jako taka, Polaków nie uratuje. Polacy świadomi powinni rozumieć, że ich zgubą, po wielekroć, wiele razy w dziejach było uprawianie polityki bezalternatywnej, polityki, w której podjęte zobowiązania i nawiązane sojusze musiały być przestrzegane, kultywowane właśnie na zasadzie irracjonalnej wiary, której notabene nam nie dotrzymywano, a nie w wyniku realnego rachunku strat i zysków dla substancji narodowej. I z taką polityką bezalternatywizmu trzeba skończyć.
Ja od szeregu lat korzystam okazjonalnie z nadarzających się okazji do uczestniczenia w życiu publicznym, staram się nie owijać w bawełnę i staram się nie taić tego, co widzę gołym okiem i co myślę o rzeczywistości, i tym samym zgłaszam akces, owszem, nie bójmy się tego słowa, także do życia politycznego.
Robię filmy, uprawiam historiografię na moją skromną skalę, to znaczy prowadziłem i prowadzę pewne skromne badania, dociekania historyczne i dzielę się wynikami moich odkryć. I ponieważ historia, zwłaszcza w Polsce, jest materiałem wybuchowym, aktywnym, radioaktywnym politycznie, w związku z tym nie ma co udawać – ja tego nigdy nie czyniłem – że moja działalność jest apolityczna.
No więc skoro takimi tutaj kuchennymi drzwiami wszedłem w życie publiczne, to nie zamierzam się tego wypierać. Natomiast pytanie o ewentualny pożytek, jaki mógłby być ze mnie, to pytanie należy nie mnie stawiać, tylko tym – co, jeszcze raz powtórzę, jest dla mnie bardzo miłym komplementem – którzy hasło mojej kandydatury rzucili. I to ich trzeba pytać, na ile to przedsięwzięcie uważają za realne, jakie widzą jego podstawy, także materialne. Ja ich na razie nie widzę. I pytanie, czy je zobaczę, czy ten skądinąd bardzo sympatyczny pomysł się w jakiś sposób urealni.
Mogę tutaj powtórzyć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem od grona bardzo życzliwych mi ludzi o pomyśle wysunięcia mojej kandydatury w wyborach prezydenckich, powiedziałem, że oczywiście, przede wszystkim jest to świadectwo aktualnego stanu sprawy polskiej. Jest to najlepszy dowód na to, jak nisko ta sprawa stoi, jak nisko upadła. Ten stan, w którym można znaleźć sobie akurat takiego kandydata w wyborach prezydenckich.
Ale z drugiej strony, powiedziałem, że nie nie będę lekceważył perspektywy podłączenia się, chociażby na kilka – kilkanaście tygodni, do państwowego wzmacniacza w dyskursie publicznym. Taka perspektywa jest bardzo interesująca.
Gdyby w tym ogólnym stanie niemożności można by było przynajmniej tych kilka kwestii, jak powiedziałem, podyktować do protokołu, to to już, uważam, byłoby całkiem sporo.
Gdyby można było w tej najbliższej kampanii prezydenckiej zaproponować świadomym Polakom przynajmniej kilka dokumentów programowych do przemyślenia. Takich dokumentów programowych jak nowy, sprawny, krótki, nadający się do czytania projekt ustawy zasadniczej, tj. Konstytucji Rzeczypospolitej. Ten projekt, to dla mnie oczywiste, powinien być projektem, który stworzy możliwość powołania w przyszłości rady regencyjnej, w tej przyszłości, w której bankructwo demokracji stanie się tak powszechnie oczywiste i tak jasne, że trudno będzie tę oczywistość negować.
Po drugie, oczywiście trzeba narodowi pokazać alternatywę, przedstawiając ramowe projekty ordynacji wyborczej z okręgami jednomandatowymi i ordynacji podatkowej, tak radykalnie uproszczonej, żeby było jasne, że znakomita większość urzędników aparatu fiskalnego powinna szukać sobie jakiejś nowej, uczciwej pracy.
Ale przede wszystkim trzeba, żeby Polacy przypomnieli sobie, jaka jest najistotniejsza perspektywa ich misji dziejowej, a tę perspektywę wyznacza nadchodząca 1050. rocznica Chrztu Polski. I to jest perspektywa, w której wszystko to powinniśmy widzieć, wszystkie sprawy publiczne, nie jakieś erzatze, nie jakieś 25-lecia demokracji postpeerelowskiej, nie jakiś orzeł z czekolady, tylko właśnie rok 966, to jest punkt odniesienia.
