Podziękowawszy za miłe przyjęcie, pożegnałem kapitana i poszedłem do mjr. Sikorskiego, by zasięgnąć języka. Jak sierżant szef oświadczył, od kilku godzin trwa konferencja, niech pan poczeka. Więc czekam. Wreszcie wychodzą – wszyscy jacyś przygnębieni. Sami kapitanowie. Może to dowódcy kompanii. Sikorski nie zapoznaje mnie z nimi. Co u licha? Bez słowa wziął mnie pod rękę i poprowadził do gabinetu. Była druga, gdyśmy się żegnali. Żadnych poleceń, instrukcji ani nowych wiadomości dla siebie nie otrzymałem. Zdaję sobie sprawę, że w tej sytuacji potrzeba trochę czasu, aby się całe dowództwo – to najwyższe, jak i niższe szczeble, pozbierały.
Jednoczesny atak na granicę zachodnią, południową i północną, a atak z góry na cały kraj, spadł na wszystkich jak grom z jasnego nieba i pokrzyżował wszystkie plany strategiczne i operacyjne.
Zajrzałem najpierw na górę, do cekaemistów – bractwo spało snem kamiennym, jedynie podwójne warty każdego plutonu maszerowały po odcinku im wyznaczonym tam i z powrotem. Służbę pełnił kolega Horwat. Upewniwszy się, że wszystko w porządku, poszedłem do Obozu. Obóz otoczony wozami i wózkami robił wrażenie prawdziwego obozu wojskowego z okresu wojen kozackich. I tu wszyscy spali z wyjątkiem wartownika i sierżanta Lipińskiego, który w pierwszą noc chciał osobiście dopilnować bezpieczeństwa. Konie były poza Obozem, uwiązane w dwóch rzędach. Robiły wrażenie sytych i zadowolonych ze swojej sytuacji. Szef furażu, według oceny Lipińskiego, udał nam się – bardzo dba o konie.
Noc była jasna i bardzo ciepła. Poprosiłem Lipińskiego, żeby mnie obudził przed szóstą, i, rozłożywszy koc w płytkim rowie, położyłem się do snu. Za podgłówek służył hełm. Noc była spokojna.
Drugi dzień wojny i dalej idziemy sami przeciwko potężnym siłom niemieckim, które prą na wschód, na południe i północ Rzeczypospolitej. Do godziny jedenastej spokój w przestworzach. Później gdzieś daleko słychać detonacje. Życie toczy się normalnie. Ludzie chodzą do pracy, dzieci do szkoły, tramwaje i autobusy kursują po mieście, sklepy czynne, na ulicach ruch. Ja również prowadzę normalne szkolenie załóg, sprawdzam przydatność poszczególnych dowódców do wstępnie przydzielonych funkcji, staram się z cywilów zrobić pełnowartościowych wojaków – dopóki nie przeszkadza mi nieprzyjaciel. Chodzi o to, aby im żołnierka weszła w krew. Do szkolenia wstawiłem nawet walkę na bagnety. Doszedłem do wniosku, że tych bezrobotnych luzaków trzeba też włączyć do ćwiczeń, przecież to też cekaemiści z wyszkolenia. Było ich 16 chłopa.
Jest niedziela, 3 września. Budzą mnie wybuchy bomb i rozrywające się szrapnele artylerii przeciwlotniczej. Bój toczy się wprawdzie daleko od nas, ale każdej chwili może eskadra nieprzyjacielska znaleźć się nad nami. Zarządziłem pogotowie. Gdy się podniosłem, zauważyłem pod olszynką stojącą tuż przy moim „łóżku” ławeczkę, na niej miskę z wodą, mydło, szklankę, na sęku drzewka wiszący ręcznik – jak w bajce, powiedziałby sowiecki czełowiek. Uśmiecha się Lipiński i zauważa: „Zły wybór”? Pytam o Kazia. Poszedł po śniadanie dla pana. Dokąd, nie wiem.
