farolwebad1

A+ A A-

Pamiątki Soplicy (36)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

pamiatki-soplicyOtóż więcej tygodnia, com bawił w zamku okazałym, u możnego obywatela, prócz domowników żywego ducha nie widziałem, choć sąsiadów miał mnóstwo, bo tam żaden magnat nawet takich obszernych włości jak u nas nie posiada. To mnie mocno zadziwiło: jak można takie życie prowadzić, wszystko mieć do przyjęcia ludzi, a nie widzieć ich u siebie. U nas by obywatel zwędził się z nudów, a on się nie nudził, bo miał wielką bibliotekę i różnego gatunku zbiory. To jakieś kwiatki zasuszone w papierze, to robaczki szpilkami pokłute, to muszle rozmaitego kształtu, to kruszce wszystkie, jakie tylko są na świecie, a których nazwiska tak recytuje, jakby litanię do Najświętszej Panny, że ani się zatnie, bo on to wszystko mnie pokazywał i tłomaczył. To kiedy się napracuje w polu, to te swoje drobiazgi przepatrzy, przeczyści, przekłada – i tak mu czas schodzi. A jak mnie mówił, to każdy u nich obywatel ma podobne rupiecie i nimi się bawi, że mu gawędy nie potrzeba. My, szlachta, tego u siebie nie mamy ni się na tym znamy, a cała nasza zabawa z ludźmi obcować.

Kiedy szlachcic przyjdzie do wioszczyny, jako zwykle w niej domu nie zastanie, zaraz go stawi nad folwarkiem, a tak, żeby gościniec było widać, aby przez okno wyglądać, czy kto nie łaskaw nawiedzić. To jeśli się spostrzeże, że z daleka kurzawa się podnosi, ledwo serce nie wyskoczy z radości, że może ktoś o nim nie zapomniał. A kiedy nadzieja nie zawiedzie, to dopiero szczęście! Ugaszcza się łaskawcy, oprowadza się go do stajni, popisuje się przed nim pracą swoją, wypije się z nim, a nagawędzi się, że ledwo nie płacze przy pożegnaniu. Kiedy dusza się wylewa, trudno czasem, żeby się coś i nie wymówiło, bo serce do ust się przedziera. Ale było na to lekarstwo. Za dawnych czasów, kiedy się ważna rzecz powierzała, wymagano przysięgi na dochowanie jej w tajemnicy. Jak kto się zwiąże przysięgą, to choć mu czasem język zaświerzbi, zaraz mu staje straszny sąd Boży przed oczyma; a jak człowiek zastanowi się, jak tam i piecze, i kole, zaraz mu język świerzbić przestanie. Kiedy się ukartowało w Częstochowie, aby króla porwać z Warszawy, czego potem pan pułkownik Łukawski gardłem swoim przypłacił, to więcej trzechset było nas w zmowie; ale żeśmy przysięgli sobie wieczne milczenie, tak się ono dochowało, że dotąd nawet całkowity ten wypadek tajemnicą jest pokryty. Panom Łukawskiemu i Strawińskiemu życie obiecano, jeżeli[by] wydali, kto do tego należał: woleli być straconymi niż kogokolwiek pociągnąć, bo przysięga nie fraszka. Dawno to wszystko minęło; już i ojczyznę przeżyliśmy, a przecie pomimo tylu, co w to wchodzili, nic się nie objaśniło; co piszą, to tylko domysły. I ja bym milczał, ale będąc ostatnim żyjącym, co do tego dzieła należał, może się kiedyś o tym i wypiszę, raz, że nie mamy się czego wstydzić, bośmy w niczym nie przestąpili obowiązków obywatelskich, a po wtóre, żeby pana Kaźmierza Puławskiego oczyścić od krzywdzącego podejrzenia, jakoby on chciał królowi życie odebrać. Teraz wspomnę tylko o pierwszej myśli tego przedsięwzięcia, gdzie i skąd ona się wylęgła.

        Jakby rozbójnicy jacy tułaliśmy się w Niepołomickiej Puszczy po przegranej pod Oboma, gdzie pan Szyć odbił pana Puławskiego, już w rękach Dońców będącego. Zaszliśmy aż w głąb puszczy. Było nas przeszło tysiąca ludzi niedobitków, ale to był rdzeń barskiej konfederacji. Porozpalaliśmy ognie, że było widno jak wśród dnia, chociaż noc była ciemna; ale późna jesień i taka wilgoć, że ognie nas dosuszyć ledwo mogły. Byliśmy zmęczeni; duch nas tylko pokrzepiał, ale członki ledwo się ruszały. Nam nie żal cierpieć, ale, mój Boże, serce się rozdzierało, widząc naszych panów, do zbytku i miękkości nawykłych, leżących na błocie.

