A+ A A-

Miłość jest zaraźliwa...

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Z 91-letnią dr Wandą Błeńską rozmawiała w 2002 roku Krystyna Starczak-Kozłowska

Pod koniec listopada w wieku 103 lat odeszła Wanda Błeńska – lekarka i misjonarka, nazwana "ikoną życia misyjnego", "matką trędowatych", "polską Matką Teresą"... Honorowa obywatelka Ugandy i Poznania, w 100. urodziny odznaczona przez prezydenta RP Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, a wcześniej przez Jana Pawła m.in. II Orderem św. Sylwestra. Centrum Badawcze w Bulubie, gdzie z trędowatymi spędziła 43 lata życia – nosi nazwę "Wanda Błeńska Training". Tam zresztą nazywano ją "Dokta", a kochano tak bardzo, bowiem walcząc z grozą trądu, przez te wszystkie lata wcielała w życie ideę, która była jej dewizą: "Lekarz nie tylko leczy ciało, ale leczy też duszę".

Miałam szczęście nie tylko poznać tę niezwykłą kobietę, ale i przeprowadzić z nią wywiad w 2002 roku, gdy po powrocie z Ugandy, w Polsce dalej działała na rzecz misji. Z tym moim wywiadem wiązało się niezwykłe zdarzenie: umówiłam się telefonicznie z dr Wandą, że przyjadę do niej z Bydgoszczy do Poznania i spotkamy się na peronie dworca PKP. Po opuszczeniu pociągu stałam tam zdziwiona, że ona się nie zjawia. Po 15 minutach pojawiła się jednak ta 91-letnia kobieta z ręką na temblaku, przepraszając za spóźnienie i gęsto się tłumacząc, że przedwczoraj złamała rękę, a nie znała mego numeru telefonu, żeby mnie zawiadomić, i niełatwo jej było złapać dziś taksówkę...

W Kanadzie poszłam z tym wywiadem do jednego z ówczesnych czasopism polonijnych. Redaktor naczelny przeczytał i po paru dniach mi go zwrócił, tłumacząc, że i tak nikt z czytelników nie uwierzy, że taka kobieta w ogóle może istnieć i tak działać...

A jednak takie osoby jak "Dokta" pojawiają się na świecie – i jest to dla nas, ludzi, źródłem wielkiego optymizmu...

K.S-K.: Trąd należy do najstarszych chorób ludzkości. Już Pan Jezus leczył trędowatych. Mimo postępów medycyny czyściec trędowatych trwa przez wieki do dziś... Pani spędziła równo 43 lata jako lekarz trędowatych w Ugandzie. Kiedy podjęła Pani decyzję, aby tak spędzić większość życia?

W.B.: Właściwie od początku, odkąd sięgnę pamięcią, myślałam o tym. Po ukończeniu gimnazjum w Toruniu, jeszcze w czasach studenckich – na wydziale Akademii Medycznej w Poznaniu, wiedziałam, że chcę być lekarzem misyjnym. A te nasze najgłębsze marzenia zawsze się spełniają.

K.S-K.: Wprawdzie na przeszkodzie stanęła wojna...

W.B.: Tak, marzenia musiałam odłożyć na potem. Wstąpiłam do wojskowej organizacji podziemnej "Gryf Pomorski'. W 1945 r. byłam aresztowana i wywieziona z Gdańska, ale wydostałam się z matni. Po wojnie objęłam Szpital Miejski w Toruniu, który po odejściu Niemców został bez personelu. Powróciłam do Zakładu Higieny w Toruniu, potem przeniosłam się do Państwowego Zakładu Higieny w Gdańsku... Ale los widocznie wiódł mnie do moich ukochanych misji, oczywiście drogą okrężną. Postanowiłam zająć się w Niemczech bratem chorym po pobycie w oflagu. Nie dostałam pozwolenia na wyjazd, więc popłynęłam po kryjomu statkiem przewożącym do Niemiec polskie konie – umówiłam się z polskimi marynarzami i w budce na węgiel przepłynęłam niedostrzeżona podczas rewizji...

