farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (40)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

BycsSpałem w swoim sianem wymoszczonym łożu pod baldachimem nieba może godzinę, gdy zbudził mnie alarm lotniczy – wyły wszystkie syreny. Krzycząc „Alarm! Alarm!”, pobiegłem na górę. Z daleka dochodził huk dział, wybuchy bomb, charakterystyczny dla bombowców dźwięk „uuuuuuuuu”, które małymi zespołami przelatywały nad Warszawą, dziś po raz pierwszy dużo wcześniej, i rzucały bomby na różne dzielnice miasta. Nie atakowały ich myśliwce, bo tych już nie było, ubyło też wiele dywizjonów artylerii przeciwlotniczej, więc i ten ogień był słabszy i mniej skuteczny. Nad nami cisza, a moi cekaemiści palą się do walki.

        W południe otrzymałem rozkaz, podpisany przez szefa sztabu dowództwa Obrony Warszawy, aby jeszcze dzisiaj zameldować się u mjr.Mordasiewicza w jego miejscu postoju Nowy Świat 69 (pałac Zamoyskich). Mieścił się tam sztab Zgrupowania Artylerii Przeciwlotniczej, którego szefem był właśnie mjr Mordasiewicz, który mi wręczył rozkaz szefa sztabu Obrony Warszawy włączający moją kompanię z dniem 7 września w skład Zgrupowania artylerii przeciwlotniczej. Mjr  Mordasiewicz na planie sytuacyjnym określił wycinek miasta, który oddany został pod obronę mojej kompanii. Rejon ten obejmował: plac Teatralny, odcinek ulicy Senatorskiej od pl. Teatralnego do Miodowej, odcinek ulicy Bielańskiej z gmachem Banku Polskiego włącznie, oraz gmach Ministerstwa Spraw Zgranicznych przy ul. Wierzbowej, miejsce postoju dowódcy kompanii – Hotel Oficerski w Galerii Luksemburga. Jeszcze dzisiaj kompania ma przejść w ten rejon i zająć stanowiska.

        W czasie, kiedy bawiłem na Nowym Świecie u majora Mordasiewicza, drużyna plutonowego Cieślika strąciła niemiecki myśliwiec, który spadł na ulicę Górnośląską. Była to drużyna z taczanki ułańskiej, zajmująca stanowiska na rogu ul. Pięknej i Górnośląskiej (gdzie dziś Ambasada Francuska). Tłumy mieszkańców z sąsiednich kamienic stały przy samolocie i przyglądały się siedzącemu w samolocie na swoim siedzeniu młodemu pilotowi niemieckiemu z przestrzeloną szyją. Ponieważ w tym rejonie byliśmy jedyną jednostką, nie może budzić żadnej wątpliwości, że to nasza zdobycz. Zresztą działo się to w dzień na oczach wszystkich.

        Bez przeszkód i strat, chociaż dwa razy byliśmy pod ostrzałem i bombami, dotarliśmy na Senatorską. Natychmiast powstał problem, co robić z końmi i wózkami, gdzie tabory umieścić, czym jutro żywić konie. Wróciłem do swego nowego szefa mjr. Mordasiewicza i zaproponowałem odstawić konie i wózki do koszar Szwoleżerów, gdzie formowano nowe jednostki, pozostawiając na Senatorskiej jedynie wozy amunicyjne z końmi. Otrzymawszy na to zgodę, poleciłem plutonowemu Cieślikowi odprowadzić zbędny tabor. Cieślik nie mógł przeboleć rozstania się ze swoją taczanką i czwórką pięknych kasztanów. Wozy amunicyjne ulokowałem w ogródku od strony kościoła św. Antoniego. Nie było tam, niestety, trawy. Zapas owsa też się skończył, a na nowy przydział nie można liczyć.

