Z kolei nadzór niemiecki zwrócił uwagę na wypłacanie poborów rodzinom nieobecnych w Warszawie pracowników. Większość stanowili jeńcy. Chodziło o to, aby ich rodziny mogły jak najdłużej otrzymywać uposażenie swoich dotychczasowych żywicieli. Przewidując, że długo nie będzie można ciągnąć tej sprawy, w porozumieniu z działaczami rozwiązanych przez okupanta związków zawodowych montowano Pracowniczą Komisję Pomocy Społecznej, która, gromadząc fundusze drogą opodatkowania pracowników czynnych i korzystając ponadto z jakichś subwencji ze strony Zarządu Miejskiego, przejmie wypłatę stałych zasiłków rodzinnych tej grupy ekspracowników. Komisja z honorem wykonała postawione jej zadanie.
Po pierwszych atakach na liczbę pracowników, nastąpił drugi – na wysokość płac. W pierwszych tygodniach okupacji nadeszło z nadzoru pismo, domagające się obniżenia płac pracowników miejskich o 40 proc. Po kilkutygodniowych targach i różnych propozycjach ze strony Zarządu Miejskiego Stadtpresident Dengel nakazał obniżyć płace wszystkim pracownikom w następujący sposób: bez zmian miały pozostać płace nieprzekraczające 200 zł. Nadwyżka ponad 200 zł miała być obniżona o połowę. Na tej pozycji nadzór niemiecki usztywnił swoje stanowisko i tak już pozostało.
Równolegle do kłopotów, jakie stanęły przed Zarządem Miejskim w stosunku do dawnych przedwojennych swoich pracowników, pojawiły się nowe, wynikające z sytuacji, jaka powstała na rynku pracy. Bez pracy i środków do życia została liczna grupa pracowników państwowych i zniszczonych fabryk i innych zakładów wytwórczych. Niektóre grupy najcenniejszych pracowników nawet w dalszej przyszłości nie miały możności zarobkowania w swoim zawodzie – pracownicy nauki, literaci, artyści, dziennikarze, nauczyciele. Oprócz tych opieki wymagała znaczna grupa wojskowych, którzy pozostali w mieście dla prowadzenia pracy niepodległościowej. Zaopiekować się należało przede wszystkim młodzieżą, której groziło wywiezienie do Rzeszy na roboty.
Olbrzymi i zarazem bardzo trudny problem, który jednak Zarząd Miejski postawił przed innymi – z punktu widzenia narodowego mniej ważnymi. Przede wszystkim starano się o uruchomienie możliwie największych kredytów na opiekę społeczną, następnie osobom dysponującymi jakimiś funduszami – umożliwić zajęcie się handlem, wreszcie – ulokować jak największą liczbę osób w instytucjach miejskich, i to bez względu na to, czy zachodzi taka potrzeba zwiększenia liczby personelu. Zarzucono normalną w czasach przedwojennych zasadę kompresji etatów, a zatem i wydatków osobowych, zmieniono zasadę rekrutacji pracowników i zaczęło się powolne realizowanie nasycania instytucji pracownikami, których należało ratować w imię interesów narodowych.