Jeżeli o tej dacie pamiętamy, jeśli doceniamy wagę tysiącletniego trwania cywilizacji łacińskiej na terytorium politycznie zagospodarowanym przez Polaków, no to nie będziemy łatwo zadowalać się jakimiś erzatzami, jakimiś namiastkami polskości.
Jeśli ta rocznica będzie przeżyta w sposób świadomy i godny, to nie wyobrażam sobie, żeby Polacy, którzy taką rocznicę przeżywać będą w sposób świadomy i godny, żeby mogli się zadowolić taką atrapą państwowości, na czele której stoją takie kreatury, jak Bronisław Komorowski czy pani premier Ewa Kopacz na metr w głąb.
Takie kwestie powinny być tematem kampanii prezydenckiej.
Te Twoje nadzieje i oczekiwania kontrastują z oceną rzeczywistości. Jeżeli nie ma Polaków, jeśli nie ma silnej wiary katolickiej, jeżeli Polacy się nie modlą, jeśli ten upadek, z którym mamy do czynienia, nie dotyczy państwa li tylko, lecz również narodu polskiego, jeżeli te wyspy odradzającej się Polski są niestety daleko od siebie rozrzucone, to cała ta inicjatywa polityczna jest bardzo ograniczona i cały czas zastanawiam się nad jej skutecznością, nad tym o jakim czasie mówimy, o jakich perspektywach?
To musi być zupełnie jasne. Polaków w Polsce jest za mało. Polaków w aktualnych granicach Rzeczypospolitej jest za mało. Polacy, którzy nie stanowią wśród ludności tubylczej, a stają wobec bardzo zdecydowanego przeciwnika, który także już działa bezpośrednio na naszym terytorium, a to właśnie przedstawiciele różnej rangi, różnych stopni oficerskich i różnych rang agenci tego konsorcjum międzynarodowego, które Polskę parceluje, ci Polacy, którzy są w aktualnych granicach Rzeczypospolitej, nie są dostatecznie liczni.
Ale jest dobra wiadomość, są dwie Armie Błękitne, które mogą Polsce przybyć na odsiecz, które mogą przeważyć szalę sprawy polskiej na polską stronę. Pierwsza Armia Błękitna – używam tego porównania, bo to właśnie tutaj, na kontynencie amerykańskim Armia Błękitna była formowana w latach I wojny światowej.
Siedemdziesiąt kilometrów stąd.
Siedemdziesiąt kilometrów stąd śpią snem wiecznym na cmentarzu w Niagara-on-the-Lake młodzi Polacy – to jest kapitalna, wspaniała historia, opisana przez mojego tatę w jednym z jego tekstów.
Ci młodzi Polacy przekraczali granicę kanadyjską, po to żeby tutaj wstępować do wojska polskiego. Przekraczali granicę, dlatego że Stany Zjednoczone wówczas jeszcze nie przystąpiły do wojny i w związku z tym tam byłoby to niemożliwe. Spieszyli oni setki, może nawet tysiące mil, żeby włożyć polskie mundury i pod polskimi znakami brać udział w wojnie. Oni na front żaden I wojny światowej nie dojechali, pomarli tutaj na grypę hiszpankę, ale są bohaterami narodowymi, dlatego że czynem zamanifestowali swoją decyzję, decyzję, żeby być Polakami.
Dotarli na wojnę bolszewicką...
No tak. Tutaj rozbudowany przypis historyczny, dygresja. Współcześnie ta "Armia Błękitna" ma swoje rezerwy niespożyte zupełnie, nieprzebrane właśnie w Polakach na obczyźnie. Polaków poza granicami, i na Wschodzie, i na Zachodzie, tych, którzy będąc poza granicami Rzeczypospolitej, są częstokroć bardziej świadomymi Polakami, bardziej świadomie zdecydowanymi na polskość, ludźmi chcącymi być Polakami i chcącymi żeby istniało państwo polskie. Oni nie mają rozterek, oni nie mają wątpliwości, oni się nie przedstawiają tutaj "jestem Europejczykiem, mnie państwo polskie nie jest potrzebne", nie. Oni być może, będąc Kanadyjczykami, będąc obywatelami i Imperium Amerykańskiego z jednej strony, a z drugiej strony będąc obywatelami Kazachstanu czy jakichś innych państw posowieckich, ci ludzie za Polską tęsknią częstokroć bardziej niż my, którzy w granicach aktualnych, postpeerelowskich zamieszkujemy.