K.S-K.: Słyszałam, że pielęgnowała Pani brata, a tymczasem statek odpłynął...

W.B.: I tak odcięłam sobie drogę powrotną do kraju. Wstąpiłam więc do "Pestek" – kobiecej służby wojskowej gen. Maczka, pracowałam w polskich szpitalach wojskowych w Niemczech. A gdy dostałam pozwolenie na wyjazd do Anglii, odbyłam w Liverpoolu kurs medycyny tropikalnej. Mieszkałam tam u Irlandki, u której wynajmował również pokój father Robinson ze Zgromadzenia Białych Ojców. Powiedziałam mu, że chętnie pojadę do Rodezji, do polskich misji, ale okazało się, że jego biskup gwałtownie potrzebował lekarki w Fort Portalu, tam też miał wybudować osiedle dla trędowatych, do czego jednak nigdy nie doszło.

K.S-K.: No i w Ugandzie zaczyna się nowy rozdział w Pani życiu. W 1950 r. jako jedyny lekarz, została Pani rzucona na dziesiątki kilometrów tego skrawka afrykańskiej ziemi. Jak się Pani czuła, obejmując opieką najpierw szpital w Fort Portal, a potem osiedle trędowatych w Bulubie? Irlandzkie franciszkanki, które prowadzą tu misję, nadały Pani funkcję lekarza naczelnego, bo nie było tam żadnego innego...

W.B.: Zobaczyłam szereg budynków z glinianych cegieł, suszonych w słońcu. Miejscowe chaty mieszkańców były budowane z pali bambusowych i wylepiane gliną. Zobaczyłam trędowatych, wyrzuconych z domów przez rodziny. Musiałam zacząć od operacji obrzezania, bo mężczyźni mieli tak wielkie nacieki, że nie mogli oddawać moczu. To byli moi bracia i chciałam im pomóc.... Było około 200 trędowatych, a ich liczba wzrosła później do ok. 400. Kiedy przyjechałam, nie było żadnego sprzętu medycznego. Duże Siostry pracowały wśród chorych, rozdając lekarstwa, zastrzyki czy opatrując rany, jedna z nich natomiast prowadziła regularne badania laboratoryjne i fotograficzną dokumentację chorych. Pozostałych sześć zakonnic zajmowało się administracją i hodowlą zwierząt. Misjonarze produkowali dachówki. W jednej z chat kazałam zdjąć dachówki i – założyć szybę – to była sala operacyjna. Operacje odbywałam na łóżku polowym...

K.S-K.: Brak było prądu, często i wody pitnej, a także sufitów w domkach - to wiem z Pani dzienniczka, w którym notowała Pani wrażenia.

W.B.: Ale siostry stale coś starały się ulepszyć i co parę lat coś dokładały. Gdy co pięć lat jeździłam na urlop do Polski, zawsze po powrocie zastawałam coś nowego – sufit, wodę, łazienkę...

K.S-K.: Ile lat była Pani jako jedyny lekarz na tym terenie?

W.B.: Około 20 lat, potem przybyli moi koledzy po fachu z Polski...

K.S-K.: Wróćmy do tych pionierskich lat 50. W swym dzienniczku, pod datą 13 maja 1950 r., pisze pani: "Dużo pacjentów ciężko chorych, wypadki śmierci... Poszłam w góry, chyba 40 km, szłam 8 godzin. Tak dawno się nie śmiałam, chyba ostatni raz w Nosambii... Strasznie mi się chce płakać...". Chyba na początek takie zetknięcie z bezmiarem nieszczęścia – to musiał być szok. Nie omijały Pani też stresy, wynikłe ze zwykłego ludzkiego zmęczenia, czasem bezradności...?