Nigdy przedtem ani potem Zarząd Miejski nie miał tylu pracowników co w okresie okupacji. Do tej sprawy powrócę jeszcze, gdy będę mówił o swoim podwórku, tu wymienię tylko kilka nazwisk z cudzych podwórek. W szeregach pracowników miejskich znaleźli się profesorowie wyższych uczelni z rektorem Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Antoniewiczem. Literatów reprezentował m.in. Kaden-Bandrowski, Rusinek, Hulewicz, Zawistowski. Szpitale miejskie zatrudniały wielu profesorów z całego kraju. Najliczniej byli reprezentowani wojskowi, rzadko pod swoim nazwiskiem. Znaleźli się tu najwyższej rangi oficerowie AK z generałem Stefanem Roweckim, moim pierwszym dowódcą, kiedy po ukończeniu podchorążówki w Śremie trafiłem do 55. pp w Lesznie, którego dowódcą był właśnie Rowecki, a obecnie naczelnym dowódcą Armii Krajowej. Byli też reprezentanci Armii Ludowej z pułkownikiem Marianem Spychalskim na czele, który przed wojną był urbanistą w Wydziale Planowanie Miasta. Legitymacja pracownika miejskiego chroniła także wielu działaczy politycznych, jak Delegata Rządu na Kraj – najpierw Cyryla Ratajskiego, przedwojennego prezydenta m. Poznania, następnie Jana Stanisława Jankowskiego, byłego ministra pracy i opieki społecznej, Bolesława Bieruta, późniejszego komunistycznego prezydenta Rzeczypospolitej, i wielu, wielu innych. Wzrastała też liczba młodzieży zatrudnionej w instytucjach miejskich. Liczba pracowników stale rosła, aż przy końcu okupacji osiągnęła zawrotną liczbę 32 tys. Stworzenie tego „cudu”, jak to niektórzy nazywali, zawdzięczać należy tej wspomnianej „pomysłowości konspiracyjnej”, jaka nas wszystkich cechowała – to z jednej strony, zaś z drugiej – dokładność i rzetelność w pracy starego, przedhitlerowskiego urzędnika niemieckiego, do którego jego przełożony miał pełne zaufanie, zaś on z kolei darzył takim samym swego kolegę z polskiego Zarządu Miejskiego, który, niestety, nie mógł być uczciwy, chcąc działać dla dobra współbraci i kraju.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1939 r. Życie zaczęło się powoli dostosowywać do warunków okupacyjnych. Lampki oliwne, które przez pierwsze tygodnie swymi maleńkimi płomyczkami dostarczały raptem tyle światła, aby można się było poruszać po mieszkaniu, nie potrącając się wzajemnie i nie przewracając po drodze krzeseł, zastąpione zostały prymitywnymi latarkami karbidowymi, jakich używali kiedyś rowerzyści. Nastąpił wtedy wielki „przewrót” w życiu wieczornym warszawiaków, które wydłużyło się co najmniej o dwie godziny. Mogłem już obecnie po powrocie o szarej godzinie do domu, pobawić się z dziećmi, widząc ich wesołe i uśmiechnięte twarzyczki, mogłem popatrzeć na swoją zawsze radosną Małżonkę, która za kilkanaście dni miała mnie obdarzyć trzecim potomkiem.
Nastąpiło to w noc sylwestrową w Klinice Położniczej św. Zofii przy ul. Żelaznej. Urodziła nam się dobrze rozwinięta szatynka o wyraźnie śniadej cerze. Poród, jak poprzednie, był łatwy, matka i dziecko zdrowe. ówczesna praktyka szpitalna wymagała, aby matka po porodzie przebywała w szpitalu pod obserwacją lekarską co najmniej dwa tygodnie. Tak i w tym wypadku.
W sobotę, 14 stycznia, zgodnie z ustaleniem lekarza, zjawiłem się w klinice, by zabrać Żonę z dzieckiem do domu. Zastałem tu jednak zupełnie zmienioną sytuację. U dziecka pojawiły się na piersi jakieś ropniaki. Po dwóch dniach w kilku miejscach powstały zapalne ogniska. Stosowane zabiegi nie dawały rezultatu. Wtedy poprosiłem najpierw jednego, następnie drugiego specjalistę z najwybitniejszych warszawskich profesorów, a gdy i ci nie mogli rozpoznać rodzaju choroby, poprosiłem prof. Grzybowskiego o zwołanie konsylium. Wynik konsylium był też negatywny, nie określał choroby, nie dawał wskazówek co do sposobu leczenia, proponował jedynie przetoczenie dziecku mojej krwi, co też natychmiast nastąpiło. Prof. Marian Grzybowski, który przewodniczył konsylium i nie mógł się pogodzić z takim wynikiem opinii sław z dziedziny dermatologii, zaczął szperać w archiwach lekarskich i ustalił, że była to martwica skóry, która po raz pierwszy pojawiła się w Warszawie w roku 1924 i na którą dotychczas medycyna nie znalazła skutecznego leku.
Maleńka Honorata Krystyna, bo tymi imionami ochrzczono dziecko z wody w klinice, musiała umrzeć. Pochowana została na naszym parafialnym cmentarzu w Wawrzyszewie. Spotkał nas ciężki cios. Żadne ze zdarzeń w moim życiu nie wraca tak często do wspomnień, jak właśnie śmierć Krysi – jest ono ciągle żywe i tak samo tragiczne, jak przed czterdziestu laty.