        Moim miejscem postoju, jak było w rozkazie, miał być Hotel Oficerski w Galerii Luksemburga. Ponieważ było w nim wiele żon oficerów, które wojna zaskoczyła w Warszawie, znalazłem inne, wygodniejsze i zupełnie samodzielne pomieszczenie z wszelkimi wygodami i dobrze umeblowane, a mianowicie lokal Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Japońskiej. Galeria Luksemburga to długi na 40 m pasaż pokryty żelazną kratą, wypełnioną taflami szklanymi, jak oranżeria. Jak na warunki wojenne w oblężonym mieście, ostrzeliwanym artylerią i bombardowanym bez przerwy z powietrza, miejsce nie najbezpieczniejsze. W dodatku w pasażu musiałem urządzić magazyn amunicji. Pomyślałem sobie, że żołnierze strzelają, ale przecież Pan Bóg kule nosi. Kogo ma trafić, ten tego nie uniknie.

        Nowe zadanie wymagało przeorganizowania całej kompanii, podzielenia na samodzielne jednostki – plutony, bądź nawet drużyny – w zależności od terenu. W pierwszych dniach jednostki te zajęły stanowiska na placu Teatralnym (największe zgrupowanie), na cmentarzu przykościelnym przy Senatorskiej, w ogrodzie Pałacu Prymasowskiego przy Senatorskiej róg Koziej, na dziedzińcu Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy Wierzbowej oraz w ogródku Klasztoru P.P. Kanoniczek przy placu Teatralnym. 13 stanowisk przeciwlotniczych karabinów maszynowych na niewielkiej przestrzeni stanowiło silne skoncentrowanie ognia.

        Przed południem ukazał się „Rozkaz dzienny nr 1 z dnia 8 września” dowódcy Obrony Warszawy, generała Czumy:
„Żołnierze załogi Warszawa! Wódz Naczelny powierzył nam obronę Warszawy. Żąda on, by o mury Stolicy rozbił się opór wroga, by został położony kres niszczeniu polskich ziem, pomszczeni polegli w boju koledzy, polegli śmiercią żołnierską mężczyźni, kobiety i dzieci. Mamy podać rękę utrudzonym w boju oddziałom, ułatwić im dalsze zadanie bojowe. Żołnierze! Objęliśmy pozycję, z której nie ma zejścia. Na tej pozycji może wróg usłyszeć tylko jedną obecnie odpowiedź: Dość! Ani kroku dalej! A nam wolno złożyć tylko jeden meldunek: Rozkaz Naczelnego Wodza zostanie spełniony.”

        Tych kilka zdań w prostym żołnierskim języku musiało w każdym żołnierzu wywołać postanowienie wypełnienie swego obowiązku wobec Ojczyzny do końca, do ostatniej kropli krwi i, jak zobaczymy, tak się i stało.

        Wiedząc, że obrona przeciwlotnicza jest dużo słabsza, nieprzyjaciel już od wczesnych godzin rannych prowadzi naloty na miasto, a zwłaszcza na mosty i przeprawy przez Wisłę, aby uniemożliwić wycofanie się wojsk przez Wisłę na wschód. A że odległość od pl. Teatralnego od mostu Kierbedzia w linii powietrznej nie jest większa niż 500 m, a od ogrodu Pałacu Prymasowskiego nie przekracza nawet 200 m, stanowiska nasze miały pełne ręce roboty. Dzielnie spisywał się tu plutonowy Karaś ze swymi trzema drużynami, dobrze zamaskowanymi wśród tui. Widać było w nim dobrego podoficera zawodowego, znającego swój fach. Na innych stanowiskach cisza.

        Mając w swoim pokoju aparat radiowy znaleziony w jednej z szaf, stworzyłem własną gazetkę – w czasie mojej nieobecności komendant wart miał obowiązek notowania wszystkich wiadomości i komunikatów Sztabu Naczelnego Wodza. Wartownia mieściła się w sąsiadującej z moim pokojem sali posiedzeń i zebrań Towarzystwa Przyjaźni P.-J.

        Po południu Niemcy dotarli w okolice Raszyna, a więc już pod samą Warszawę, i zaczęli ostrzeliwać różne dzielnice miasta artylerią. Przed wieczorem zaczął się jakiś dziwny ruch na ulicach Warszawy. Z kierunku zachodniego w stronę mostu Kierbedzia ciągnęły grupy młodzieży i starszych mężczyzn. Zapytani odpowiadali, że nadano komunikat radiowy wzywający do opuszczenia miasta i zgłoszenia się do wojska na terenach w głębi kraju. Pobiegłem do siebie, a mój dyżurny potwierdził mi tę wiadomość. Miał odnotowane, że jakiś pułkownik Umiastowski z Naczelnego Dowództwa wydał taki rozkaz. Skoczyłem do Ratusza. Dyr. Iwanka, obecnie przy prezydencie Starzyńskim kierownik spraw finansowych, potwierdził to, dodając, że Starzyński już „załatwił” Umiastowskiego i zakazał dopuszczania go do rozgłośni radiowej. Dowiedziałem się też, że Starzyński w ostrych słowach odmówił wczoraj premierowi Składkowskiemu przyłączenia się do ewakuacji, do wyjazdu wraz z rządem.

