To, bywało, kiedy pan August Siedlnicki, wojewodzic podlaski, co był wiernym ojczyźnie obywatelem, a naszym kolegą, ale któremu podróże po zagranicznych krajach ocmuciły były rozum, że bez potrzeby wszystko nim świdrzył i wszystko po swojemu chciał tłomaczyć – to my nieraz uszy sobie zatykamy, tak nam dokuczy, a czasem i oberwie za to. Za takowe gadania raz ofuknął go porządnie JW. Krasiński, marszałek generalny konfederacji:
– A co to waćpan za prorok – prawi – abyś nowej wiary nauczał? My się naszej trzymamy i za nią się bijem, a jeśli waćpan jej nierad, to wracaj sobie do Poniatowskiego; tam znajdziesz dość farmazonów i przekrztów, co ci potakiwać będą.
A i ów pan Siedlnicki, że te swoje niedorzeczy plótł więcej, aby tym za rozumnego uchodził, niż z przekonania gruntownego, o tym się przeświadczyłem. On to zaczepiał księdza Marka, który go, bywało, z wielką cierpliwością zbija, ale na koniec i cierpliwości mu nie stanie, zawsze jedno i jedno odpierać – ile że w każdej rzeczy świadomemu trudna sprawa wdać się w certamen [spór] z takim, co coś nachwytawszy, nic nie zgłębił. Razu jednego wyzwał go był wedle swego zwyczaju na dysputę i dowodził mu po swojemu, że tylko w Boga wierzyć trzeba, a więcej w nic. Ksiądz Marek z początku tłomaczył mu wszystko, jak potrzeba, ale widząc, że tamten się upiera, raptem go zapytał:
– A dawno waćpan się spowiadał?
Coś mu na to odpowiedział ni siak, ni tak, a ksiądz Marek:
– Jutro rano przyjdziesz do kościoła, ja waćpana wyspowiadam, a teraz idź do siebie i gotuj się na jutro; to lepiej niż fatałaszkami trąbić w uszy tym, co te rzeczy lepiej od waćpana rozumieją.
Zmieszał się wojewodzic; my byli ciekawi, co z tego będzie, i rano poszliśmy do kościoła, i zastaliśmy go klęczącym przy konfesjonale i spowiadającego się księdzu Markowi. Nie rozpierał się z nim, ale bił się w piersi. A jaki z niego się zdawał bezbożnik! Ale jak mawiał ksiądz Marek: czy to wszystkiemu wierzyć, co człowiek o sobie mówi? Dobrze, że trafił na boskiego męża, co go zwrócił na właściwą drogę, ale czy jest roztropnie na tak wielkie narażać się niebezpieczeństwo, jedynie dla dogodzenia swojemu wielomówstwu, aby żartować około swojego zbawienia? Co do mnie, gdyby nie tyle innych, nierównie gruntowniejszych jeszcze pobudek, samo obcowanie z księdzem Markiem i patrzanie własnymi oczyma na to, co on robił, już byłoby mnie przekonało, że są ludzie, którym Bóg użycza władzę nadzwyczajną, i cuda robią. A to, co pisać będę, wiadome było wszystkim w czasie konfederacji barskiej i dziś jeszcze wielu takich, co to słyszeli od ojców swoich, naocznych tego świadków. Już w tym był cudownym mężem, że najdumniejszych magnatów, jak i najburzliwszych szlachciców w tej konfederacji tak był radom swoim zhołdował, taką ufność w nich dla siebie zyskał, że chyba tam, gdzie nie był, jedność się przerywała; a co dziwniejsze, że w stateczności i wytrwałości wszystkich zachowywał, bynajmniej płonnych nie robiąc im nadziei. Owszem, nieraz sam słyszałem, jak on powtarzał, że Pan Bóg nie da nam szczęścia, że wielkie klęski spadną na ojczyznę, ale że trzeba swoją powinność robić: „Niewielka to rzecz iść za sprawą pomyślną, co z wiatrem nie popłynie. Ale kto się poświęca za sprawę świętą, choć nieszczęśliwą, tego Pan Bóg lubi i te usiłowania nie przepadną, bo on je pobłogosławił”.
– Człowiecze, Pan Bóg bez ciebie ciebie stworzył, a bez ciebie ciebie nie zbawi – mówił on w jednym swoim kazaniu po odebraniu wiadomości o klęsce stołowickiej, którą już wielu ostygać zaczynali. – Toż samo z ojczyzną. A wiele to świętych, co żywot swój na pokucie trawili i oprócz Boga o niczym nie myślili, a spokoju znaleźć nie mogli? Owszem, niczym Bóg oschłości wewnętrznej nie raczył odwilżać. A czyż oni wtedy mówili: „Nie ma ratunku, wszelka nasza praca daremna; wolimy się z czartem pogodzić”. Nie, nie, bracia moi! Jeszcze więcej podejmowali tych na pozór bezowocnych trudów i Pan Bóg w porze przez siebie postanowionej sowicie za wszystko nadgrodził. Toż z ojczyzną, co z jednym człowiekiem. Niech jej syny dla niej znoszą przeciwności, niech pracują, a pracują nie zrażając się, że pociechy Bóg nie daje, aby się z czartem nie godzili! Pan Bóg znajdzie czas na wszystko. A powiedzieć, że On zapomni o ofierze czystej dla ojczyzny zrobionej jest to bluźnierstwo ledwo nie takie, jakby mówić, że Jego nie ma.
