– Mój księże, ty lepiej znasz swoją rzecz ode mnie, ale pozwól sobie powiedzieć, że więcej dwóch mil do ich obozu a jeśli przede dniem skona, jemu nie pomożesz, a wpadniesz w ręce, co cię zamęczą. Patrz, która godzina; żebyś i w cwał leciał, to już jego żywym nie zastaniesz. Jak ciebie Moskwa uchwyci, zaraz na nasz obóz pójdzie, a jak moi spostrzegą, że ciebie nie ma, to ja rady nie dam. Czart zjedz Moskala, a idź spać.
– A nie godzi się tak mówić, panie starosto. Pan Jezus się dał umęczyć za tych łotrów jak i za nas. A że czasu mało, o to pokój. Kiedy Bóg każe mnie z sobą tam iść, poradzi On, abym w porę trafił; a ja dlatego jutro będę mówił mszą świętą w naszym obozie.
– Ale czy tylko wrócisz?
– Na którą godzinę pan starosta każesz wrócić – wrócę. Nieposłuszeństwa nigdy przykładu nie dałem, ale trzeba, żebyś mnie pan rozkazał.
– Kiedy tak, to każę ci, księże, przed ósmą z rana zameldować mi twój powrót. Ruszaj więc z Bogiem, gdzie On tobie każe, ale pamiętaj, że mnie w największej niespokojności zostawujesz. Weźże przynajmniej jakiego mego konia, bo daleko nie zajedziesz z swoim.
– Ja piechotą trafię, byle mię tylko odprawiono za forpoczt.
Pan Puławski kazał panu Januszowi Góreckiemu, komendantowi obozowemu, który zawsze stał w jego namiocie, jako rada naczelnego wodza, zatem był przy całej tej rozmowie, aby go kazał za obóz wyprowadzić. Ale pan Janusz, co nic na nikogo nie zdawał, sam go przeprowadził, aby przy tym opatrzyć, czy straż swoje powinność robi. A ksiądz Marek, ostatniego szyldwacha ominąwszy, pożegnał godnego przewodnika, a że było ciemno jak w worku, wkrótce zniknął przed jego oczyma.
Jak on tę drogę przebył, to tylko Panu Bogu i jemu było wiadome, dość że chociaż w obozie nieprzyjacielskim były straże, z wielkim podziwieniem przychodzący nawiedzać pułkownika widzieli go przy chorym, który go słuchał z wielką pobożnością i wiarą, i przez pomimowolne uszanowanie stali przy wnijściu do namiotu i żaden z nich nie śmiał przeszkadzać. Tak ksiądz Marek, wedle woli Pana Boga, którego z sobą przywiózł, a którego chory pożył, ocalił mu duszę i nie opuścił go, aż po rozłączeniu się ducha z ciałem, co rychło nastąpiło po przyjęciu najświętszej tajemnicy. Dopiero starszyzna moskiewska, która z podwładnymi otaczała namiot, do niego, bo go poznano, gdyż byli tam tacy, co dnia wczorajszego widzieli go na koniu, i tacy, których przeżegnaniem pozrzucał z koni, a pomimo tego głośny był między Moskalami:
– A to ty, co czarami czartów na nas zwabiasz? – i zbliżali się do niego, by go porwać, z wielką jednak obawą; ale że nie znikał im z oczu, a żadnemu nic złego się nie stawało, ośmielili się więc i wzięli go w swoje ręce. Oto była pociecha, że się im udało!
– Przecie – mówili – nie zawsze czort na twoje zawołanie. Wielki Bóg ruski starszy czynem. W Sybirze dowiesz się, jak płacą tym, co kule i spisy carowej zamawiają.
A radość była w całym obozie, że dostali takiego brańca. Wyprawiono go natychmiast do Lwowa, gdzie był książę Repnin, związawszy mu ręce i nogi, posadzili go na wozie z dwoma setnikami dońskimi najdoświadczeńszymi, a dwadzieścia koni całą drogę otaczało wóz, by go nikt nie widział i żeby nikt go nie odbił, chociaż między Przeworskiem a Lwowem żadnego z naszych nie było – ale strach ma wielkie oczy. Jadą więc. Ksiądz Marek nierad był rozmawiać z towarzyszami podróży, ale oni ciągle go gabali; a że była między Moskalami wieść, że jak się zamyśli, z czartem rozmawia i że w ptaszka się przerzuci, ile razy się zamyślał, szamotali go setnicy, aby im nie uleciał, i oba go rękami ściskali ciągle, że aż sińców podostawał.