        Wieczorem zajrzałem do Hotelu Oficerskiego, żeby się przekonać, jakie są możliwości korzystania z łazienki. Chciałem się po tygodniu porządnie wyszorować, ogolić, zmienić bieliznę i położyć jak człowiek cywilizowany do łóżka – a czekało mnie dzisiaj po raz pierwszy spanie na miękkiej i wygodnej kanapie.

        W pokoju administracji hotelu zastałem korpulentną brunetkę w wieku ok. czterdziestu lat. Kiedy się przedstawiłem i podałem powód przybycia, odpowiedziała, że mnie zna z tramwaju, jeździ tą samą linią co ja, tylko że wysiada tuż za wiaduktem, „a pan jedzie dalej”. Oczywiście, nie musiałaby być niewiastą, żeby nie opowiedzieć mi kilku szczegółów o sobie. Mieszka na Żoliborzu w blokach oficerskich, mąż pułkownik na froncie, dzieci nie mają, a żeby się w domu samej nie nudzić, pracuje tu społecznie. W kilka dni później zorientowałem się, że z nudów to ona tu nie pracuje. Przychodzi do niej przystojny, bardzo wysoki kapitan piechoty, z którym przesiaduje całe godziny. Jak to się dzieje, że kapitan w mundurze nie ma żadnego zajęcia w czasie oblężenia miasta. Kim on jest? W każdym razie kąpiele miałem załatwione, mógłbym korzystać również z innych udogodnień.

        Wieczorem naczelne dowództwo niemieckie podało w komunikacie radiowym, że „wojska niemieckie wdarły się dziś o godz. 17.15 do Warszawy”, co, oczywiście jest kłamstwem, ale należy się spodziewać, że jutro będą chcieli tego dokonać, by nie narazić się Hitlerowi za podany fał- szywy meldunek. Kierunek natarcia IV Brygady Pancernej znamy: całość artylerii i gros piechoty – olbrzymia siła – przygotowana jest do natarcia na Ochotę. Z naszej strony na przedmościu zachodnim (Warszawa podzielona została na dwa oddzielne przedmościa: zachodnie i praskie, każde z własnym, niezależnym dowództwem) było w pierwszym rzucie obrony 7 batalionów piechoty, naszpikowanych – jak na polskie warunki września – gęsto bronią ppancerną, zwłaszcza na kierunku Ochoty i Woli. Natomiast całą artylerię bezpośredniego wsparcia stanowił jeden dywizjon artylerii ciężkiej.

        Już na przedpolu nacierające pułki pancerne poniosły dotkliwe straty na założonych polach minowych, które były dla nacierających kompletnym zaskoczeniem. Między ul. Grójecką i al. Żwirki i Wigury czołgi niemieckie nadziały się na działka ppancerne, ponosząc duże straty. W gardzieli wylotowej, gdzie Niemcy wczoraj zniszczyli i spalili barykadę, czekała ich dzisiaj duża niespodzianka. Wkopane na chodniku pod murem działo 75 mm celnym ogniem zniszczyło jeden po drugim trzy czołgi i dwa samochody pancerne, umożliwiając piechocie wystrzelanie obsługi. Takie samo przyjęcie zgotowano Niemcom przy ul. Częstochowskiej, gdzie działon artylerii zniszczył cztery czołgi, unieruchomił piąty i zmusił Niemców do odwrotu.