W.B.: Mówi Pani o przemęczeniu... Jak się kocha swoją pracę, to się go nie odczuwa, a ja miałam szczęście, że pokochałam swoją pracę. Dla mnie ona była fascynująca. Ale zmęczenie bywało i to co Pani zacytowała – z poczucia bezradności, gdy czasem nie można było pacjenta wyrwać śmierci, zwłaszcza gdy to było małe dziecko... To są odczucia nie do uniknięcia. Początkowo osaczał mnie też nie tylko pejzaż i klimat, ale i inność afrykańskich braci... Szybko pokochałam Ugandę z jej niepowtarzalnym pejzażem, wspaniałym Jeziorem Wiktorii, widokiem na wspaniałe, ośnieżone szczyty Kilimandżaro, Górami Księżycowymi, wulkanami. Niemniej gdy zaczynałam, nie od razu poczułam się swojsko – wydawało mi się, że zewsząd śledzą mnie dziesiątki czarnych jak węgiel oczu. To była bariera języka i mentalności.

K.S-K.: Wkrótce te oczy zaczęły patrzeć na Panią z największą ufnością. W trudnej walce o stworzenie warunków do leczenia trędowatych dysponowała Pani silną bronią: łatwością zjednywania sobie ludzi, zapałem i żarliwością w dążeniu do celu.

W.B.: Szybko nabrałam pewności siebie i rozmachu, gdy zaczęłam pojmować narzecze lutoro. A ile jest tych murzyńskich narzeczy! Gdy w 1953 r. zdobyłam wreszcie pieniądze na laboratorium, traktowałam to jako osobiste swoje szczęście.

K.S-K.: Rok wcześniej jeden z przybyłych lekarzy obejrzał Pani preparaty histopatologiczne i rzekł zdumiony, że on sam potrzebował 12 lat na opanowanie histopatologii trądu. Gdy zobaczył, że nie dysponowała Pani wówczas ani lodówką, ani cieplarką, nie miał po prostu słów, by wyrazić uznanie. A plemię Busogi, które zamieszkuje Bulubę, wpadło w osłupienie, widząc, że ich biała lekarka, którą nazwali "Dokta", pędzi po buszu na angielskim motorze BSA 125...

W.B.: Kupiłam go sobie, by docierać nawet do 100 km odległej Kampali, czy też podległej sobie osady trędowatych w Nyandze, gdzie było 250 pacjentów i duże trudności z wodą. Ale jakoś dawaliśmy sobie radę.

K.S-K.: A jak radziła sobie Pani z poczuciem samotności?

W.B.: Owszem, czasami gnębiła mnie samotność. Wówczas słuchałam świerszczy i żab, gładziłam mego psa (niestety psy często zdychały na śpiączkę czy od kleszczy) lub sięgałam po dobrą lekturę – to pomagało. Miałam też oswojoną małpkę i ta potrafiła mnie rozweselić.

K.S-T.: W 1958 r. w Pani dzienniczku pojawia się takie zdanie: "Dziś rano odkryłam pod prawym kolanem drętwe miejsce leciutko zaróżowione – do wieczora nie ustąpiło. Czyżby? Na myśl o tym czuję raczej podniecenie niż przygnębienie. Ale trudno oderwać mi myśli. Co chwilę patrzę na to i macam. Poczekam do poniedziałku – może przejdzie? Hmm...". Co Pani wtedy zrobiła?

W.B.: Wzięłam biopsję i to podejrzenie na szczęście się nie sprawdziło.

K.S-K.: Ale przecież istniała na co dzień realna możliwość zarażenia się trądem. A Pani nigdy nie używała rękawiczek przy badaniu trędowatych, posługując się zawsze gołymi rękami...

W.B.: Trąd poznaje się po tym, że plamy są suche, nie pocą się, a nerwy podskórne są w tych miejscach powiększone. To trzeba stwierdzić za pomocą dotyku. Nie używałam rękawiczek również dlatego, bo chory nie może poczuć, że się go boję albo brzydzę. Wiem, wielu boi się zarazy i gdy miałam na praktyce studentów, część z nich trzymała podczas wizyt ręce splecione z tyłu, aby przypadkiem nie dotknąć... A przecież warto wiedzieć, że trąd ma dwie główne odmiany: tzw. trąd gruźliczy, czyli małobakteryjny, jest niezaraźliwy, atakuje tylko nerwy obwodowe i skórę – i na niego choruje w Afryce aż 80 proc. trędowatych. Drugi, tzw. guzowaty, czy lepromatyczny, wielobakteryjny, jest zakaźny, obejmuje przede wszystkim narządy wewnętrzne. Tworzy guzy, zgrubienia, powoduje, że skóra twarzy brzęknie, fałduje się i twarz zmienia się nie do poznania, przywodząc na myśl rysy lwa. Ten rodzaj trądu jest zaraźliwy, a jego uleczalność zależy w dużym stopniu od zaawansowania choroby. Podatność na trąd jest w znacznym stopniu uwarunkowana. U białych trąd występuje rzadziej, ale za to przybiera on formę złośliwą, trądu lepromatycznego.

