– Panie Kaźmierzu – mówił pan chorąży litewski, już nieco uspokojony, ale jednak jeszcze cierpiący (blisko ich zjadałem chleb ze schabem, co go mnie był udzielił pan Korsak, porucznik piatyhorców, nieustraszony w boju starzec, a mój szczególny dobrodziej. Nigdy nie traciłem ani słówka z tego, co mówiła starszyzna, i dobrze to zachowałem w pamięci, że na starość powoli wszystko wydobywam.). Patrz, panie Kaźmierzu – mówił nasz regimentarz do pana Puławskiego – co to my cierpieć musiemy z łaski tego czartów pomazańca, który swojego dziada pokazać nie potrafi, a któremu się uroiło nad starożytną szlachtą panować. My tu leżym, tam gdzie by myśliwy poczciwego psa nie położył, a ten pieczeniarski syn wylęga się na puchach podobnych jemu panów rady, co mu za chleb Rzeczypospolitej swoje żony zadzierżawiają. Anie łatwiejszego jak tego babiarza na nasze gody zaprosić.
– Diabła tam, panie Stanisławie! On, słyszę, w Warszawie tak otoczony jak obraz cudowny w czasie odpustu.
– Nie wierz waćpan temu, panie Kaźmierzu! Ja wszystko własnymi oczami namacał; nie jest to lis tak ostrożny, by go z jadźwiny nie przywabić. Wiesz, że nie najdawniej byłem w Warszawie.
– Ale, ale! Dobrze, że mnie o tym wspominasz, panie regimentarzu, bo bijąc się ciągle, nie miałeś czasu o tej podróży twojej mówić. Teraz ku temu pora. Jakże to było?
– Oto wiesz, że najstarszy mój syn w konwikcie warszawskim u jezuitów. Stojąc tedy pod Kozienicami, nimeś przybył nad nami objąć dowództwo, byliśmy w zupełnej nieczynności. Ja się bić chciałem i o to się kłóciłem z panem Zarębą, ale ten mnie pokazał wyraźny rozkaz od Generalności, by nic nie rozpoczynać, póki generał Demulier nie przybędzie. Jegośmy się nie doczekali, a tylko czasu nakwasili. Aż tu mi się przyśniło, że mój chłopiec obłożnie zachorował; takem się nafrasował, że bądź co bądź, postanowiłem sobie go nawiedzić. Przebrałem się w opończę jako szlachcic na zagrodzie o służbę starający się i puściłem się samopas do Grójca. Tam zaszedłem na przedmieście do czynszowego szlachcica prosząc, by mnie dla miłości Pana Boga przyjął. Był mnie rad gospodarz, gorzałeczką mnie poczęstował, prażuchami ze słoniną nakarmił i dał mi się wyspać na słomie w swojej izbie. A jak by nie było, sześć mil piętami gościniec nabiwszy w jednym dniu, jego przyjęcie było mi milsze nad wszystkie biesiady nieświeskie. Ale gdyśmy i gorzałeczką, i gawędką jeszcze się bawili (szlachcic miał o czym mówić, bo i po klasztorach kiedyś sługiwał, i lat kilka furmanką się bawił), wymówił się, że nazajutrz z żoną i z podkarmionymi gęsiami na parokonnej fornalce puszcza się do Warszawy. A ja, mu przerywając: „Ach, tatku, ach, dobrodzieju, zabierz mnie z sobą, azaliż przy asędzieja szczęściu służby nie znajdę dla siebie.” – „Panie bracie –odpowiedział mnie – to trudna sprawa; moje chabety mizerne, a jak na furę trzy kojce pełne nałożę, a do tego moją imość, co ją, jak widzisz, mospanie, porządnymi połciami Bóg obdarzył, to ja piechotą iść muszę, bo i beze mnie tego aż nadto, że fornalka idzie noga za nogą. A gdzież waćpana umieścić? Ja bym rad dogodzić, ale jest nad czym myślić, jak by to zrobić.” Poczciwą miał twarz stary, że można mu było się powierzyć, i miałem pokusę dobyć zza nadra parę czerwonych brzęczączek i prosić go, by Żydka najął dla mnie. Ale wstrzymałem się, bo taki diabeł nie śpi, a coś imość przebąkiwała, że król przez Grójec przejeżdżał, że bardzo piękny, że jej chłopca głaskał i że nie wie, czego chcą od niego konfederaci. Już to wiesz, panie Kaźmierzu, że wszystkie baby dusze za niego by oddały. „Żeby cię pomsta wzięła, przebrzydła czarownico!” – pomyśliłem sobie – tu trzeba być ostrożnym, bo chociaż gospodarz dobry szlachcic i o nas inaczej trzymał, jakoż bo nawet był ofuknął żonę: „Co waspani znasz, to nie gęsi karmić; żeby tam było nic potem, toby do tego nie należał JW. Krasiński, nasz starosta, z którego łaski my grzędy ryjem” – ale widać było pomimo tego, że był osiodłany. Nie chciałem wpaść w podejrzenie, po pańsku występując; trzeba się było chudopacholstwa jeszcze trzymać. Tak ja mu: „Wiesz, panie ojcze, że łatwa rada: imość z gęsiami na fornalce, a ja z waćpa-nem piechotą przy koniach”.