        Przed godz. 10 rozpoczęło się natarcie na Wolę. W okolicach starej historycznej reduty z oblężenia Warszawy w 1831, zwanej redutą Sowińskiego, u zbiegu ulic Mszczonowskiej i Włochowskiej, saperzy przy pomocy ludności zbudowali stanowiska ogniowe i przeszkody przeciwpancerne na ul. Wolskiej. Do zwalczania czołgów 8. Kompania 40pp miała dwa działa przeciwpancerne oraz w drugim rzucie dwa działa 75 mm. Ponadto dowódca kazał rozlać na przedpolu 100 beczek terpentyny znalezionej w sąsiedniej fabryce, z zamiarem podpaleniem, gdy zbliżą się czołgi.

        Podstęp się udał. Płonęły czołgi i samochody, załogi wyskakiwały, ale nie mogły znaleźć ukrycia w wąskiej uliczce. Zwycięstwo było zupełne. Walka trwała zaledwie godzinę. Jak później sam Reinhardt podał, sytuacja jest bez widoków powodzenia i bez ciężkiej artylerii, miotaczy płomieni i specjalnego sprzętu saperskiego nie ma mowy o wdarciu się do miasta. Liczba zniszczonych czołgów wynosiła ponad 40, a łącznie z unieruchomionymi – blisko 60. Straty były bardzo duże, ale i liczba czołgów była olbrzymia – szacowano je na 700.

        Z natarciem dywizji pancernych na Warszawę od zachodu i ogniem artylerii na miasto współdziałało lotnictwo, którego siła wynosiła 300 bombowców, mających przeciwko sobie 20 polskich myśliwców – jeden na 15.

        Obserwując przeloty eskadr nieprzyjaciela nad moimi cekaemami, doszedłem do wniosku, że aby ich siła ognia i skuteczność mogła być w pełni wykorzystana, należy je umieścić na dachach niektórych budynków – w pierwszym rzędzie na Teatrze Wielkim, Pałacu Prymasowskim i na Ministerstwie Rolnictwa. Byłem świadkiem, jak nadleciały 3 bombowce i zbombardowały w Ogrodzie Saskim Teatr Letni, który spłonął, a moje cekaemy przy gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych ani się nie odezwały. Dlaczego? – pytam dowódcę.Ponieważ nikt ich nie widział, zasłaniały drzewa. Idę na Daniłowiczowską do plut. Cieślika, pytam, czy widział te 3 bombowce, które przecież w jego bliskości przelatywały, i czy otworzył do nich ogień, mówi, że nie.

        Zwołałem szybko naradę dowódców, przeorganizowaliśmy znowu całą kompanię, tworząc 5 plutonów po dwie drużyny i jeden pluton z 3 drużyn. Z tego aż 4 plutony zajmą stanowiska na Teatrze Wielkim, 2 plutony na Pałacu Prymasowskim.

        Niemcy zaczęli od wczoraj zrzucać również bomby zapalające, które wywoływały liczne pożary, ale dobrze zorganizowana obrona przeciwlotnicza bierna, tzw. OPL, dawała sobie z nimi radę. Już przed wojną Warszawa przygotowywała się na wszelkie ewentualności. Komendantem OPL z ramienia Starzyńskiego był wiceprezydent Julian Kulski. W każdym domu musiał być komendant i kilku mieszkańców z odpowiednim sprzętem przeciwpożarowym. Na dachach i w klatkach schodowych, jak również w podwórzach stały skrzynie z piaskiem, którym zasypywano bomby zapalające. Przystosowano także strukturę straży ogniowej do działań w warunkach wojennych, uzupełniwszy jej sprzęt i wyposażenie. Przygotowano także do pracy podczas wojny szpitale miejskie, gromadząc spore zapasy leków i środków opatrunkowych, urządzenia i sprzęt medyczny. Instytucje użyteczności publicznej gromadziły zapasy węgla, smarów, części zamiennych, części instalacyjnych. Dość wspomnieć, że takie na przykład instytucje, jak Gazownia Miejska, Elektrownia Miejska, miały zapasy węgla na kilka miesięcy. W magazynach miejskich zgromadzono olbrzymie zapasy żywności i artykułów przemysłowych powszechnego użytku.