K.S-K.: Nie bała się Pani jednak...

W.B.: Nie. Właśnie rzecz w tym, żeby się nie bać, wtedy zwiększa się odporność immunologiczną organizmu. Lekarz, który się boi, nie może tam pracować. Ja po prostu o tym, że należy się obawiać, zapomniałam w trakcie pracy. Traktowałam trąd jak inne choroby.

K.S-K.: Jak wyczytałam, w obu rodzajach trądu są stany ostrego zapalenia, tzw. reakcji...

W.B.: Tak, z tym że w trądzie gruźliczym w reakcji następuje całkowite znieczulenie rąk i nóg, porażenie pewnych nerwów, owrzodzenie, uszkodzenie palców z powodu urazów znieczulonych kończyn – to właśnie jest najbardziej tragiczne, stanowi ogromne zagrożenie dla ciała chorego.

K.S-K.: Podczas swej wizyty w Ugandzie w 1967 r. Zofia Florczak, późniejsza autorka książeczki o Pani pt. "Dokta" i drugiej pt. "Buluba, opowieść o osiedlu trędowatych w Ugandzie", ze zdumieniem patrzyła, jak krucha i drobna dr Wanda dokonuje zarówno amputacji chorych kończyn, jak i precyzyjnych operacji plastycznych, przywracając w miarę normalny wygląd zniszczonym przez trąd fragmentom ciała. W Bulubie był już wówczas duży nowy szpital, wielka sala operacyjna, sala wykładowa, laboratorium kliniczne i histopatologiczne, biblioteka medyczna...

W.B.: A także gabinet fizykoterapii i terapii zajęciowej, dla której utworzono zakład szewski i protezownię, itd. Nowoczesny ośrodek zbudowany został przy pomocy finansowej Niemieckiego i Holenderskiego Stowarzyszenia Pomocy Trędowatym oraz FAO i BELR-y.

K.S-K.: Dodajmy, że Pani prowadziła badania okresowe wszystkich pacjentów, mieszkańców Buluby, niezależnie od normalnej pracy w obu szpitalach w Bulubie i Nyandze, gdzie poza trądem należały do Pani wszystkie działy medycyny, a oprócz tego pracownia histopatologiczna. No i kontakty ze środowiskami naukowymi wielu krajów Europy. A jeszcze szkolenia personelu pomocniczego na potrzeby Ugandy, Kenii, Tanzanii, Sudanu, a także wykłady na uniwersytecie w Makarere, potem zamienione przez Panią na jednotygodniowe pobyty studentów medycyny w Bulubie, gdzie mogli bezpośrednio zetknąć się z leprozorium. Propagując leczenie trąd, odbywała też Pani długie wyjazdy do Indii, brała udział w światowych zjazdach leprologów. Czy nie był to trud ponad siły jednej kobiety?!