W chwili kapitulacji Warszawy w mieście panował głód. Wszystkie zapasy żywności wyczerpały się, lub też uległy zniszczeniu. W ostatnich dniach oblężenia miasto nie było już w stanie rzucić na rynek jakichkolwiek środków żywnościowych.
Pierwszą – problematyczną zresztą – pomoc w tym zakresie okazały wojskowe władze niemieckie, które w myśl zobowiązań przyjętych na siebie podczas pertraktacji kapitulacyjnych, przez kilka pierwszych dni dowoziły do miasta gorącą strawę – 160.000 porcji dziennie. Nie dostarczono natomiast zapowiedzianego w tych pertraktacjach chleba.
Pierwsze transporty żywności, które nadeszły do stolicy z najbliższych okolic, były minimalne i zawierały głównie ziemniaki i warzywa. Powoli dostawy się zwiększały, ale wciąż nie pokrywały zapotrzebowania ludności miasta. Mowa tu oczywiście o dostawach prywatnych, dokonywanych bądź przez rolników, bądź też pośredników, którzy traktowali je jako źródło zarobkowe. Władza okupacyjna wyrażała zgodę na zakup i dostarczenie do Warszawy pewnych artykułów żywnościowych jedynie na zaopatrzenie szpitali i zakładów opiekuńczych, i to nie generalnie, a na każdy zakup oddzielnie. Wreszcie niemiecki Urząd Zaopatrzenia, powstały na miejsce Miejskiego Zakładu Aprowizacji, przystąpił do zorganizowania zaopatrzenia kartkowego. Najtrudniejszy był problem chleba, którego nie było nawet na lekarstwo.
Jak wspomniałem, w przedpokoju mojego mieszkania stały dwa worki żyta. Woźny Kiśkiewicz zakupił gdzieś na targowisku duży młynek, który rozwiązywał sprawę. Wieczorami trzeba było teraz zakasać rękawy i mleć w pocie czoła godzinę, by mieć kilogram mąki z otrębami. Z tego piekło się na płycie smaczne, a jakże, podpłomyki. Była to już namiastka pieczywa, a nie sam ryż.
Wreszcie zaczął działać system kartkowy przydziału żywności. Przydział artykułów spożywczych do rozdziału w poszczególnych miejscowościach ustalano w Krakowie w generalnym gubernatorstwie. Kryterium do tego była liczba ludności. Oczywiście przydziały były minimalne i nie mogły w żadnym przypadku zapewnić niezbędnego wyżywienia. Przed wojną racja żywności na osobę zawierała przeciętnie 2500 kalorii, zaś wartość odżywcza przydziałów kartkowych nie przekraczała 500 kalorii, a więc stanowiła piątą część. Jedynie ludność niemiecka otrzymywała przydziały wartości 2500 kalorii. Miała ona specjalne punkty rozdzielcze, tzw. sklepy Meinlowskie.
Mimo tak „szczodrego” zaopatrzenia i zakazu wolnego handlu, mieszkańcy stolicy jakoś żyli i jakkolwiek z trudem, to jednak zdobywali konieczne do życia artykuły spożywcze. Duża część, zwłaszcza matek z dziećmi, których mężowie polegli względnie byli w obozach, oraz osób starszych i chorych, jak również nieprzedsiębiorczych, miasto musiało przyjąć na swój garnuszek. Na ogół rodacy wykazywali niemałą pomysłowość i przejawiali wielką inicjatywę. Wszystkimi drogami i przy użyciu wszelkich środków lokomocji, w dzień i w nocy, zmierzały ku Warszawie tysiące handlarzy, wiozących mniejsze czy większe partie artykułów spożywczych. Mimo bardzo wysokich cen sprzedawcy nie mieli trudności ze zbytem.
Zaczął się najpierw handel od dostaw żywności z pobliskich okolic, następnie z dalszych, i rozprzedaży jej wśród rodziny, sąsiadów, znajomych. Następnie, gdy masa towarowa się zwiększyła i gdy w sukurs handlowcom warszawskim przyszli także prowincjonalni, handel umiejscowił się na dawnych targowiskach i w halach targowych, jak również na ulicach. W miarę rozwoju tego handlu zwiększały się też represje okupanta. Niemcy tępili ten handel w sposób drastyczny, aż do wysyłania do obozów pracy włącznie. Nie ma przesady w twierdzeniu, że ludność Warszawy wyżywili tzw. szmuglerzy. Takim szmuglerem stał się też nasz Leszczyński, lokator w suterenie naszego domu, który wyrobiwszy sobie jakieś papiery (podobno Ukraińca), razem z żoną zaczął jeździć w Lubelskie i przywozić mięso, masło, ser, wędliny. Mieliśmy teraz zaopatrzenie z pierwszej ręki.