„Tać by to było nieźle, ale moją imość znają na rogatkach, bo co dwie niedziele popod nimi przejeżdża z drobiem albo ze mną, albo z sąsiadem. Ale jak nas dwóch zobaczą przy koniach, żeby czasem nie zatrzymali, by opytać, skąd, dokąd i po co? Żeby to waćpan miał o czym czas tracić, toby parę dni o swoim chlebie się tłomaczyć byłaby mniejsza. Ale jak widzę, panie bracie, niewiele mieć musisz grosiwa przy duszy – niech cię to nie obraża, bo nie taisz się z tym, że szukasz kawałka chleba, a twoja opończa nieosobliwsza. A i my, jak widzisz, niewieleśmy od waćpana bogatsi nie swoim, ale kupnym owsem gęsi karmiemy, bo całe nasze gospodarstwo – nasz ogród, a cały majątek – dwa podjezdki. Zestarzeliśmy się, krwawo pracując, a nie możemy przyjść do cynowego naczynia, jak to po szlachcie bywa, ale na glinie z drewnianych łyżek jemy jak chłopi. A czy się zarobi, czy się straci, co roku trzeba i czynsz zapłacić, i dyrektorowi, co chłopców uczy, żeby kiedyś na ludzi wyszli. A Bóg świadek, że chciałbym waćpanu pomóc.”
Potem naradziwszy się z swoją babą, która lubo zawojowana przez Poniatowskiego, niezgorsze miała serce, powrócił do mnie z tym, co uradzili: „Panie bracie, chyba tak zrobimy: ja, choćbym rad być w Warszawie, w domu zostanę, a jutro skoro świt żona z kojcami na fornalce, a waćpan piechotą z batogiem; tylko na koni krzycz, a nie zacinaj, bo żona takiego wrzasku narobi, że odrzekniesz się podróży, i na fornalkę nie siadaj jak piecuch. A jak ci Pan Bóg dopisze, że się w jakim dworze umieścisz, a dobrze, nie zapominaj o Małużeńskim, herbu Lis, co ci przysługę robi. Bo to tak u nas z dawien dawna: waćpan się dziś mnie kłaniasz, choć nie ma komu, a ja za rok waćpanu. A jak się kiedy wzmożesz, bo wszystko u nas być może, a mnie już nie będzie, pomagaj moim synom. A teraz żonkę ci powierzam, byś mi ją szczęśliwie do Warszawy zawiózł”.