W.B.: Dlatego otrzymałam wsparcie – i to od swej dawnej koleżanki z Torunia, Janki Bartkiewicz, dziś patronki bydgoskiej i toruńskiej harcerek-seniorek. Znałam ją od "zawsze", a zwłaszcza z czasów okupacji, gdy pracowała w naszym toruńskim Zakładzie Higieny. Była zapaloną harcerką, przed wojną prekursorką żeglarstwa harcerek, założycielką Funki – tego wielkiego harcerskiego ośrodka żeglarskiego na Pomorzu. Pod koniec lat 50. przeniknięta ideą czystego, przedwojennego polskiego harcerstwa, założyła na UMK w Toruniu wśród studentów instruktorską drużynę harcerską w tym duchu. Po paru latach ówczesne władze poleciły zlikwidować tę drużynę, założycielkę spotykały szykany. I Janeczka, wówczas 50-letnia, postanowiła zmienić kontynent, nieść potrzebującym pomoc w Ugandzie. U mnie zjawiła się w 1965 r. Przeszkolona specjalnie u prof. Degi w Poznaniu w zakresie technik ortopedycznych i u toruńskich szewców, u których też się przed wyjazdem uczyła, stała się znakomitym "butologiem". Potrafiła tak "wypieścić" obuwie, protezy, szczudła na zniszczone trądem odnóża, że chorzy wielbili ją. Co więcej, robiła tak ładne sandały ze skóry, że zdrowi je kupowali. I tak było przez 10 lat, dopóki przedwcześnie nie zabrał jej rak przełyku, choroba często występująca w Ugandzie. To był dla mnie wielki cios... Janeczka była niezwykłą osobowością i miała wspaniały talent do przyjaźni. Często w chwilach wolnych pływałyśmy żaglówką, w czym, jak Pani wie, ona była mistrzynią.

K.S.: Chyba miałyście w kontakcie z tamtejszą naturą wiele przygód, często niebezpiecznych...?

W.B.: Kiedyś na Jeziorze Wiktorii zaatakował mnie ranny hipopotam... Bardziej niebezpieczny był moment, gdy Janeczka siedziała za kierownicą jako kierowca – a były to czasy gen. Amina – i raptem z przerażeniem spostrzegamy, że stojący przy szosie żołnierz bierze do ręki kałasznikowa i mierzy w nas. 
Kula rozbiła w samochodzie lusterko nad głową Janeczki, przeszyła siedzenie!!! Przejeżdżające samochody wojskowe nie zwróciły na ten fakt najmniejszej uwagi, pomogli nam jedynie znajdujący się opodal, szarzy ze strachu Murzyni. Nam na szczęście nic się nie stało." – I mówią – że Boga nie ma!" – powiedziano nam, gdy zajechałyśmy do garażu.

K.S-K.: Na tych niezmierzonych afrykańskich przestrzeniach nigdy się Pani nie zgubiła?

W.B.: Owszem, raz zgubiłam się w dżungli, w górach Rwensori. Szłam ostatnia w grupie, pomyliłam ścieżki. Uratował mnie odgłos szumu rzeki, nad którą byliśmy trzy godziny wcześniej. Jakiś głos wewnętrzny mi mówił: idź w tym kierunku... I odnalazłam ostatnich tragarzy...

K.S-K.: Wiem, że kiedyś bardzo niebezpieczny wąż afrykański, mamba, ukrył się pod pani krzesłem właśnie wówczas, gdy przyjmowała pani pacjentów...

W.B.: Murzynom nie brakuje refleksu i błyskawicznie udało się im ją wydobyć. Gorzej było wówczas, gdy wpadłam do wielkiego przepastnego dołu – pułapki dla bawołów. Miał ponad 2,5 m wysokości. Na szczęście udało mi się wydostać, jako że jestem mniejsza od bawołu. Żeby było dowcipniej, drugi raz wpadłam do sąsiedniego dołu – Murzyni wykopali ich około 20. Tak, proszę Pani, moje życie to tysiące małych cudów...

K.S-K.: Jak układało się współżycie z tubylcami?