        Ksiądz Marek siedział na kłodzie i pacierze swoje odprawiał, a na drugiej kłodzie siedział pan Puławski, zamyślony, i dłubał drążkiem w ognisku, jakby się nim bawił. A obok księdza Marka na łokciu oparty leżał na wpół JW. Rzewuski, chorąży litewskie i stękał, bo rana, którą był dostał w nogę przy dobyciu Krakowa; a która się nigdy nie była zupełnie zagoiła, odnowiła mu się i wielkie mu czuć dawała boleści, rozdrażniona niewygodą.

        A każdy z nas by mu rad swojego zdrowia udzielić, bo to był pan z rzadkim sercem, z wielkim dowcipem i skromnością. Ksiądz Marek obwinął był mu nogi w swoją opończę, którą z siebie zdjął, a sam w jednym habicie siedział. Ale to wszystko jego bólów nie zmniejszało, stękał a stękał. Na koniec się odezwał:

        – Oj, boli, boli! Kto w Boga wierzy, dobij mnie, bo dłużej nie wytrzymam! Księże Marku, ja patrzał na twoje cuda: zrób tak, żeby mnie noga nie bolała; większą u Boga mieć będziesz zasługę, niż że brewiarz odmawiasz.

        – Panie chorąży, ja ci nie poradzę. Wola Pana Boga, byś cierpiał.

        – Otoś mnie dopiero pocieszył, księże Marku. A co ja winien, żeby nade mną, nędznym, Pan Bóg się pastwi.

        – Nie bluźń, panie chorąży, i nie wchodź w rozporządzenia Boże, a ufaj, że one są sprawiedliwe. Oj, żebyście wiedzieli, jaka jest potęga w cierpieniach, wszyscy byście radzi byli cierpieć. Kiedy bydlę cierpi, żal mnie, bo ono doświadcza nienagrodzonej krzywdy, ale człowiekowi kiedy Pan Bóg cierpienie posyła, daje mu wielki skarb, byle z niego chciał korzystać. Uderz się w piersi, panie chorąży, a wyznaj, że chociażeś z takich, co, daj Boże, aby wszyscy nie gorszymi byli, masz z Panem Bogiem rachunek do zmazania. Teraz cierpisz na ciele, a bywało, żeś mu nadto dawał rozkoszować; to twój spowiednik lepiej wie ode mnie, a coś nabroił, to diabeł na swojej karcie napisał; a jak cierpisz, to mu rachunek mażesz, jak będziesz umierał, będzie papier biały i już nie będziesz nigdy cierpiał. Chorąży dobrodzieju, żebyśmy tu tylko mieli żyć z sobą, tobym na pazury brał, by tobie ulżyć, ale że ufam, że zawsze będziemy gdzieś z sobą mieszkać, to mniej się o tobie frasuję, bo wiem, że niezadługo będziesz mnie przypominać, jak dobrze wyszedłeś na tym, żeś się trochę umęczył.

        – Oj, trochę! Nie daj ci, Boże, tego „trochę” doświadczyć, co ciebie ni kula, ni kartacz nie chwyta; bo sam widziałem nieraz, że tam leziesz, gdzie łatwo innemu dostać po kościach. Ja wiem, że za grzechy pokutować trzeba, ale czyż tak koniecznie, żeby od pięty do golenia szybami rozpalonymi mnie głaskali? Niech mnie bolić przestanie, a ja wolę pokutować jak święty: pacierze posty, a wreszcie dyscypliny.

        – Każdą pokutę zniesiesz, byle nie tę, którą Pan Bóg zsyła. A czyś pomyśliwszy się odezwał, panie chorąży? Jak sam wybierzesz pokutę, to jeszcze zadanie, czy Pan Bóg ją przyjmie, czy nie. A ta, którą On sam posyła, pewnie jest Mu miłą. Panie chorąży, dotąd mówiłem z tobą jako z chrześcijaninem, z człowiekiem; a teraz pozwól, niech się odezwę do regimentarza generalnego naszej konfederacji. Kochasz ojczyznę, służysz jej z takim poświęceniem, a cierpieć dla niej nie chcesz?