Otóż to jest "Armia Błękitna", bez której włączenia się w sprawy polskie pozytywne rozstrzygnięcie nie nastąpi. I mówię włączenia się w sprawy polskie, bo nie mam na myśli li tylko zwyczajnej reemigracji, fizycznego, materialnego przeniesienia się tych Polaków wraz z rodzinami i dobytkiem w granice postpeerelu, nie. To bynajmniej nie jest konieczne. Trzeba tylko liczyć na to, że zechcą się włączyć w polskie sprawy, że nie będą sobie dalej dawali wmawiać, że w sprawy polskie nie wypada im się mieszać. Dlatego że to jest jeden z tych chwytów propagandy wcześniej nie tylko peerelowskiej, ale także piłsudczykowskiej propagandy.
Generalnie rzecz ujmując, wszystkie rządy Rzeczypospolitej, i II Rzeczypospolitej, i PRL-u, i III Rzeczypospolitej, wszystkie te rządy wykonywały nieustannie ciężką pracę, której celem było niedopuszczenie do powrotu Polaków z emigracji.
Było celem tej pracy izolowanie emigracji od spraw krajowych. To się do tej pory świetnie udawało.
Wiadomo, że służby dyplomatyczne postpeerelu w gruncie rzeczy kontynuują pracę generałów Czempińskiego i śp. Petelickiego, którą wykonywał jako funkcjonariusz tzw. wywiadu zagranicznego, czyli I Departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wobec emigracji polskiej w latach 70. i 80.
Rząd warszawski dzisiaj robi to samo co rząd peerelowski. Chce, by emigracja trzymała się z dala od kraju. Jeśli sprawy polskie mają się rozstrzygnąć na korzyść, to – jeszcze raz powtórzę – nie stanie się to bez udziału emigracji.
Włączyć się w sprawy krajowe można na różne sposoby, chociaż nie należy nie doceniać uczestnictwa w życiu publicznym kraju, które może być udziałem każdego Polaka na obczyźnie także za pośrednictwem Internetu, za pośrednictwem tych mediów współczesnych, które mamy do dyspozycji.
Ale, trzymając się programu "Kościół, szkoła, strzelnica", jest zupełnie niezbędne, żeby emigracja zaczęła inwestować w kraj, ale żeby dokonywała inwestycji bardzo celowych, precyzyjnie wybranych. To znaczy nie chodzi o to, żeby emigranci mieli się opodatkować i urządzać składki na sprawę polską ogólnikowo rozumianą, żeby było dobrze, raczej chodziłoby o to, żeby jeden Polak drugiemu Polakowi, jedna parafia drugiej parafii, żeby tworzyły jakiś punkt oparcia. Jedna szkoła drugiej szkole. Ach, jakżeby to było cudownie, gdyby Polacy na emigracji nie czekali tylko na to, że może wreszcie w jakichś wyborach jakiś bardziej polski rząd się wyłoni w Warszawie, ale żeby tymczasem właśnie rozejrzeli się za tym, którego tu proboszcza w kraju i razem z jego parafianami wspomóc w realizacji programu "Kościół, szkoła, strzelnica".
A kogo wspierać? Tych wspierać, którzy szanują, kochają i kultywują tradycję katolicką, tradycję polską i nie są naiwniakami, którzy myślą, że to wszystko się załatwi samym gawędzeniem. Takich ludzi trzeba wspierać. Więc to jest jedna Błękitna Armia, bez której sprawa polska nie znajdzie pomyślnego rozwiązania.
Druga Błękitna Armia to są – i uwaga, proszę zanotować, że ja to mówię z pełną powagę i że nie jest to żadna figura literacka, to co tutaj prezentuję – to jest Błękitna Armia tych Polaków, którzy są już na tamtym świecie i wiemy, że za życia dobrze wybierając, są już po tej dobrej stronie, są w niebie, są świętymi u Boga za piecem. Tych Polaków, naszych orędowników, mamy tam cały szereg, tych, których Kościół Święty, rzymski katolicki rozpoznał jako świętych i błogosławionych.
Po prostu bez ich orędownictwa sami sobie nie poradzimy. Ale mamy, każdy z nas, tych orędowników, którzy nie są postaciami znanymi ogółowi, a więc nie przeprowadzono żadnych ich procesów beatyfikacyjnych, kanonizacyjnych, ale my wiemy, że blisko im było do Pana Boga. To są być może nasi dziadkowie, może nasi pradziadowie, to są ci nasi bliscy, którzy za sprawę polską dali życie, a Boga się nie wypierali za życia, no to oni tam są.