Umyłem się, ogoliłem, wciągnąłem mundur i udałem się na górę. Kolega Pacek, jak go w podchorążówce nauczyli, sprężystym krokiem wyszedł naprzeciw i zameldował, że plutony są już na stanowiskach bojowych. Okazało się, że zrobił pobudkę o piątej, by żołnierze mogli skorzystać z umywalni szpitalnych, nim wstaną chorzy. Podziękowałem mu i jednocześnie mianuję go swoim oficjalnym zastępcą, co dzisiaj rozkazem dziennym zostanie podane kompanii do wiadomości. Dowódcą I Plutonu mianowałem plutonowego Wacława Wagnera, który wczoraj w grupie dalszych spóźnionych zameldował się.
Kiedy wróciłem do Obozu, spotkała mnie druga niespodzianka ze strony Kazia. Na miejscu miski stał koszyk nakryty białą serwetką, a Kaziu stał obok. Na pytanie, co to jest, odpowiedział, że „to jest śniadanie”. Podnoszę serwetkę i widzę: dzbanek, filiżankę, talerz, podstawek, dwie buły z masłem i salcesonem, kawał babki. Kaziu, skąd ty to masz, pytam. „Kupiłem.” Jak to? Koszyk, dzbanek, talerz też kupiłeś? Zaraz wytłumaczę Panu Dowódcy. Poszedłem do sklepu na Górnośląskiej i proszę o kilkę bułek z masłem i jakąś dobrą wędlinę. Pani pyta mnie, dla kogo. Mówię, że dla swego dowódcy, który broni tej dzielnicy przed samolotami niemieckimi. To ona na to, że trzeba inaczej przyszykować śniadanie. I tak właśnie przygotowała. Kazała mi wieczorem przyjść po kolację. Mnie dała 3 bułki z wędliną i paczkę papierosów. Chciałem zapłacić, ale nie chciała przyjąć pieniędzy.
Chłopie, mówię, co ja mam z tobą zrobić? Kaziu na to spokojnie: „Zastrzelić, Panie Podchorąży”. Widząc, że z nim nie dojdę do ładu, błagam go, żeby więcej tego nie czynił, żeby odniósł koszyk z naczyniami, podziękował grzecznie i powiedział, że mi bardzo smakowało, ale że ci dowódca za to nawymyślał. Nie wiem, czy właściwie postąpiłem, ludzie bowiem wtedy czynili to z dobrego serca, uważali nawet za swój obowiązek obywatelski gościć żołnierza czym chata bogata. W południe zjawiło się i na górze, i w Obozie kilkadziesiąt pań z obiadem dla nas. Przyniosła każda, co miała najlepszego, łącznie z papierosami, ciastem, a niektórzy mężczyźni przyszli nawet z alkoholem. Temu się stanowczo sprzeciwiłem i zastrzegłem, że wyciągnę najostrzejsze konsekwencje, gdyby który żołnierz odważył się pić alkohol. Jeszcze dziś przybyło kilku spóźnionych, wśród nich plutonowy Jerzy Karaś, któremu powierzyłem II Pluton po Horwacie, który został instruktorem szkolenia.
W przerwie obiadowej zjawił się oficer ze sztabu dowództwa Batalionu Stołecznego z rozkazem, ażeby pod dowództwem dwóch podoficerów dwa oddziały po 6 ludzi, każdy zaopatrzony w łopatę, bez broni, zameldowały się o godz. 14 na Wartowni przy wejściu do parku Łazienkowskiego róg Agrykoli – Myśliwieckiej. Ustnie poinformował mnie, że pomogą oddziałowi saperów zakładać w parku miny przeciwczołgowe. Ładna historia, jest obawa, że w czwartym dniu wojny czołgi niemieckie mogą znaleźć się na ulicach Warszawy.