W tych warunkach i miasto musiało się ustosunkować do powstałej sytuacji. Stanowisko Zarządu Miejskiego było od samego początku jasne: skoro okupant nie może czy nie chce zorganizować zaopatrzenia, to trzeba działać poprzez inicjatywę prywatną, tym bardziej że w ten sposób zapewni się źródło utrzymania tysiącom rodzin.
Sondaż, który z polecenia prezydenta Kulskiego przeprowadziłem w Finanzabteilung z dr. Fribolinem, którego za chwilę poznamy i będziemy wiedzieli, dlaczego właśnie ja, przekonał nas, że akceptują nasze stanowisko, polegające na tym, aby uporządkować dziki handel przez wydawanie uprawnień przemysłowych i skoncentrowanie go w ten sposób w miejscach do tego przeznaczonych, a więc w sklepach, w halach targowych i na targowiskach. Takie argumenty odpowiadały mentalności niemieckiej – porządek i wpływy podatkowe, bo przecież uprawnienia będą płatne – jak było przed wojną.
Wydział Przemysłowy otrzymał polecenie wydawania uprawnień każdemu, kto się po nie zwróci. Handlowcy szybko się zorientowali, że pobieranie tych uprawnień leży w ich interesie, bowiem Niemcy honorują je w czasie obławy i rewizji, ba, nawet uznawane były za dowód zatrudnienia przy łapankach na roboty. Zdarzały się liczne wypadki pobierania uprawnień bez zamiaru handlowania, a jedynie dla posiadania takiej „legitymacji”.
Wyrażając zgodę na wprowadzenie uprawnień handlowych Niemcy, a nawet i my sami, nie przypuszczaliśmy, że sprawa przybierze aż takie rozmiary. Już w pierwszym okresie wydano kilkanaście tysięcy takich świadectw. Większym od sklepów powodzeniem cieszyły się u handlujących i kupujących targowiska i hale targowe, można tam było bowiem kupić dosłownie wszystko, nie wyłączając w późniejszych latach amunicji i nawet karabinu maszynowego, pistoletu czy granatu. Specjalną sławą cieszyło się, podobnie jak przed wojną, targowisko na placu Kercelego, na którym gromadziły się tysiączne tłumy sprzedających i kupujących.
Obserwując pęd do handlu i napływ wielkiej liczby kandydatów na dzierżawienie stoisk pod budki na istniejących targowiskach, Zarząd Miejski polecił Wydziałowi Inspekcji Handlowej doprowadzić do porządku i uruchomienia zaniedbane dotychczas przedwojenne targowisko na tzw. Wielopolu. Miejsce do handlu i prawo postawienia budki na tym targowisku otrzymali głównie pozostający bez pracy pracownicy państwowi, żony wojskowych przebywających w obozach jenieckich i rodziny aresztowanych. W ten sposób kilkanaście tysięcy rodzin można było wykreślić z rejestru potrzebujących pomocy społecznej.
Obok handlu zaczęło odżywać rzemiosło warszawskie. Zdobywając surowce ze wszelkich dozwolonych, a zwłaszcza niedozwolonych źródeł, dostarczało ono na rynek swoje wyroby, przyczyniając się do łagodzenia głodu towarowego. Spełniało ono także pozytywną rolę społeczną, zatrudniając i przysposabiając w swoich warsztatach tysiące młodzieży do zawodu, chroniąc ją jednocześnie przed wywózką do Rzeszy.
Taki placyk z prawem postawienia budki otrzymała też „ciocia” Dzidka (później Kołodziejczykowa), ta, która chciała zabrać moją rodzinę do Nieświeża. Z dochodów handlu w tej budce utrzymywała siebie i urodzoną w kilka miesięcy po powrocie do Warszawy córeczkę Ewunię.