Albo wierzymy w to, co powtarzamy co najmniej co niedziela w kościele, wierzymy w świętych obcowanie, wierzymy w to, że oni są realnie, że oni żyją, no to, mój Boże, dlaczego się upieramy, by nasze sprawy polskie prowadzić bez ich udziału.
Święci mają to do siebie, że – jak mówi pani doktor Wanda Półtawska w nowym filmie, który będę miał okazję tutaj pokazać w najbliższych tygodniach – święci to święci, ale tylko ludzie, więc trzeba im powiedzieć. Oni nie są wszechwiedzący. Pan Bóg jest wszechwiedzący. Świętych trzeba konkretnie poprosić, i w ogóle Pan Bóg lubi, żebyśmy się konkretnie opowiedzieli, Pan Bóg oczekuje od nas czegoś więcej niż tylko siedzenia, czy nawet klęczenia z założonymi rękoma i modlitwy ogólnikowej, żeby było dobrze i żeby Pan Bóg poradził sam, jak uważa najlepiej. Jest wobec nas takie wyraźne oczekiwanie, żebyśmy prosili o łaski i wspomożenie Boże, ale konkretnie.
Otóż właśnie tym, co nam może pomóc konkretyzować nasze prośby, jest pamięć o możliwości korzystania ze wstawiennictwa naszych świętych. I to jest ta druga Armia Błękitna, bez powrotu której do spraw polskich nie możemy liczyć na szczęśliwe zakończenie. I jeszcze raz powtórzę – ja myślę o tym bardzo praktycznie, bo co to znaczy przyzywać, wzywać do powrotu tę Błękitną Armię, co to znaczy prosić o wstawiennictwo świętego Andrzeja Bobolę, świętego Stanisława, świętego Maksymiliana Kolbego czy właśnie naszych dziadków? Jeśli my ich zaczniemy rzeczywiście prosić o wstawiennictwo, to też piorunująco szybko pomaga uświadamiać sobie, jak my sami mamy się prowadzić, jak mamy urządzać swoje życie i jak mamy urządzać życie publiczne, co nam wypada, a czego nam nie wypada.
Jakże naród, który nie prosi o pomoc Opatrzności, jakże ma tej pomocy doznawać. Jakże naród, który obraża Pana Boga codziennie, akceptując funkcjonowanie systemu, który jest obraźliwy dla Stwórcy, ponieważ w najlepszym wypadku ignoruje Jego obecność, Jego istnienie, Jego rolę w naszym życiu, jakże taki naród ma się spodziewać cudów, które są potrzebne do tego, żebyśmy odzyskali swoje państwo i mogli zrealizować naszą misję dziejową. Pan Bóg nie byłby sprawiedliwy, gdyby błogosławił takiemu narodowi, który o to błogosławieństwo nie prosi. Trzeba najpierw poprosić.
Więc jedna Armia Błękitna – Polacy na obczyźnie, druga Armia Błękitna – Polacy w niebie. I wtedy my w kraju zaczniemy lepiej rozumieć, kim jesteśmy, jaka jest właściwa miara nam przeznaczona, jaki jest kontekst, w jakim występujemy. I wtedy zobaczymy, że orzeł z czekolady i dwadzieścia pięć lat "demokracji" to jest po prostu jakiś obraźliwy, trywializujący nasze istnienie frazes. A teraz oczywiście powie ktoś na to wszystko – ja to szereg razy już słyszałem, nawet od osób, które życzliwie oceniały moje gawędziarstwo czy to historyczne, czy polityczne – że wszystko to nawet bardzo ciekawe, tylko po co to katolstwo, to wszystko psuje. Podobnie ze strony katolików spotykałem się szereg razy z takim rozczarowaniem, kiedy okazywało się, że mam bardzo radykalne, wolnościowe podejście do kwestii gospodarczych, do ekonomii. Wtedy z kolei byłem demaskowany jako korwinista. Otóż rzecz w tym, że godzę jedno z drugim i drugie z trzecim.
Tak, staram się być radykalnie wyzbyty złudzeń w każdej z tych sfer. I to pozwala mi odnajdować integralność polskości, właśnie w podejściu wolnościowym, w kwestiach gospodarczych razem z podejściem bardzo tradycyjnym w kwestiach religijnych. Że to wszystko być nie może, bo nie ma większości. Na to ja zawsze odpowiem, że to właśnie jest przesąd i fałsz demokracji, że jakiekolwiek sprawy tego świata mają być rozstrzygnięte przez większość. To jest właśnie oszustwo. W istocie owszem, to jest proceder rozhuśtywania nastrojów mas, ale tymi, którzy huśtają, są zawsze zdeterminowane mniejszości.