Drugi rozkaz nakazywał zająć w dniu jutrzejszym przed wieczorem całą kompanią pozycje obronne na przedpolu miasta – od osadnika wodociągów przy Wiśle na Sielcach – przez pola, ogrody w kierunku zachodnim, przechodząc ulicę Czerniakowską wzdłuż zewnętrznej linii zabudowań ul. Chełmskiej od południa, aż do ul. Belwederskiej włącznie. Stanowiska cekaemów należy okopać, czujki wystawić na odległość 100 m przed stanowiska. Rozkaz ten obowiązuje na dzień 4, 5 i 6 września, chyba że zostanie wcześniej odwołany. Na godz. 6 każdego następnego dnia kompanie powinny być z powrotem na swoich zasadniczych stanowiskach w parku Ujazdowskim, a o godz. 18 wyruszyć znowu na linię obronną na przedpolu czerniakowskim.
Okazało się bowiem, że dziś rano w rejonie Częstochowy przerwała się niemiecka wielka jednostka pancerno-motorowa. Około 10 lotnik widział jej części między Przedorzem – Końskiemi. Jeżeli spojrzymy na mapę, to zobaczymy, że po dwóch dniach walk nieprzyjaciel dochodzi do naszego Centralnego Okręgu Przemysłowego, tzw. COP-u, dążąc bądź wprost ku Warszawie, bądź ku Wiśle i przeprawie na prawy brzeg. Nagle znaleźliśmy się na pierwszej linii frontu.
Zostawiwszy Horwata na straży, poszliśmy z Packiem rozejrzeć się w terenie, który mamy obsadzić. Odcinek od Wisły do Czerniakowskiej okazał się terenem trudnym do obrony z wielu względów: jest poprzecinany strugami, bagnami, zarośnięty krzakami, są ogrody warzywne i owocowe, budki, widoczność w głąb ograniczona. Poza wszystkim odcinek jest bardzo długi. Odcinek ul. Chełmskiej natomiast jest z punktu widzenia obrony bardzo korzystny. Linia zabudowań stwarza dobre oparcie dla broniących się. Postanowiliśmy więc obsadzić Chełmską jednym plutonem, a Sielce trzema. Przy okazji wybraliśmy możliwie korzystne stanowiska ogniowe dla poszczególnych drużyn.
Powoli zapadał zmrok, oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności. Panowała absolutny cisza – był zakaz prowadzenia rozmów i palenia papierosów. Gdzieś około północy zaczęły dochodzić jakieś krzyki, słychać było wyraźne stąpanie nóg w butach po bruku i wymyślanie po niemiecku ludziom, których pędzono przed sobą. Noc nie była tak ciemna, ażeby przyzwyczajone do ciemności oczy nie widziały tego, co się dzieje na odległość kilkudziesięciu kroków. Nie było jednak nikogo widać, a głosy i wymyślania trwały nadal. Napięcie rosło. Ponieważ jednak dochodzące głosy nie zbliżały się, każdy po chwilowym podnieceniu zaczął się uspokajać i spokojnie myśleć, dochodząc w końcu do przeświadczenia, że to podstęp, że dywersanci niemieccy pozakładali w ukryciu głośniki i nadawa- li z płyt tego rodzaju nagrania, które miały i w wielu okolicznościach mogły wywoływać panikę wśród żołnierzy. Dziwiliśmy się sami sobie, że nikt nie wpadł od razu na to, iż to podstęp – nie ma bowiem w najbliższej odległości od nas żadnej bitej drogi, a co dopiero bruku. Fakt pozostaje jednak faktem, że żaden żołnierz nie wpadł w panikę, i wróciliśmy na nasze stanowiska jako „nieustraszeni” bohaterowie.
Czekała na nas już kuchnia polowa, która po raz pierwszy się u nas zjawiła, przywożąc kawę, chleb i konserwy, zapowiadając, że będzie od dziś regularnie przywozić kawę, obiad i kolację. Komunikaty wojenne podają, że wczoraj i dziś od wczesnego rana silne naloty na Dęblin i Lublin, że straciliśmy znowu kilka samolotów. Walki pod Piotrkowem Trybunalskim i Radomiem, wyraźny kierunek na Warszawę. W związku z tym Naczelny Wódz wydał rozkaz ministrowi spraw wojskowych, generałowi Tadeuszowi Kasprzyckiemu zorganizowania obrony Warszawy. Dowódcą obrony został gen. Walerian Czuma, były komendant główny Straży Granicznej, jego szefem sztabu – płk dypl. Tadeusz Tomaszewski, który przed wybuchem wojny był komendantem Legii Akademickiej.