W Warszawie ulokowała się większość kupców poznańskich, wysiedlonych z Poznania i Poznańskiego, z prezesem Związku kupców Kałamajskim. Ponieważ wszyscy dobrze znali język niemiecki, co im ułatwiało kontakty z Niemcami, w krótkim czasie rozwinęli hurtowy handel z Niemcami, zwłaszcza z żołnierzami, oczywiście nielegalny. Ponieważ tylko w Warszawie, jedynym mieście w całej Europie, można było wszystko sprzedać i wszystko kupić, Niemcy, którzy też mieli ograniczone przydziały, a apetyty nie mniejsze od Polaków, zaczęli szukać pieniędzy na warszawskie towary, by wysyłać je do rodziny. W miarę upływu lat wojny rozluźniała się dyscyplina, upadała moralność i uczciwość, zaczęło się w wyniku tego korzystanie z każdej nadarzającej się sposobności, by zdobyć pieniądze.
Po kapitulacji Francji pociąg za pociągiem szedł przez Warszawę i prawie każdy musiał się na stacjach rozrządowych zatrzymać i poczekać, często kilkanaście godzin, a czasem nawet dzień i dwa, nim miał możliwość wolnego przejazdu na wschód. Do tych czekających na dalszą „podróż” zgłaszali się handlujący z różnymi propozycjami. Żołnierz miał na ogół do zaoferowania jeden towar: broń. Szybko się zorientowano, że można kupić zawartość całego wagonu i niekoniecznie zawsze od Niemców. Trzeba tylko przyjąć wspólnika do tego interesu, a nimi są kolejarze. Odczepienie wagonu czy wagonów nie sprawia żadnych trudności. Pociąg rusza, a wagon zostaje. Podjeżdża przygotowany parowóz z polską obsługą i przetacza wagony w bezpieczne miejsce, gdzieś na odległy tor boczny. Organizatorzy akcji otwierali wagon, sprawdzali zawartość i, zależnie od niej, zawiadamiali „branżowych hurtowników” o „aukcji”. Jeśli była broń, amunicja, umundurowanie, odbierały bezpłatnie organizacje wojskowe.
Ci hurtownicy to przeważnie poznańscy kupcy. Dwóch najważniejszych z nich było przyjaciółmi naszego domu: Marian Petz i Stefan Karpiński. Maryś był przed wojną właścicielem czterech fabryk octu w Poznaniu – po ojcu i po stryju. Stefan był szwagrem mojego szwagra, Czesia Nowaka – miał za żonę jego jedyną siostrę, Felicję. Regularnie w każdą sobotę spotykały się te poznańskie „tuzy” w restauracji tuż obok „Hali na Koszykach”, prowadzonej także przez poznaniaka, na nodze wieprzowej (po warszawsku: golonka). Różnica w tym, że golonka to kawałek nogi, a noga to noga ważąca rzadko mniej niż kilogram.
W tych spotkaniach na Koszykowej brali udział wyłącznie mężczyźni – wyjątek stanowiła Fela Karpińska, anioł stróż swego męża Stefana, który rzadko kiedy wiedział, który kieliszek powinien być ostatnim. Gdy przebrał miarkę, ginął, często na cały tydzień. Nie było można go znaleźć. Wracał zwykle bez pieniędzy, bez zegarka, bez płaszcza. A był to bardzo inteligentny, kulturalny, przystojny i elegancki mężczyzna. Kochały się w nim niewiasty i on lubił ładne kobiety. Po każdej takiej eskapadzie szybko znowu dochodził do pieniędzy. Był człowiekiem, jak sam zwykł mawiać, który umie zbierać z ulicy pieniądze, spostrzega je. Był z wykształcenia drogistą, posiadał w Poznaniu własną wytwórnię, i tu, w Warszawie, zajmował się pośrednictwem w swej branży. Natomiast „Maryś” Petz, który do Warszawy przybył z grubszą gotówką, nie brudził sobie rąk handlem, był „bankierem” – udzielał znajomym i przyjaciołom pożyczek krótkoterminowych, za które brał prowizję w różnej wysokości, w zależności od wartości transakcji, na którą udzielał pożyczki. Chodziło zwykle o te wagonowe „aukcje”: wagon bielizny, wagon konserw, wagon cukru, mąki, swetrów itp. Był jednym z najbogatszych ludzi w Warszawie, jeśli nie w całej Polsce. Każda taka transakcja, często kilkumilionowa, dawała w ciągu kilku dni, a czasem godzin, setki tysięcy złotych, które „Maryś” natychmiast wymieniał na dolary. Majątek w zawrotnym tempie rósł.