        – To już nadto, księże Marku! Ja za ojczyznę cierpieć nie chcę? A byłże kiedy dla niej większy ode mnie męczennik? Ojciec i brat jęczą w Sybirze, moja żona ode mnie rozłączona, moje dzieci porozproszane, mój majątek złupiony. A ja jakież życie prowadzę? Konfederacja nieświeska – biję się; ona rozwiązana, a ja po dżumach tułam się w Turecczyźnie; wracam do ojczyzny i moskiewskie więzienie w niej znachodzę. Radomska konfederacja mnie uwalnia, a tu mnie ojca w kajdanach wleczą. Konfederacja barska nastaje – szósty rok się biję. A ty, księże, co wszystko wiesz, wiesz, ile łez i krwi dla ojczyzny wylałem; czterdziestu lat nie mam, a jużem zgrzybiał, tyłem cierpiał dla niej; tylko się żyje, aby jej się wywiązać. Żebym wiedział, że jej pomogę, toby nie żal cierpieć, nie żal i za moje grzechy cierpieć, których tak wiele jest, ale pozwól na biedę popłakać, bo już ci ja nie z żelaza. Ja do ciebie, mój księże Marku, szczęścia nie mam.

        – Panie chorąży, przepraszam, żem cię nieco obraził; ale ile mnie to pociechy robi, żeś się tak obruszył na samo wspomnienie, że nie chcesz dla ojczyzny cierpieć. Tak dzielni mężowie dla prawnuków swoich wyrobią pomyślne czasy, choć ani oni sami, ani ich dzieci nawet ich się nie doczekają. Ale co to za dziwne pokolenie będzie to, dla którego pracujem! To będą olbrzymy. A gdybym nie wiedzieć jak wam tłomaczył, nie zrozumiecie, do jakich dzieł Pan Bóg ich przeznacza i dlaczego to wszystko jest tak związane, że ojczyzna musi skonać i po drugi raz się odrodzić, ażeby oni swojego powołania dopełnić mogli. Oni będą więksi od was, a przecie wy będziecie wzorem dla nich i uwieńczoną będzie pamięć wasza, bo Pan Bóg wzbudzi wieszczów, którzy wygrzebają was z zapomnienia i wystawią was, jakimi jesteście. Na tych wieszczach nie poznają się zrazu, a oni będą zwiastunami rozwiązania długo brzemiennego czasu. Ale wielcy potomkowie wasi będą ich czytać z uniesieniem w odnowionej ojczyźnie, bo już stara, ta, w którą patrzym, będzie tylko w wieszczów tworach – a tak pamięć wasza nie zaginie ani ich wdzięczność. Panie chorąży dobrodzieju, nie wątp o moim przywiązaniu; źrzenicy oka mojego tyle nie miłuję, ile ciebie.

        Oto widzisz w mojej rubryceli zapisane imię Stanisława Ferdynanda, bo co dzień za tobą się modlę. A oprócz twojego imienia i innych znajdziesz, jeszcze żyjących, za których powodzenie Boga proszę, obok umarłych, dla których spoczynku błagam, a patrz, jak wielkie niektóre nazwiska. A tu jeszcze znajdziesz mianowanych tych, co dopiero za lat kilkadziesiąt się narodzą, a których mnie Pan Bóg objawił. Co to będą za ludzie, jak się pokażą! A ja już zawczasu za nimi się modlę, bo im kto większy między ludźmi, tym więcej modlitw potrzebuje. A prawda, panie chorąży, że jak podniosłem myśl twoją do następnych czasów, to i ból ci już znośniejszy – a przecie...

        Tu wpadł ksiądz Marek w jakieś zachwycenie, a my tylko milcząc patrzali na niego, bo coś było w nim, że nie można było wątpić, iż on, święty człowiek, z Bogiem rozmawiał. Zapominaliśmy o nędzy naszej, kiedy on mówił, a nie tylko my, cokolwiek więcej ukrzesani, ale nawet i prostaczkowie, co podzielali nasze trudy, leżąc na przemoczonej ziemi, głowy podnosili, by go słuchać; i mówiłby do jutra, a żaden by nie zasnął. Skrzepłe dopiero członki rzeźwiły się jakąś siłą nieznajomą; radzi byśmy odnawiać boje, by naszą odwetować przegranę, albo twardsze jeszcze pociski znosić dla szczęścia tych prawnuków, którycheśmy, nie znając, miłowali; bo to będą nasi mściciele, krew krwi i koście kości naszych. Ten sam duch, to samo czucie i ich będzie ożywiać. Jako obywatel nie samoistnym życiem, ale wspólnym wszystkim obywatelom, tym nawet, co się jeszcze nie narodzili, oddycham.

Więcej w tej kategorii: « Pamięć (22) Pamięć (23) »
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.