Wśród pierwszych jednostek oddanych do dyspozycji gen. Czumy znalazł się Batalion Stołeczny, jedyna jednostka, która od swego początku takie miała przeznaczenie, na co wskazywała jej nazwa: „Stołeczny”. Gdyby nie rozkazy, które otrzymywałem, można by przepuszczać, że w ferworze organizacyjnym zapomniano o nas. Mjr Sikorski nadal milczy, a ja nie chcę go przyciskać do muru.
W godzinach przedpołudniowych 4 września na naszej wąskiej uliczce zrobił się ruch – przyjeżdża karetka za karetką z rannymi. W przerwie obiadowej wybrałem się do intendenta szpitala, kapitana Niezawistowskiego, by się czegoś konkretnego dowiedzieć - ranni przecież przywieźli najświeższe i najbardziej wiarygodne wiadomości. Rannych zwożą spod Bełchatowa i Piotrkowa Trybunalskiego. Niemiecki korpus pancerny zmierza działem wodnym między Wartą a Pilicą ku Warszawie. Dziś przełamana została 10dp Armii „Łódź” pod Sieradzem, na linii Kalisz – Łódź. Cała ta armia jest w odwrocie, a sztab z dowódcą armii, gen. Juliuszem Rómmlem, został odcięty od swoich dywizji.
Słońce nadal świeci i grzeje jak w najcieplejsze dni lata. Jest to błogosławieństwem dla wojska i ludności cywilnej. Setki tysięcy nie mają już własnego domu ani dachu nad głową, wędrują z zachodu na wschód, uciekając przed wojskiem niemieckim, koczując pod gołym niebem. Inni zmuszeni są opuszczać domy i mieszkania na skutek zbombardowania czy spalenia. Jeszcze innych wojsko zmusza do przeniesienia się w głąb miasta, ponieważ na skraju Warszawy rozmieszczają się oddziały wojskowe, tworząc linie obronne na przedpolu.
Rozpoczął się piąty dzień wojny – w pojedynkę. Już rano rozeszła się wiadomość o rozpoczętej ewakuacji ministerstw. Każde z nich wyrusza oddzielnym pociągiem. Urzędnicy zabierają nawet swoje rodziny, i to u wielu mieszkańców wywołuje panikę, a u ogółu rozgoryczenie. Opuścił też Warszawę Komisarz Rządowy m. st. Warszawy, Włodzimierz Jaroszewicz, dając tym zły przykład aparatowi urzędniczemu, policji państwowej, straży ogniowej, które pospiesznie opuściły miasto. Ewakuowały się nawet autobusy miejskie. A przecież właśnie w chwili, kiedy Warszawa miała się stać twierdzą, te jednostki były w niej bardzo potrzebne.
Podkreślić jednak z całą mocą wypada, że w skali przeszło milionowego miasta zamęt wywołany ewakuacją władz i urzędów był powierzchowny i objął bardzo małą część ludności. Mieszkańcy Warszawy wykazali już w pierwszych dniach męską postawę i zdrowy rozsądek. Przyczynił się do tego nie kto inny, a prezydent Stefan Starzyński, który z właściwą sobie energią przystąpił natychmiast do odrabiania zła. W pierwszej kolejności zwrócił się do prezesa spółki „Siła i Światło”, Janusza Regulskiego, znanego z rzutkości i wielkiego talentu organizatorskiego, proponując mu podjęcie się utworzenia straży obywatelskiej, jako społecznego aparatu porządkowego.
To była podstawowa rzecz.