Brałem czasem udział w tych sobotnich spotkaniach, które były okazją do towarzyskich zebrań starych znajomych i przyjaciół. Wieczorami spotykałem się nieraz z samym Marysiem w nocnym lokalu na ul. Mazowieckiej. Był to polski luksusowy lokal, prowadzony przez „rezerwistkę”, jak nazywano żony wojaków przebywających w obozach jenieckich. Cały personel składał się również z samych rezerwistek – żon wyższych oficerów. Właścicielka była pułkownikową – niestety, nazwisko wywietrzało. Jedna z nich, barmanka, była sympatią Marysia. Kiedy Maryś pokazał się w drzwiach, albo zaczynała grać jego ulubione tango, lub też przerywała graną melodię, by przejść na „Co dzień i co noc czekam chwili, gdy wrócisz znów”. Zostawił on w tym lokalu duży majątek – duży jak na kogo innego, bo dla niego żadna kwota nie była duża.
Muszę się przyznać, że wykorzystywałem tych swoich poznańskich przyjaciół do akcji pomocy swoim pracownikom. Weszło w końcu w zwyczaj, że przed każdymi świętami kościelnymi i narodowymi przez cały czas okupacji regułą stała się dostawa 5 ton mąki pszennej. W ten sposób każda rodzina otrzymywała pięć razy w roku po 10 kg mąki, wyłączając panny i kawalerów, chyba że mieli kogoś z rodziców na utrzymaniu. Najbiedniejszym pomagałem też finansowo, również z kieszeni tych „tuzów”. Wśród nich był jeden ostrowiak, pan Guenther, który się wprawdzie „ześwinił” i przyjął obywatelstwo niemieckie (z pochodzenia Niemiec), ale zostawszy powiernikiem restauracji na Dworcu Głównym w Warszawie, wspierał biedaków warszawskich.
Guenther był przyjacielem mego Ojca. Odszukał mnie w Warszawie, by mnie powiadomić, że zawsze gotów jest udzielić mi pomocy w każdej formie. Podrzuciłem mu więc trzy „rezerwistki” z dziećmi, które Niemcy polecili zwolnić z pracy. Guenther płacił im przez całą okupację pensje. Jego pomoc paczkowa była dużo większa od tej, jaką ja mogłem świadczyć.
Przez pierwsze tygodnie okupacji słuchaliśmy jeszcze audycji radiowych, chociaż natychmiast po wkroczeniu do Warszawy wojsk niemieckich władze wojskowe wydały zarządzenie oddania do wskazanych punktów policyjnych broni, amunicji i aparatów radiowych. Owszem, fuzje i sztucer zaniosłem, natomiast radia nie. Wcale go nawet nie ukryłem – stało na swoim przedwojennym miejscu w stołowym pokoju. Ponieważ jednak zdarzyły się wypadki aresztowania posiadaczy radia i wysłania do obozów koncentracyjnych, przewiozłem aparat do jednej ze swoich pracownic, Marysi Zielińskiej, żony Genia Zielińskiego, syna znanego nam pana Franciszka z Rypina, u którego kiedyś mieszkałem, będąc profesorem w Rypinie. Geniek pracował do wojny u mnie. Obecnie przebywał w obozie oficerskim w niewoli. Zatrudniłem jego żonę, która pochodziła z niemieckiej rodziny, uważała jednak siebie za Polkę, i do końca okupacji pozostała wierną Polsce. Marysia mieszkała u swej starszej siostry, sekretarki w jakiejś jednostce policyjnej, która była Niemką. Miałem znowu swobodę słuchać stacji zagranicznych, śledzić przebieg działań wojennych na wszystkich frontach i podawania tych informacji redakcji Wojskowego Biuletynu Informacyjnego.
Moje sprawozdania były jednak albo z późnego popołudnia, albo z wieczora, a czasem w ogóle ich nie miałem, gdy siostra Marysi miała gości. Trzeba było pomyśleć o innym miejscu podsłuchu. Znalazł takie mój przyjaciel Leon Kucharczyk, mieszkający, jak już wiemy, opodal na Bielanach.