I tak, mój panie Kaźmierzu, pan chorąży wielki litewski, regimentarz konfederacji barskiej, Orła Białego kawaler, pani Małużeńskiej służył za furmana. Ale była szlachcianką, i zacną, choć ubogą – równy równemu służyć może. I szczęśliwie trafiliśmy, gdzie nam było potrzeba, a przy rogatkach nas nie zatrzymano; zostawiłem imość przy Żelaznej Bramie, obiecując jej, że kupca jej przyprowadzę, a sam poszedłem do kapucynów, moich dobrych znajomych, a co są dla mnie wylani; raz, że ich klasztor w Olesku naszej fundacji, po wtóre, że jak wiesz, wszystkie u nas klasztory zawsze za dobrą sprawą. Ale przez drogę nieraz myśliłem sobie: „Oj, żeby jaki bryś z Poniatowskiego psiarni mnie poznał, lepsza byłaby dola gęsi, com ich przywiózł, niż moja”.
To ja, obwitawszy się z naszymi podściwcami, poszedłem z ich kanalarzem, który mnie od razu poznał, bo bywał w Podhorcach na kweście u ojca mojego, do Żelaznej Bramy i pani Małużeńskiej przyprowadziłem kupca. Brat kanafarz zaprowadził ją ze wszystkimi gęsiami do blichu, gdzie blicharz, na dewocji mieszkając, co ułatwiał wydatki klasztorne i przez którego ręce pieniądze przechodziły – za wszystko bez targu zapłacił, co zaceniła, bo ja już był to ukartował. I pożegnałem ją, prosząc, by się mężowi ode mnie kłaniała. Cały dzień u gwardiana siedziałem, a wieczorem poszedłem do jezuitów, których nie miałem powodu się obawiać, bo ich miłość ojczyzny nie mniejsza niż u kapucynów. Jakoż tam kilkadziesiąt zakonników, z których większa połowa wiedziała, kim jestem, a przecie byłem bez obawy.
Mojego Adasia uściskałem; przebył on wprawdzie febrę, ale już był zdrów, znacznie podrósł. Co to za piękny chłopczyk, panie Kaźmierzu, a jak się uczy! Będzie kiedyś z niego pociecha dla Rzeczypospolitej. To ja pięć dni przebyłem między kapucynami a jezuitami i po mieście się szastałem, a kto był mi niepotrzebny, ten mnie nie poznał. Otóż późno nocą, wracając do kapucynów, u których stałem, zawsze napotykałem Poniatowskiego, bez straży, że gdybym miał czym, w łeb bym mu wypalił jak psu, a nikt by się i nie dowiedział, kto mu się przysłużył. I przyznam ci się, panie Kaźmierzu, i wam kolegom, że tak tego człowieka nienawidzę, że ile razy go spotkałem, jakby jaka pokusa do mnie przystępowała, że żałowałem, iżem się nie opatrzył pistoletem pod opończą. Może, gdyby jego nie stało, pokój byłby w Rzeczypospolitej.
– Deus avertat! – wykrzyknął pan Puławski. – A to byśmy dopiero wskórali. Ze wszystkich stron króle nas przypierają, daliby nam, żebyśmy jednego z ich braci zamordowali.
– To się też z uniesieniem tylko mówi, my pany i szlachta, a nie zbójce, a co się nie godzi, to nie godzi.
Aż tu pan Cyriak Potocki, starosta żydaczewski, który z królem miał osobiste zajście od tej pory, kiedy to jeszcze on, będąc w stanie rycerskim, sejm był zerwał, dla uciśnienia synów ministra Bruhla, któremu pan Cyriak był mocno obowiązany i za którego wstawieniem znaczne starostwo otrzymał. I o to wyzwał go był na pojedynek, a jego się nie doczekawszy, plac ostrzelał; a był dzikiej odwagi. I przysłuchiwał się tej rozmowie jako i my, i cały czas chędożył broń swoje; zerwał się z swojego miejsca:
– Panie regimentarzu, nie cofaj tego, coś pierwej powiedział, święte były twoje słowa. Jak tego tchórza, tego niewieściucha się pozbędziem, z Polski zrobi się raj. On nam potrzebny jak piąte koło w bryce. Ja panu służę do Warszawy, bo jużeś doświadczył, jak teraz do niej trafić; ja panu do chorążyca będę asystował, a powraca jąć do kapucynów, jak tylko spotkamy tego, co go pan starosta augustowski, szanowny wódz, nazywa bratem królów, co nas przypierają, moją ręką jego ubiję i z tego będę się chlubił przed całym światem.