Przed obiadem zgłosił się plutonowy z jakiegoś rozbitego pod Mławą pułku ułanów z przydziałem wraz z taczanką i obsługą do mojej kompanii. Skierowanie podpisał jakiś oficer pod pieczątką „Sztab Dowództwa Obrony Warszawy”. A więc i tam wiedzą, że istniejemy, nawet – gdzie moje miejsce postoju. To trzeba się już dziwić. Ale ciągle jeszcze – sierżant podchorąży. Czy o tym zapomnieli? Przybyła mi trzynasta drużyna. Przypomnę, co to takiego „taczanka”. Duży, półokrągły wóz czterokonny z cekaemem na obrotowej tarczy, wkoło z siedzeniami dla obsługi. Zjawił się Kaziu z menażką pełną zupy mięsnej, na którą nie bardzo miałem apetyt, ale Kaziu mi ją wprost wmusił. Kiedy połknąłem ostatnią łyżkę zupy, Kaziu wyciągnął z chlebaka szklaneczkę, podniósł ja ku słońcu i, mrużąc oczy, sam do siebie przemawia: Do czego by też ona mogła się dzisiaj przydać? Następnie wyjął tzw. po warszawsku „małpkę”, czyli setkę wódki, nalał pół szklanki, podniósł i mówi: „Panie Poruczniku, Pańskie zdrowie. Oby Pan Porucznik szczęśliwie i cało wrócił do rodziny”. Następnie nalewa resztę do szklanki, podaje mi, mówiąc: „Niech Pan Porucznik teraz wypije za moje zdrowie”. Wypiję, ale przestań mnie awansować. Ja nie awansuję, ale muszę już teraz Pana tak tytułować, skoro mi w Kancelarii powiedzieli, żeby Pan przyszedł odebrać swój awans. Wreszcie, a już nie bardzo liczyłem na to.
Poleciwszy Packowi poprowadzić plutony na Czarniaków, sam udałem się do dowództwa. Zastałem tu wielki rozgardiasz. Szef Kancelarii pakował ostatnie pliki akt Batalionu. Dowództwo było już na Woli, gdzie kompanie, jak się okazuje, od samego początku zajmują stanowiska obronne, o czym się dopiero teraz dowiaduję. Przyznać muszę, że byłem dyskretny i nigdy o to nie spytałem Sikorskiego. Mjr Sikorski został przeniesiony do Dowództwa Obrony Warszawy, a jego stanowisko objął mjr Spychalski. Odebrałem akt nominacyjny wraz z powierzeniem dowództwa kompanii.
Zaczynał się szósty dzień wojny. Pogoda nadal słoneczna. Śpię w swoim rowie wymoszczonym sianem przywiezionym z Czerniakowa. Sytuacja na frontach stawała się z dnia na dzień tragiczniejsza dla nas. Czterema kolumnami wycelowanymi w najważniejsze przeprawy przez Wisłę prą olbrzymie siły pancerne 10. Armii gen. von Reichenau po osi: Piotrków – Tomaszów Mazowiecki – Grójec – Otwock – Góra Kalwaria, oraz po osi: Będków – Ujazd – Mszczonów; wzmocniona kilkoma pułkami piechoty i dywizjonami artylerii maszeruje 4. D.Panc. w kierunku Warszawy, z zadaniem zajęcia jej z marszu.
Przedstawię sytuację na podstawie „Warschauer Zeitung” z dnia 8 IX 1940 r., w której z okazji pierwszej rocznicy tej akcji gen. Reinhardt przedstawił jej przebieg następująco:
„Objawy całkowitej bezradności i bezwładu u nieprzyjaciela wskazywały, że ostatni poważniejszy opór przed Warszawą został przełamany. Chodziło teraz o to, by posuwać się równocześnie z pobitym nieprzyjacielem i w ten sposób przeszkodzić mu w niszczeniu przepraw, a tym samym we wstrzymaniu naszego marszu. Tej decyzji nie mogły zmienić złowrogie meldunki o nieprzyjacielu na naszych tyłach pod Skierniewicami, o nieprzyjacielu na lewo od marszu z Sochaczewa na Warszawę, oraz o nieprzyjacielu podchodzącym od południa na Warszawę – mowa o Armii ‘Łódź’ i o częściach Armii ‘Prusy’.
