Był za panowania Jana Kazimierza w województwie witebskim możny obywatel Ciechanowiecki, mający jedynaka syna. Lubo posiadał znaczne dobra, że miał wielkie obowiązki dla księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego, wywdzięczając się podupadłemu zupełnie na majątku naślednikowi jego, księciu Michałowi, oddał mu tego syna w służbę – dość że młody Ciechanowiecki, ze swojego się utrzymując, składał cały dwór tego książęcia. Ale jak tylko wdzięczność narodu wyniosła na tron polski Michała Wiśniowieckiego, jedną z pierwszych czynnościów nowego króla było wywiązanie się panu Ciechanowieckiemu za dobrowolne z nim podzielenie nędznego losu. Zrobił go krajczym litewskim i dał mu kilka królewszczyzn, a między tymi starostwo grodowe orszańskie.
Tak więc w młodym wieku już pierwsze dostojeństwa piastował. Wkrótce potem odumarł mu ojciec, co go zmusiło opuścić Warszawę, aby ostatnie posługi oddać zwłokom rodzicielskim i objąć szerokie dziedzictwa.
W województwie swoim mieszkając, zaprzyjaźnił się ze stolnikiem witebskim, z zacnego domu Łopacińskich, i o rękę jego córki się zgłosił. Już był go sobie zobowiązał ustąpiwszy mu starostwo orszańskie za konsensem królewskim; a zresztą będąc odpowiednim pannie zacnością rodu, a do tego będąc najbogatszym obywatelem w powiecie, otrzymał obietnicę – i w przytomności ledwo nie całego województwa odbyły się okazałe zaręczyny.
Ale cóż jest trwałego w pomyślnościach ludzkich! Wszelkie, zdaje się, posiadał rękojmie statecznego losu, a największe nieszczęście mu się gotowało. Mamka pana krajczego staje przed grodem (w asystencji już nie pamiętam jakiego obywatela, co od nieboszczyka Ciechanowieckiego nabył wieś, w której ona mieszkała) i zeznaje, że pan krajczy jest jej synem, że go zamieniła, a prawdziwy Ciechanowiecki jeszcze w dzieciństwie u niej umarł, że ciągle sumienie ten postępek jej wyrzucało, a na koniec, że to wyznanie robi za radą księdza, któremu się spowiadała, jako jedyny środek, aby go uspokoić.
Zagrożony taką sromotą (bo już inni Ciechanowieccy brali się do korzystania z takowego wyznania), pan krajczy broni się, jak może, chwyta się wszelkich środków ratunku, pozywa mamkę jako kalumniatorkę i wedle prawa fołdruje na jej gardło. A pan Łopaciński, w którego jurysdykcji to się działo, sam dotknięty do żywego, pomaga mu potajemnie, ile tylko w możności jego.
Nareszcie pozorną mamkę, a w samej rzeczy matkę, bądź namową duchownych, których na nią nasadził, aby jej tłomaczyli, że wyznanie burzące spokojność ledwo nie publiczną nie może z dobrego ducha pochodzić, bądź wzruszywszy w jej sercu afekt macierzyński, wystawiając jej, że syna od czci, majątku i życia pozbawia, gdyż on tego przeżyć nie może – przekonywa ją, aby przed grodem oświadczyła, że to tylko ze złości poprzednie zeznanie zrobiła, chcąc się pomścić, iż domagając się o jakieś znaczne wywdzięczenie się za staranie swoje około jego niemowlęctwa, zbytą została przez krajczego z ofuknieniem, co jej serce goryczą i zemstą napełniło. A z panem starostą orszańskim się umawia, że z porządku rzeczy potwarzy podobnej dochodząc, będzie się domagał w jego sądzie o skazanie jej na gardle, czego on, zapatrując się na jej własne wyznanie, odmówić nie może – ale że natychmiast jedzie do Warszawy, wyrobić dla niej od króla list żelazny, którego na placu kaźni otworzy, a potem przeniosą ją w oddalone województwo, opatrzywszy losem wygodnym do końca jej żywota.
Tak umówiwszy się z starostą a przyszłym teściem, niemniej z matką, której to wszystko wytłomaczyli, a która na wszystko się zgodziła, jedzie do Warszawy i powraca z listem żelaznym. A w niebytności jego, interes zwykłym porządkiem a bez przerwy się tocząc, sąd wyrok śmierci ferował. Pan starosta go potwierdza w pewności, że przyszły zięć idącą na śmierć zasłoni – jakoż i sama o tym nie wątpiła.
Ale pan krajczy, chcąc się ubezpieczyć, aby w następność nic się podobnego nie odnowiło, nie użył listu – i dopuścił ścięcia swojej matki wedle natury.
Pan starosta, co jeden o wszystkim wiedział (bo inni sędziowie w dobrej wierze sądzili), jak mu wicesgerent doniósł spełnienie wyroku, padł bez duszy, jakby piorunem przeszyty. A pan krajczy w rok potem ożenił się z starościanką i z nią spłodził sześciu synów, których w wielkiej pobożności wychowywał.
Wszystko mu się powodziło i żył w dobrej sławie i szacunku publicznym. Można mu było zazdrościć szczęścia, bo nikt nie widział, co się w jego sercu działo. Na koniec, po leciech niemało, odumarła mu żona, kiedy najmłodszy z jego synów już był dorosły. Dopiero, zwoławszy wszystkich sześciu synów, wyznał przed nimi zbrodnię i oświadczył im, że klasztor z funduszem chce na puszczy człuchowskiej wystawić i w nim swe życie zakończyć. Na to synowie, rozmówiwszy się z sobą:
– Ojcze – odpowiedzieli – jeżeli tak jest, żaden z nas nie ma prawa do tego majątku, coś go posiadał. Wystaw klasztor, oddaj twoje dostatki, którycheś znacznie pomnożył, prawym właścicielom, a my wszyscy z tobą opuścim świat i Panu Bogu służyć będziemy.
Jakoż ten piękny klasztor pustelniczy wystawił i do niego karmelitów zaprowadził; a zwoławszy Ciechanowieckich, już podupadłych, a wedle Boga istotnych dziedziców jego włości, przepraszając ich za krzywdę im uczynioną i przed nimi wyspowiadawszy swoją zbrodnię – z sześciu synami wstąpił do nowicjatu i we dwa lata potem profesją z nimi uczynił, i umarł braciszkiem w bardzo podeszłym wieku. A wszyscy synowie zostali kapłanami i z nich miał zakon wielką pociechę, bo i wielce byli pobożni, i ozdobieni wysokim światłem, i nawet urzęda pierwsze w zgromadzeniu piastowali.