        Przed wojną Wodociągi Miejskie wybudowały 3 studnie artezyjskie na terenach szpitali Dzieciątka Jezus, św. Łazarza i św.Ducha. Były one połączone z siecią miejską wodociągów. Zostały one wyposażone w pompy głębinowe, które na wypadek uszkodzenia elektrowni miały zapasowe źródła energii w postaci specjalnego agregatu Diesla. We wrześniu ukończono wiercenie czwartej studni na terenie Ogrodu Saskiego. Do sieci podłączone zostały również prywatne studnie artezyjskie oraz Gazowni Miejskiej, Remizy Tramwajowej na Okopowej i rzeźni miejskiej. Tak więc już w pierwszych dniach wojny instytucje miejskie włączyły się do akcji. Twierdzę, że Warszawa była lepiej przygotowana na wypadek wojny niż reszta kraju.

        W dniach 11 i 12 września aktywność działań z powietrza znacznie osłabła. Wysłałem więc 3 wozy po amunicję do Palmir, gdzie były magazyny. Zapasy były jeszcze znaczne, ale tylko dlatego, że do niedawna codzienne zużycie było minimalne. Od kilku dni wzrosło do 10.000 naboi. Poza tym każdego dnia groziła utrata Palmir, a wtedy nastąpiłaby katastrofa – wyłączenie z walki całej kompanii. Każdy na swoją rękę musiał zaopatrywać się w broń i amunicję. Wspomniano też w sztabie dowództwa, dokąd mnie dziś wezwano, o możliwości wyjścia kompanii z Warszawy. Chodziło o wyjście z Warszawy i Modlina z pomocą walczącym nad Bzurą armiom „Poznań” i „Pomorze”. Te walki, a w pewnym momencie nawet poważne zagrożenie siłom niemieckim przez Armię „Poznań”, było powodem względnej ciszy na przedmościu zachodnim Warszawy. Lotnictwo niemieckie skierowane zostało do pomocy zagrożonym dywizjom. Moi chłopcy mieli trochę wytchnienia, mogli się ostrzyc, ogolić, zmienić bieliznę, wykąpać się i dłużej pospać.

        Wozy przywiozły 100.000 naboi i 2 karabiny przeciwpancerne z amunicją do nich. Były to karabiny pięciostrzałowe, ręcznie ładowane z magazynka. Ich pocisk przebijał z odległości 100 m pancerz grubości 25-30 mm – w zależności od kąta trafienia.

        13 września po południu nastąpiły znów silne naloty na Śródmieście i północne dzielnice. Miasto gorzało, rozsypywały się domy, tysiące rannych i zabitych. Gdy dotychczas grzebano zmarłych i zabitych bez trumien na cmentarzach, teraz trzeba było grzebać ich na skwerach, trawnikach, w ogrodach, parkach, podwórzach. Samorzutnie potworzyły się kompanie robotnicze (nie znaczy, że byli to tylko robotnicy) dla akcji ratunkowej. Później przybrały one nawet postać zorganizowaną. Zgłaszały się kompanie, bataliony do najcięższych prac, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Ratowały one zagrożone domy, budowały barykady i wykonywały roboty kompanii saperskich nawet w pierwszej linii frontu.

        Wobec przenikania szpiegów i dywersantów, komendant Straży Obywatelskiej wydał rozkaz, ażeby w każdym domu był posterunek Straży, który ma legitymować każdą osobę wchodzącą w rejon posesji, pilnował czystości, udzielał pomocy sanitarnej i technicznej. Od 13 września wprowadzono nawet zakaz poruszania się po mieście między godziną 19 a 4.