Pod osłoną prawej straży bocznej, która w licznych starciach straciła swego dowódcę, oraz lewej straży bocznej, składającej się z oddziału rozpoznawczego dywizji, oddziały czołowe – pisze dalej Reinhardt – parły naprzód do rejonu Raszyn – Pruszków, gdzie spodziewano się oporu nieprzyjaciela. Tu odrzucono słabe siły i po zbudowaniu przepraw dywizja, wzmocniona tymczasem zmotoryzowanym pułkiem piechoty i artylerii, rozwinęła się do natarcia na ‘Grossstadt’ (Warszawę)”. Przy dowódcy 4. D.Panc znaleźli się w rejonie Raszyna obydwaj jego przełożeni: d-ca korpusu gen. Hoeppner i d-ca armii gen. von Reichenau. Zaaprobowali plan uderzenia. Gen. Reinhardt pisze dalej:
„Moi przełożeni potwierdzili, że Warszawę należy uważać za miasto otwarte, a więc niebronione. Po stukilometrowym marszu rozpoczęło się o godz. 17.00 uderzenie na Warszawę wzdłuż osi prowadzących do miasta przez południowo-zachodnie przedmieścia Wola i Ochota. Niezwykłe napięcie panowało w dywizji. We wszystkich oczach panowała duma i radość przeżycia doniosłej chwili wkroczenia do stolicy nieprzyjaciela już w ósmym dniu wojny. Bez rozkazu załogi ozdobiły swoje pojazdy chorągiewkami ze swastyką. Nikt nie myślał o poważnej walce. Wielu widziało się już w hotelach i najlepszych kwaterach panami miasta. Tymczasem wyszło inaczej. Zupełnie niespodziewanie straż przednia natrafiła na bardzo silny ogień karabinów maszynowych ze skrajów miasta; z lotniska mokotowskiego i z rejonu na zachód od niego, oraz z ogrodów na Ochocie. Silnie broniona barykada z bronią pancerną na ul. Grójeckiej zamknęła drogę czołgom. W tych warunkach nie można było myśleć o przebiciu się do miasta w ciągu półtorej godziny, jaka pozostawała do zapadnięcia zmierzchu. Dlatego d-ca korpusu, który brał udział w zagonie na Warszawę razem z d-cą dywizji, polecił wstrzymać natarcie i kontynuować je dopiero następnego dnia z rana przy silnym wsparciu ogniowym. Oddziały pozostały na przedmieściach, do których się wdarły. Pod ich osłoną koncentrowała się dywizja w ciągu nocy do nowego natarcia. Wprawdzie wypad na Warszawę, uważaną za otwarte miasto, nie powiódł się, a niespodziewany opór był rozczarowaniem dla żołnierzy, to jednak wola zwycięstwa nie została zachwiana. Teraz należało szybko zdusić nieprzyjaciela, aby wziąć w posiadanie miasto, zanim przypuszczalnie słaba załoga nie zostanie wzmocniona”.
Tyle Reinhardt. Z jego relacji wynika, że Niemcy byli tak pewni zwycięstwa, tak nas lekceważyli, że nawet dowództwo nie uważało za konieczne przeprowadzić przed tak poważną akcją dokładnego rozeznania. Byli tak pewni, że nie zdobywszy jeszcze Warszawy, podali drogą radiową całemu światu że Warszawa padła w ósmym dniu. Musieli jeszcze kilkanaście dni na to poczekać i przekonać się, że Polacy to twardy orzech.
6 września stan Brygady Pościgowej powiększył się o dywizjon z Armii „Modlin” do 32 samolotów. Od świtu toczyła brygada walki z pojedynczymi samolotami. Około 9 stoczono bój z niemiecką wyprawą bombowców, strącając 6 maszyn. Niestety, w dniu tym brygada opuściła Warszawę w związku z przesunięciem kwatery głównej Naczelnego Wodza. Zmniejszył się też stan artylerii przeciwlotniczej, której część przesunięto do Brześcia nad Bugiem, Lublina i Lwowa. A tymczasem właśnie teraz Warszawa przejmowała na siebie ciężar obrony kraju i honoru.