Jadą, jadą ku Lwowu, aż ledwo siódma wybiła, i komenda, i wóz wjeżdżają prosto do naszego obozu, gdzie tego dnia straż trzymali ludzie pana Franciszka Dzierżanowskiego. Dopiero się Kozacy opamiętali, kiedy sam pułkownik przybliżył się witać księdza i piorunującym głosem krzyknął pokazując na setników:
– A ściągnąć mi zaraz tych łotrów z woza! Kozacy konni nazad w cwał. Pułkownik, co nigdy z swoim sztućcem się nie rozstawał, dał ognia, ale spudłował; kazał iść za nimi w pogoń, ale nim się zebrali nasi, Dońce sprzed oczu zniknęli: chyba wiatr ich by dopędził; ale setników kazał zaprowadzić do pana Kaźmierza Puławskiego, który sam wkrótce przybiegł z sztabem swoim na hałas strzału, by się przekonać, co to jest – i my wszyscy za nim. Tam o wszystkim my się dowiedzieli i obaczyli setników kozackich powiązanych i ponuro milczących; tylko w prawo i lewo spoglądali oczyma obłąkanymi, że do zwierząt byli podobniejszymi niż do ludzi. Ksiądz Marek powiedział naczelnemu wodzu:
– Proszę pana starosty kazać odwiązać moich przewodników i swobodnie ich puścić: oni mnie tu zawieźli; na moją wdzięczność zasługują.
A że nikt się księdzu Marku u nas nie opierał, pan starosta kazał ich puścić, z wielkim żalem pułkownika Dzierżanowskiego, który był rad popastwić się nad nimi i przekładał, że to były jego brance. Ale z panem starostą krótka była sprawa; puszczono ich na wolność wedle żądania księdza Marka, a oni wszystkim do nóg, a najwięcej jemu, przepraszając, iż ważyli się gnębić cudotwórcy. A potem ze łzami zaczęli go błagać, by im swój mucet podarował, że oni ją między sobą podzielą, a tym zasłonią się od kary, która na nich czeka w ich obozie, że rozkazu nie dopełnili. Nie mógł się im oprzeć ksiądz Marek i oddał im, co żądali; ale ledwo odszedł, by się do mszy gotować, pan Dzierżanowski kazał im muckę odebrać i przy sobie zatrzymał: „A co to – mówił – mamy na siebie broń im dawać?” Odebrał on im także raport do księcia Repnina, przy nich będący, a ich samych puścił, zadość czyniąc woli naczelnika. Jakeśmy potem się dowiedzieli, i ich, i całą eskortę kauczukami cały dzień bito i na tym się skończyło. A jakie dziwolągi były w raporcie, co go nam przełożył jeden bazylian, będący z nami! Nikt by temu nie uwierzył, z jaką to ciemnotą i barbarzyństwem mieli i do czynienia.
Taki to był cudowny człowiek ksiądz Marek, którego proroctwa dotąd po ludziach krążą, a którego imię już z dziejami ówczesnymi tak związane, że sumienny dziejopis opuścić go nie może. Znajdą się tacy, co to czytając, ramionami ruszą i ubolewać będą nad ciemnotą naszą, że śmiemy takowe nadprzyrodzone rzeczy powtarzać. Czegóż ludzie nie zaprzeczą? Trudno jednak nie wierzyć temu, na co się patrzało, nie samopas, nie w gorączce, ale jawnie, przy tylu świadkach, przy umyśle i ciele zdrowym. Mniejszać mnie o zdanie niedowiarków, nad których nędznym rozumem szczerze się lituję – a niech będzie błogosławiony Pan nad pany, co przez swojego sługi Marka tak wielkie sprawił rzeczy.
STANISŁAW RZEWUSKI
Powszechnie wszyscy o nas mówią, że jesteśmy lekkomyślni, że się nam nic nie wiedzie, dlatego że wielomówstwem ciągle ostrzegamy naszych nieprzyjaciół, i że żadna tajemnica między nami się nie utrzyma. W każdej bajce jest prawdy połowa, ale połowa tylko, więc wszystkiego wierzyć nie trzeba. Towarzyskość naszych obyczajów zapewne naraża języki na wielkie niebezpieczeństwo, bo po prawdzie powiedziawszy, gawędka całą naszą rozrywką w chwilach wolnych od zatrudnień. Szlachcic zajmuje się gospodarstwem, bo taki Pan Bóg przykazał, aby o dzieciach pamiętać, żeby boso nie chodziły. Ale jak się namozoli, natupta, nadrypci – czymże się rozerwie? U nas bibliotek nie ma, a choćby i były – czytać to i rozrywka, i trud; a człowiek potrzebuje czystej rozrywki. Ogród? To pańska rzecz; nie szlachcicowi w tym się kochać.