W.B.: Na szczęście tam nie ma kompleksu: biały-czarny, bo w Ugandzie był kiedyś tylko protektorat brytyjski – kolonia. Nie było tam dyskryminacji rasowej. Ugandyjczycy mają więc do białych zaufanie. A są to ludzie, którzy bardzo łatwo się uczą, tylko trzeba ich naprowadzić. Uczyłam ich np., że rany trzeba opatrywać czymś sterylnym. Pytam ich: – Czy macie coś takiego? – Skąd, nie ma. Więc im mówię: – Jak robicie dobrą potrawę z bananów, to je trzy godziny gotujecie w liściach na parze, a podpalacie drewnem. Czy to drewno, zamienione potem w biały popiół, jest sterylne? – Tak. – A chłonne? – Tak. No to przyłóżmy na to szmatę i mamy sterylny opatrunek. Słuchali zdziwieni, ale stosowali moje pouczenia. Oni są bardzo prostoduszni. Przyjechała kiedyś do Ugandy grupa z WHO uczyć, że chory musi nogi moczyć, a pokazywano, jak to czynić, używając niebieskiej miednicy. Za trzy miesiące przyjeżdżają sprawdzić: – Czy moczyliście nogi? – Nie, bo nie mamy niebieskiej miednicy. Kiedy indziej nasza Polka uczyła ich higieny i miała wykład, że muchy przenoszą zarazki. Poparła swój wykład plakatem, na którym była ogromna mucha. Po zajęciach zaczęła z nimi dyskutować i oni mówią: – U was to inaczej wygląda, bo wy macie takie ogromne muchy, a u nas są maleńkie.

K.S-K.: Mieszkańcy Ugandy w piękny sposób potrafią wyrazić wdzięczność. Kiedy raz wyjechała Pani do Europy na dłużej, a ich kraj pogrążony był w wojnie domowej, gdy Pani wróciła, witali Panią na kolanach i od granicy Buluby do szpitala powsadzali do ziemi młode witki bananów – tak wita się najbardziej znamienite osoby..

W.B.: Muszę sprostować – te witki bananów były dla ministra, który jednocześnie przyjechał, a kobiety ugandzkie zawsze klękają, gdy witają szanowaną kobietę lub w rozmowie z mężczyznami... Wzruszające jest to, że oni mają serca przepełnione wdzięcznością i dają temu wyraz na swój sposób.

K.S-K.: Ale i my, Polacy, też umiemy docenić Pani wielkie serce i niezwykłe poświęcenie. Kiedy po Pani powrocie z Ugandy na stałe do Polski, Uniwersytet Poznański przyznał pani doktorat honoris causa, miała miejsce wielka uroczystość: śpiewał chór Stuligrosza, wyświetlono film o Pani, otwarto wystawę poświęconą Pani działalności, a w farze odbyła się msza z procesją, potem grano poloneza i profesorowie w togach oddali Pani cześć. Byłam obecna na tej uroczystości i zauważyłam, że wśród takiego przepychu hołdowania wydawała się Pani trochę zagubiona...

W.B.: Wszystkie lata pracy lekarza misyjnego spędziłam z dala od zgiełku i splendoru świata... Poza tym uważam, że te różne pochwały i odznaczenia należą się również tym, którzy ze mną tam pracowali: siostrom, koleżankom i kolegom, którzy w ostatnich 20 latach dzielili ze mną trud pracy lekarskiej i nauczycielskiej. Bez ich ofiarnej pomocy ośrodek w Bulubie nie sprostałby swoim zadaniom.

K.S-K.: Myślała Pani, patrząc na zgotowane jej zaszczyty, że tam, w Ugandzie, jeszcze na Panią czekają?

W.B.: Nie kryję, że tęsknię za ludźmi tego skrawka afrykańskiej ziemi... Ale oni są wszyscy bardzo blisko – bo w moim sercu...

K.S.-K.: A wracając do trędowatych, którym poświęciła Pani ponad 40 lat życia. Jak obecnie wygląda ich sytuacja na świecie? Powiedzmy to na przykładzie Ugandy: ilu tam było trędowatych, gdy Pani wyjechała, a ilu jest obecnie? Czy trąd jest uleczalny?