Wróg był u wrót miasta, kiedy gen. Czuma był dopiero w trakcie organizowania obrony. Całe szczęście, że, jak to przed chwilą powiedziałem, nieprzyjaciel lekceważył nas i nie uważał za wskazane przeprowadzić rozeznania naszych przygotowań i ustalenia naszych słabych punktów.
Ponieważ, zgodnie z rozkazem, nasze zadania na przedpolu Czerniakowa się skończyły, postanowiłem odwiedzić Rodzinkę, wykorzystując okazję, że Sikorski jest w sztabie Dowództwa Obrony Warszawy. Siedziba mieściła się vis-a-vis naszych stanowisk, w gmachu Komendy Głównej Legii Akademickiej w Al. Ujazdowskich nr 26, obecnie nr 28. Byliśmy teraz obroną przeciwlotniczą również naszego naczelnego dowódcy.
Teraz dopiero, kiedy Sikorski przestał być moim bezpośrednim przełożonym, zapytałem go, do której jednostki ja w końcu należę. I znowu nie otrzymałem konkretnej odpowiedzi, tylko że „jutro – pojutrze wszystkiego się dowiesz. Nie domyślaj się niczego złego”.
Kiedy szef furażu czyścił gniadego, a ja przygotowywałem siodło, na czym się tu nikt nie znał, Kaziu zwrócił mi uwagę: „Przydałoby się przed wyjazdem umyć i ogolić, panie poruczniku bez gwiazdek”. Miał rację. Oczyścił mój zakurzony mundur, przyszył gwiazdki, wyglancował buty, które teraz błyszczały jak sierść na naszych koniach, i rzekł: „Teraz nie muszę się wstydzić za swego przełożonego”. Kapitalny był ten pokraczny Szwejk, jednocześnie niezastąpiony ordynans. Bardzo go polubiłem i na wiele uwag w stosunku do siebie mu pozwalałem.
„Wyelegantowany” ruszyłem kłusa Wisłostradą aż na wysokość placu Wilsona (Komuny Paryskiej), dalej już ul. Słowackiego – Marymoncką na Bielany. Trudno sobie wyobrazić radość, jaka między nami wszystkimi zapanowała. Na lewym kolanie siedziała półtoraroczna Maryleczka, szczebiocąc i nie dopuszczając nikogo do głosu, na prawym – objęty moim ramieniem, kiwający się stale Staś mający za 17 dni obchodzić swoją pierwszą rocznicę urodzin. Pamiętam, iż w ubiegły piątek, gdy żegnałem się z nim, jemu poleciłem opiekę nad swoim czysto babskim składem domu. Siedział ze swoją stosunkowo dużą, okrągłą główką, i śmiejącymi się przymrużonymi oczkami przyglądał się swojemu tatusiowi. Naprzeciwko siedziała zaokrąglająca się już w swoim stanie macierzyńskim moja najpiękniejsza z najpiękniejszych żon, matek i niewiast, w pięknej z jasnych warkoczy koronie na głowie, moja ukochana Żona, najdroższa Norcia. Wszyscy poszli spać, a my we dwoje ciągle rozmawiamy o sobie, o naszym szczęściu rodzinnym, o dzieciach, o tych, które są, i o tych, co jeszcze będą, o przyszłości, o rychłym powrocie z wojny. Mimo zbliżającej się katastrofy widzimy przed sobą jasną przyszłość. Było nam ze sobą tak dobrze i byliśmy tacy szczęśliwi, że to przesłaniało wszelkie wiszące nad nami nieszczęścia. Na Bielanach, jak na Jazdowie, nie było nalotów, nie czuło się jeszcze bezpośrednio skutków wojny. Żona z dziećmi całe godziny spędzała w sąsiednim lasku, jeszcze nic się nie zmieniło w programie dnia. Dochodzi godz. 3. Trzeba wracać. Żegnamy się: bądź zdrów, wracaj szybko. Bywaj zdrowa, pilnuj dzieci.