To są właśnie loże, mafie i służby. I otóż to, co oni na naszą zgubę i na złe zdziałają, to my możemy odkręcić, tylko właśnie nie czekajmy na żadną większość, tylko raczej idźmy na jakość, nie na ilość, bo Polska potrzebuje ochotniczej armii uniwersalnych żołnierzy, komandosów polskości, a nie jakiejś masy poborowych z przymusu, którzy nie są ani chętni, ani świadomi tego, w jakiej wojnie światów i wojnie cywilizacji biorą udział.
Rozmawiamy w Mississaudze, byłeś tutaj na kanadyjskiej premierze filmu "Nie o Mary Wagner", było dużo ludzi, film jest wstrząsający. Powiedziałeś, że czas na drugą część, czas na sequel w języku angielskim. Dlaczego?
Film "Nie o Mary Wagner" po raz pierwszy miałem okazję pokazywać rodakom w Toronto, ale również anglojęzycznej publiczności, wśród której byli także niektórzy bohaterowie tego filmu. Nieobecna była tytułowa bohaterka, Mary Wagner, ponieważ od szeregu tygodni z powrotem jest w pobliskim więzieniu w Milton pod Toronto. Bardzo będę się starał być świadkiem wśród publiczności jej kolejnej rozprawy w jej kolejnym procesie, który właśnie się zaczął. No i cóż, wiem z bezpośrednich relacji, że Mary Wagner postanowiła zmienić swoją strategię jako podsądna i zadeklarowała, że więcej już do tutejszego wysokiego sądu nie przemówi. Zobaczymy, jakie wnioski stąd wyciągną jej sędziowie i prokuratorzy. Jej świadectwo w dalszym ciągu pozostaje ważne i w dalszym ciągu nas, którzy jesteśmy z tej strony bramy więziennej, zawstydza jasnością swojego przekazu.
Co by było w drugiej części?
O, druga część filmu... no właśnie, z całą pewnością mogłaby się okazać pasjonująca, dlatego że dramaturgia tej biografii i dramaturgia tej sprawy sądowej, która się rozwija tutaj samorzutnie, jest niezwykle ciekawa, właśnie dlatego że w bardzo wyrazisty, drastyczny sposób stawia kwestię ochrony ludzkiego życia. Szczególnie drastyczne jest to, że dzieje się to tutaj, w Kanadzie, w tej witrynie wystawowej liberalnej demokracji. Za kulisami rozgrywają się rzeczy straszne. Jak wiadomo, Kanada jest państwem, które nie chroni ludzkiego życia, bo po prostu nie uznaje nas za ludzi, dopóki się zdrowo nie urodzimy, dopóki nie przyjdziemy na świat. A jak dowiedziałem się w ostatnich dniach, państwo kanadyjskie promuje przemysł aborcyjny, ponieważ przyobiecało matkom, które poddadzą się aborcji po 19. tygodniu życia płodowego, urlop macierzyński, to znaczy zwolnienie w tym samym wymiarze 17 tygodni, które przysługuje matkom, które dały życie swoim dzieciom zamiast śmierci. To jest nic innego, jak tylko poszerzanie popytu na usługi przemysłu aborcyjnego, i to jest żywy horror, to się tutaj dzieje naprawdę. I Mary Wagner przez heroizm swojego życia, które jest wyrzeczeniem się wolności w coraz już szerszym wymiarze czasowym, pomaga nam sobie to uświadomić.
Myślę, że gdyby udało mi się, gdyby była możliwość kontynuacji tej pracy, to rozbudowany zostałby wątek zmarłego dr. Henryka Morgentalera, którego kwalifikacje medyczne, jak się okazuje, mogły być kwestionowane. O tym mógłby być film.
Dziękuję bardzo i zapraszamy na przegląd Twoich filmów 1 lutego do Centrum im. Jana Pawła II w Mississaudze, z premierą filmu o Wandzie Półtawskiej "Nie jestem królikiem doświadczalnym".
Film o pani Wandzie Półtawskiej, do tej pory nie ma jeszcze dystrybucji, ale będę miał zaszczyt tutaj go zaprezentować tytułem pokazu autorskiego i po nim spotkania autorskiego.