I takimi słowy rozżarzył już gasnący związek.
– Ojcowie – kazał, już nie pamiętam, w jakiej okoliczności – ledwo kęsa jadła sobie nie żałujecie, aby wnuków dostatki rozszerzyć; ani tego śmiem wam naganić, bo i bogactwo jest darem Bożym; byle uczciwie, zbierajcie je dla potomków, a godziwe w tym celu wasze ofiary Bóg pobłogosławi. Miejcież równą cierpliwość i w ważniejszych rzeczach. Cieszycie się nadzieją, że dzieci i wnuki używać będą przyjemności, z których siebie dla nich pozbawiacie; cieszcie się więc, że choć trudy i klęski znosicie, dzieci i wnuki będą wolnymi; bo bez ojczyzny, bez wolności na co się im zdadzą dostatki? Nie jest bogatym, kto posiada to, co może mu być co chwila przemocą wydartym.
Razu jednego staliśmy obozem pod Jędrychowem, gdzie mieszkał JW. Ankwicz, kasztelan sandecki, pan godny i nam sprzyjający. Pan Bóg jego w synie nie pobłogosławił: on w ślady ojca nie wstępował; ale pokój umarłym. Otóż ten zasłużony senator starszyznę naszą zaprosił na wielki obiad, a dla nas, niższych, na dziedzińcu były zastawione jadła. Cieszyliśmy się wszyscy w Bogu; a na pokojach za stołem z panami siedział ksiądz Marek, o którym wiedział JW. kasztelan, co to był za człowiek. Spełniano tam rozmaite zdrowia wodzów dobrej sprawy; za każdym zdrowiem wiwatówki się odzywały, aż ksiądz Marek, powstawszy a nalawszy kielich wina:
– JJWW. panowie, pozwólcie mnie jedne wnieść zdrowie, po którym spodziewam się, że nie mniej huczne dadzą się słyszeć wiwaty. Proszę panów za sobą na ganek.
Z całym zgromadzeniem wyszedłszy na dziedziniec, na cośmy wszyscy patrzeli, podniósł oczy do góry i chwil kilka był jakby w jakim zachwyceniu, a potem odezwał się:
– Zdrowie Przenajświętszej Trójcy – i spełniwszy kielich, nim przeżegnał małą chmurkę, nad nami wiszącą.
W tym momencie jak zaczęło błyskać a grzmieć, raz po raz siedm razy piorun uderzył, że wszyscy tulić się zaczęli do księdza, prosząc, by dał pokój, a wyznając, iż są bardzo przelękli. Ksiądz Marek powiedział:
– Nie bójcie się, dzieci! Pan Bóg błogosławi zabawom waszym.
A krzyżem drewnianym, co go nosił z paciorkami u boku wedle obyczaju karmelitańskiego, przeżegnawszy chmurę, ona się natychmiast rozeszła i najpiękniejsza wróciła pogoda.
A jeszcze lepiej mu się udało pod Rzeszowem. Nasz obóz przytykał Rozwadowa, a Moskwa pokusiła się stamtąd nas wykurzyć i była o to perepałka, ale my ją wytłukli, że ze wstydem musiała się cofnąć do swoich szańców pod Przeworskiem; my tedy więcej stu ludzi zabrali w niewolą, nie licząc, cośmy nabili. Ksiądz Marek na koniu, z krzyżem w ręku, wszędzie się znajdywał, pokąd potyczka trwała, i kilka razy był obskoczony Dońcami. On był dla nich łapczywą zdobyczą, bo wiedzieli o nim, co to był za człowiek i jak on dla nas był lepszy niż sto armat. Tak na niego ostrzyli zęby, że gdyby on i jakikolwiek z naszych wodzów, ledwo nie sam pan Kaźmierz Puławski, uciekali przed nimi, a każdy inną drogą, nie wiem, za którym by z nich prędzej. Dony poszli w pogoń; jeno że jako lud niewierny, nie znali się na jego świętobliwości, ale myślili, że on sobie czarta zhołdował, który za jego rozkazem czynił te wielkie dziwy, co im były wiadomymi. Obskaczali go, my też dzielnie jego bronili, a on nam: „Nie uważajcie na mnie, a swoje róbcie; oni dziś mnie rady nie dadzą”. My go usłuchali: a jak takiego nie słuchać? I to nam posłużyło, bo wielu się za nim cietrzewiło, a my innych dusili. Otóż co zaczną nacierać na księdza, by go na spisy uchwycić, a on ich przeżegna drewnianym krzyżem, to spisy powietrze kolą, mimo habitu idąc, a ksiądz się tylko uśmiecha, że Dońce ze złości aż z rozumu odchodzą; a na koniec kilku z nich, widząc, że lubo bezbronny, ani żelazo, ani ołów jego nie chwyta, próbowali rękoma go porwać i z sobą zataskać, ile że koń księdza Marka nie był zwinnym, a on sam, jako mnich, po łacinie siedział i zresztą nie uciekał. Ale co który przybliży się do niego, to jak go przeżegna, Kozak na ziemię bęc jak długi, a koń jego w czwał nie nazad, ale do naszych – i tak kilku położył, że każdy, lubo bez szwanku wstał, ale już utraciwszy konia swojego.
Jak to zobaczyli Kozacy, dopiero sami zaczęli się żegnać, uciekając do swoich i krzycząc, że czort Lachów broni; a my za nimi, że gdyby nie ich armaty, bylibyśmy cały ich obóz zdobyli.