Jakem był na Szląsku, kiedy raz mnie wzięła chętka popróbować, czy się nie uda na wołach zarobić – jakoż, po prawdzie powiedziawszy, nie straciło się, bo taki koszt podróży się wrócił, i wywiozło się coś do oporządzenia domu, i żonie się dało kilka niemieckich fraszek, i z niezgorszym procentem pieniądz tam powrócił, skąd wyszedł, ale to nie warto tego, co się człowiek za tym namęczył. A poprzestawszy, że trochę świata obaczył, drugi raz już się nie chwytał tak niespokojnych zysków.
Otóż w Namysłowie poznałem się był z jednym tamtych stron obywatelem, który mnie widząc w kontuszu, sam ze mną szukał znajomości, a to z powodu, iż prozapią swoją z Polski prowadził i chciał się dowiedzieć o swoich imiennikach w niej pozostałych, a na moje szczęście mogłem mu dać objaśnienie, jakiego żądał. Bo on wyprowadzał się z domu Putkamerów, osiadłego w Nowogródzkiem i z którym od tego czasu jeszcze, kiedy kratek pilnowałem, ścisłe miałem stosunki. Mówił trochę po polsku, jako zwyczajnie Szlązak, a po łacinie, jak się należy. Ucieszył się, iż jego krwi u nas się powodziło, i zaprosił mnie do zamku swego, o letnią milę od Namysłowa, bo to był obywatel możny – i tydzień u niego przesiedziałem. A lubo jego gościnność nie była zupełnie taka [jak] u nas, co to gospodarz rad by siebie upiec, aby dogodzić gościowi, nie mogę się skarżyć, iżby wedle obyczajów już na pół zniemczałych nie był dla mnie wylany. Nie od tego byłem, by trochę wypocząć, ile że mnie konie były się rozchorowały.
Oprowadzał on mnie po swoim gospodarstwie, bo wedle ich zwyczajów to był dobry gospodarz. I podobało mi się, że jakoś dawna polska natura ich się trzyma, że roli pilnują, nie tak jak Niemcy, co ziemię swoją puszczają w dzierżawę, a sami w kamienicach siedzą i rynku pilnują.
– Jeszcze, widząc mnie porządnie ubranego, z pasem litym, a szczycąc się, iż z polskiej krwi pochodzi, oświadczył mnie, z wielką jednak delikatnością, że bardzo byłby szczęśliwy mieć całkowity strój polski na pamiątkę, i jakby się przemówił do mego kontusza i pasa. Mnie ruszyła ambicja, żem nie tandetnik, abym handlował odzieniem, i prosiłem go, by raczył ode mnie przyjąć ofiarę z mojego ubioru, gdyż do domu wracając, nowych znajomości robić nie będę, tylko o takie domy kołem zaczepię, którzy mnie i w kapocie radzi będą. Jakoż nazajutrz z rana, przepraszając go, że w kapocie go nawiedzam, oddałem mu, co tylko dnia poprzedniego miałem na sobie. A chociaż pas słucki do tysiąca złotych mnie kosztował, rad byłem go przekonać, że kiedy potrzeba, to my się nie rachujem i że darmo jego chleba nie jadłem. A lubo była to z mojej strony ofiara, a zatem nie bez jakiejś przykrości, takem go widział uszczęśliwionym z mojego upominku, że ażem się ucieszył z myśli przysłużenia się jemu. Że był podobnej mnie tuszy, ubrał się zaraz za moją pomocą i wyuczyłem jego sługi, jak mu pas zawiązywać. I cały dzień [chodził] w mundurze województwa nowogródzkiego, jakby nasz obywatel, chociaż był u Niemców baronem. Ale tego samego dnia, oprowadzając mnie po swoim gospodarstwie, zaszedł ze mną do obory, która jak pałac jaki wyglądała, tam wybrawszy najpiękniejszych dwanaście krów i buhaja, prosił mnie, bym to przyjął. Ja mu się wymawiałem, że nie w pretensji żadnego oddarowania ustąpiłem mu moją starzyznę, ale on mnie tłomaczył, że jako od koligata jego krwi, nie wahał się przyjąć ode mnie to, co mu tak jest szacownym, więc sama słuszność każe mi uprzejmie przyjąć to, co mi z dobrego serca ofiaruje. Jakoż przekonał mnie, iż nie było na swoim miejscu pokazać się zbyt trudnym. Czule podziękowawszy odesłałem bydełko z moimi ludźmi i tak szczęśliwie doszło do domu, co wielką pociechą było dla mojej Magdusi, która i kochała się w bydle, i na nim się dobrze znała. A sam jeszcze zostałem dni kilka, póki moich koni konował nie wykurował.