        Między 14 a 13 września znowu osłabły naloty na miasto. Gros sił lotnictwa nieprzyjaciel skierował przeciwko armiom „Poznań” i „Pomorze”, którymi dowodził gen. Kutrzeba. Jednocześnie 10. Armia niemiecka w składzie kilku dywizji podchodziła od południa pod Warszawę z zadaniem odcięcia Kutrzeby od Warszawy. Tymczasem Kutrzeba tak zagroził Niemcom nad Bzurą, że dla ratowania siebie zmuszeni zostali rzucić wszystkie siły, jakie mieli w tym rejonie, przeciwko niemu, a nawet skierować na zachód 4 D.Panc. spod Warszawy na pomoc, która sforsowawszy Bzurę na północ od Sochaczewa, zdezorganizowała naszą 17. DP „Gniezno” i walnie przyczyniła się do klęski naszych armii zachodnich, które w ciężkich bojach zostały zmuszone do szybkiego cofania się na wschód z zadaniem przebicia się do Warszawy. Gen. Kutrzeba cytuje w swej książce „Bitwa nad Bzurą” meldunek gen. Rómmla, wysłany 14 września do Naczelnego Wodza: „Czekamy Kutrzeby – Bortnowski naciera na Skierniewice, zatrzymany na Sochaczewie. Przewiduję wyjście z Warszawy i Modlina dla odciążenia”. Gdyby było do tego doszło, wynik walk nad Bzurą mógł być zupełnie inny. Niestety, dowódca Armii „Warszawa” odwołał przygotowany już do marszu wypad z Warszawy. Nastąpiło ciężkie przygnębienie wśród dowodzących obroną lewobrzeżnego przedmościa Warszawy. Gen. Marian Porwit, ówczesny dowódca tego przedmościa, w swej książce „Obrona Warszawy – Wrzesień 1939”, wydanej w roku 1959 – jeszcze za życia gen. Rómmla – wyraźnie oskarża dowódcę Armii „Warszawa” o popełnienie kardynalnych błędów. Na marginesie dodam, że Porwit na „koszulce” tej książki umieścił – w nagrodę za strącony na Jazdowie przez moją drużynę niemiecki samolot – zdjęcie drużyny plutonowego Cieślaka w akcji przeciwko bombowcom niemieckim spod Teatru Wielkiego.

        Nie jest moim zamiarem przedstawienie w pamiętniku historii wojny 1939 r., ale nie mogę nie wspomnieć o niektórych epizodach czy szczególnie ważnych wypadkach, które charakteryzują wydarzenia czy posunięcia dowództwa i władz cywilnych czy czynników społecznych.

        Jak wspomniałem, byłem jednym z dowódców, który miał wziąć udział ze swoją kompanią w wyprawie na zachód dla odciążenia przebijających się ku Warszawie dywizji Armii „Łódź” i walczących nad Bzurą armii „Poznań” i „Pomorze”. Chodziło o to, aby przeciwnik, który zaczął odchodzić na zachód, zawrócił pod Warszawę. Pozorując generalne natarcie, na co było jeszcze wtedy stać Armię „Warszawa”, chciano zmusić przeciwnika do skierowania części dywizji, będących już w marszu z południa na zachód, pod Warszawę.

        W nocy 12/13 września grupa dywizji „Łódź” pod dowództwem generała Thommeego, po całodziennych próbach przebicia się do Warszawy, musiała odejść do Modlina. Gen. Rómmel nic nikomu nie powiedział o tej akcji, a myśmy wszyscy stali gotowi na Woli do pozorowania wielkiej ofensywy. Nie zrobiliśmy nic, by przebijającym się oddziałom ku Warszawie dopomóc w otwarciu drogi. Walki, jakie byłyby się wywiązały pod Warszawą 13 września, byłyby oczywiście ciężkie, może bardzo ciężkie, gdyż były już w rejonie Okęcia i koło Pruszkowa nowe dywizje. Ale powstałby front od Warszawy do Sochaczewa, który by niepomiernie ułatwił polskim armiom drugą fazę bitwy nad Bzurą i pomieszał Niemcom szyki. Mogło być zapoczątkowane połączenie sił frontu środkowego, armie by się tak nie wykrwawiły.

        Niestety, kosztem utraty dużych możliwości na kierunku zachodnim gen. Rómmel prowadził działania na kierunku wschodnim przeciwko przeciwnikowi, który jeszcze Warszawie nie zagrażał, a kiedy później zagroził zza Bugo-Narwi, trzeba było pospiesznie cofać się na Pragę.

        10 do 13 września były dniami na przedmościu lewobrzeżnym biernymi, a mogły się stać drugą porażką 4. D.Panc., a Armia „Pomorze” mogła opanować wschodni brzeg Bzury.