W.B.: Odkąd lekarz norweski, Gerard Hansen, wykrył w 1874 r. bakcyla trądu, wiemy, że pałeczka trądu należy do tej samej rodziny mykobakterii, co pałeczki gruźlicy. Ostatnio dzięki mikroskopom elektronowym badania nad trądem poszły daleko naprzód, ale nie wynaleziono dotąd profilaktycznej szczepionki, natomiast jeśli idzie o leczenie, uczyniono duży krok naprzód. Trąd małobakteryjny jest z pewnością uleczalny przy zastosowaniu leczenia skojarzonego, jak również trąd wielobakteryjny w niezbyt zaawansowanym stadium, natomiast zniszczone nerwy nie regenerują się. Niektóre zniekształcenia można naprawić chirurgicznie, ale braku palców nie da się uzupełnić, chyba transplantacją kończyny... Pyta Pani, ilu jest trędowatych w Ugandzie? Gdy przyjechałam, było ich wówczas w rejestrze 24 tysiące w dwóch dystryktach Ugandy, a dziś jest tylko 400 w całej Ugandzie. Ale jeśli idzie o trąd na świecie, sprawa nie wygląda jeszcze zbyt optymistycznie. Jest 3-4 mln zagrożonych, którymi trzeba się opiekować. Największe skupiska na świecie ma Azja, Indie, Daleki Wschód, Indonezja, Polinezja, dość dużo jest też w południowej Ameryce. Do 2000 r. nie wyeliminowano trądu w tym sensie, żeby było mniej niż 1 przypadek na 10 tys. mieszkańców. I to jest dla nas, białych braci, stałe wyzwanie...

K.S-K.: Pani je podejmuje nadal. Nie bacząc na piękny wiek, mogę chyba zdradzić – 91 lat – jeździ Pani z odczytami po Polsce, by budzić w ludziach, zwłaszcza młodych (spotkania w szkołach), współczucie i chęć niesienia pomocy Afrykańczykom chorym na trąd, propagować Fundację Pomocy Humanitarnej Redemporis Missio. Cały świat docenił tę Pani piękną, humanitarną postawę i trud pracowitego życia. Papież Jan XXIII nadał Pani wysokie odznaczenie "Pro Eccclesia et Pontiface", Jan Paweł II odznaczył zaszczytnym "Bene Merenti". Wróciła Pani po 43 latach do kraju udekorowana Krzyżem Kawalerów Maltańskich. Najważniejsze chyba jest to, że z Pani stale promieniuje radość. Proszę mi powiedzieć: co kryje się u podstaw takiego ukierunkowania całego Pani życia?

W.B.: Myślę, że determinacja: aby kiedyś sobie nie wyrzucać, iż nie zrobiłam tego, co trzeba, że mam, gdy mój brat nie ma... Zdrowie i siły do pracy są mi ciągle darowane. Moją troską jest, by ich używać zgodnie z wolą Bożą. Chciałabym podzielić się z Polakami, a zwłaszcza z młodzieżą, pragnieniem niesienia pomocy tym biednym dzieciom ugandzkim, które nie tylko cierpią głód, ale są ostatnio uprowadzane w niewolę do Sudanu. A pomóc można zawsze materialnie czy modlitwą, trzeba ich tylko trochę pokochać. A Miłość chyba też jest zaraźliwa...

Rozmawiała: 
Krystyna Starczak-Kozłowska

PS Ci, którzy chcą pomóc afrykańskim dzieciom i dorosłym, chorym na trąd, mogą to uczynić, tak jak to od lat czyni moja przyjaciółka, Jadwiga Rosińska, która co miesiąc wysyła 29 dolarów na podany niżej adres . Chyba taka suma w miesięcznym budżecie nikomu nie zrobi wielkiej różnicy, zwłaszcza jeśli to zestawić z niesłychaną wprost szansą i możliwością wyleczenia dziecka z trądu... A jest to realne: koszt wyleczenia jednego dziecka z tej straszliwej choroby wynosi ok. 300 dolarów. 
Oto adres Misji:
effect:hope. The Leprosy Mission Canada. 200-90 Allstate Parkway, Markham, ON L3R 6H3, tel. 1-8004044288, 1-8885377679, 8884689966. 
Jeśli chcą Państwo wiedzieć więcej, możecie skontaktować się z Jadwigą: 414-614 6209.

Artykuły powiązane

Zaloguj się by skomentować

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.