        Również cały okres od 14 do 20 września był na lewobrzeżnym przedmościu prawie martwy. U mnie panowało całkowite „bezrobocie”. Chłopcy, roznegliżowani, opalali się na słońcu, grali w karty, czytali książki – każdy na swój sposób zabijał nudę. Długo to jednak nie trwało. W czasie bowiem, kiedy na zachodzie walki toczyły się daleko od Warszawy, natarcia dywizji niemieckich z kierunku północnego i wschodniego spychały polskie dywizje na zachód w kierunku Pragi. W końcu wielkie grupy operacyjne znalazły się na Pradze i w połączeniu z wojskami przedmościa praskiego stanowiły zarówno w piechocie, jak i artylerii dużo poważniejsze zgrupowanie sił niż załoga przedmościa Warszawy lewobrzeżnej. Nie mogąc ugryźć polskich pozycji – atak za atakiem załamywał się – Niemcy rozpoczęli nękanie stolicy ogniem artylerii, które ze zmiennym nasileniem trwać będzie do końca walk. W dniu 16 IX bardzo ucierpiała katedra św. Jana, Zamek Królewski, kościół ewangelicki, który spłonął, szpital w Resursie Kupieckiej, Filharmonia i wiele innych obiektów. W następnym dniu artyleria skupiła swój ogień na Zamku – Zamek spłonął.

        W południe przybiegł do mnie posłaniec od dowódcy Wartowni, że przed chwilą podano w komunikacie radiowym, iż wojska sowieckie przekroczyły granicę Polski, posuwając się na zachód. Rozpoczął się podział spadku jeszcze za życia delikwenta. Powoli wprowadzano w życie układ zawarty między Stalinem a Hitlerem. Był to dla wszystkich Polaków grom z jasnego nieba. W pierwszej chwili pomyślałem, co by się stało z moją rodziną, gdyby się była wybrała do Nieświeża z Dzidką. Boże, to byłby dla nas wszystkich straszny cios, jeśli nie koniec mojego szczęścia i całej przyszłości tak jasno przedstawiającej się w moich marzeniach.

        Widząc dokoła te straszne zniszczenia, nie pytając się nikogo, rozkazałem zdjąć z dachów wszystkie stanowiska, przygotować dla nich okopy. Pracowaliśmy całą noc. Każde stanowisko wyglądało na fortecę w miniaturze, otoczone wałem z ziemi, pokrytym płytami chodnikowymi, aby podmuchy nie zasypywały ziemią karabinów, które się natychmiast zacinają.

        18 września po południu ofiarą pocisków zapalających padły gmach Teatru Wielkiego i Zachęty. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądalibyśmy, gdybyśmy pozostali na dachach tych budynków, kto by z nas byłby jeszcze żywy.

        20 września, gdy straże przednie ocalałych części armii „Poznań” i „Pomorze” weszły w obręb pozycji obronnych, nadleciały w ślad za nimi niemieckie eskadry, bombardując w tym dniu Zamek, Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (CIWF na Bielanach, po wojnie AWF), Muzeum Narodowe i wiele innych ważnych gmachów. Jak widzimy, niszczenie Warszawy było od pierwszych dni prowadzone według z góry ustalonego planu. Poza obiektami wojskowymi i obronnymi, najpierw pomniki kultury i wszystkie instytucje użyteczności publicznej, elektrownie, gazownie, wodociągi, szpitale, kościoły, szkoły itd.

        Od 20 września ogień artylerii i bombardowanie z powietrza dzień i noc nie ustały do końca. Przestała być Warszawa miastem, na którego krawędziach biją się oddziały wojskowe. Stała się jednym wielkim obozem wojennym, w którym zanika przedział między załogą a mieszkańcami. Od tego dnia nastąpiło stałe, nieprzerwane narastanie ognia artylerii i nalotów. Do stałego ognia zza Wisły, z Włoch i Okęcia, zaczęły dołączać ognie z północy, z południa, z północnego wschodu, z zachodu i od południa. Nie było już kierunku, z którego nie padałyby pociski. Nie można było już wybierać ulic bardziej zacisznych i jako tako chroniących w wędrówkach po wodę, po chleb czy inne sprawunki. W tych przypominających już piekło warunkach działały jeszcze piekarnie, sklepy, pracowały wszystkie przedsiębiorstwa użyteczności publicznej, stale naprawiane po każdym nalocie. Z całym podziwem trzeba odnosić się do tych niepokonanych warszawian, oddających swemu miastu siły, krew i życie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.