Następnym tematem miała być sprawa odbudowy Opery (sic!). Takim był Starzyński i nie zmienił się w całkiem nowej i odmiennej sytuacji politycznej. W sekretariacie czekał profesor Pniewski, wybitny architekt.
Nim go jednak prezydent poprosił, zwrócił się do mnie: Panie Stanisławie, niech pan teraz idzie do siebie i pomyśli nad tymi podatkami. Za trzy godziny powinienem zakończyć rozmowy ze wszystkimi wezwanymi na dziś osobami. Wtedy będziemy mogli przedyskutować pański projekt. Pani Stefania przygotuje panu dzbanuszek kawy na wzmocnienie pracy mózgu.
Czy mogłem powiedzieć Starzyńskiemu, że nie spałem kilka nocy, że dziś odbyłem marsz z Pruszkowa na Bielany i z Bielan na pl. Teatralny, skoro on przez cały wrzesień mało sypiał, a na pewno przez ostatnie noce oka nie zmrużył? Poszedłem do roboty, zabierając nie dzbanuszek, a dzbanek mocnej kawy „na wzmocnienie pracy mózgu”.
Minęła godz. 23, a zatem muszę być gotowy na godz. 2. Najpierw oczywiście „posiłek” – kawa. Praca szła dużo łatwiej, niż z początku sobie wyobrażałem. W swojej podręcznej bibliotece znalazłem jakieś przedwojenne wystąpienia o to samo. Chodzi jedynie o wypośrodkowanie takiego procentu udziałów miasta w poszczególnych podatkach i daninach, żeby był strawny dla okupanta, a jednocześnie, żeby pokrył nasze potrzeby. Będzie on zawsze dyskusyjny, gdyż nikt z nas nie wie, co jutro wymyśli okupant i jak rozwinie się życie w mieście. Najistotniejsze to uzasadnienie tego żądania, które musi mieć ręce i nogi, i być „niepodważalne” przez Niemców, którzy w tej rozgrywce są wprawdzie politycznie silniejsi, natomiast merytorycznie słabsi od nas.
Zestawiłem w tabelach wszystkie potrzebne liczby, napisałem krótkie uzasadnienie, i z tym poszedłem do prezydenta. W sekretariacie czekali jeszcze jacyś panowie. W końcu okazało się, że rozkład dnia się zmienił, a debata nad finansami została przełożona na jutro.
Wróciłem do siebie i postanowiłem przespać się na swojej kanapie, z której i przed Wrześniem nie raz korzystałem po przydługich u prezydenta nocnych debatach. Schodzę do dyżurki i biorę koce i poduszkę pod głowę i kładę się spać. Nie mam możliwości powiadomienia Żony, ale wiem, że domyśli się przyczyny mojego niepowrotu.
Kiedy mnie rano zobaczyli śpiącego jeszcze moi woźni, a następnie ubranego już moi pracownicy, byli jakoś dziwnie uradowani, ale wszyscy pytali, czy będę nadal na tym stanowisku, czy przechodzę gdzie indziej. Uspokoiłem ich, że oczywiście pozostaję, a co będzie jutro, pojutrze, tego nikt nie wie, nawet i prezydent Starzyński.
Wreszcie mój Leibadiutant – woźny przyboczny Pieczychlebek, gdy wszyscy opuścili gabinet, opowiedział mi, jak to wczoraj dr Rokita zwołał kierowników i oświadczył im, że zajmuje moje stanowisko. Zapytany, co będzie ze mną, odpowiedział, że na razie jestem w obozie, a gdybym nawet wrócił, to otrzymam inne stanowisko.
Rokita musiał to z kimś uzgadniać. Ale z kim? W tej chwili nie jest to już aktualne. Dowiedziawszy się o wczorajszej odprawie kierowników, zwołałem natychmiast krótkie spotkanie z nimi, by się po prostu przywitać i dowiedzieć się, kto jest, kogo nie ma i dlaczego, czy są ofiary wojny itp. Wydałem równocześnie polecenie przystąpienia do porządkowania własnymi siłami pomieszczeń, wstawiania szyb i zabezpieczenia akt i dokumentów, tzw. ksiąg bierczych. Na pewno przez dłuższy czas nie zjawi się u nas żaden podatnik.
Magazyny komisarza cywilnego przeszły teraz do dyspozycji prezydenta. Dowódca Obrony Warszawy przekazał miastu również magazyny mundurowe, materiały na mundury, koce i sprzęt gospodarczy. Prawie wszystko przeznaczono dla szpitali i placówek opieki, niemniej każdy pracownik miejski otrzymał również pewne wsparcie rzeczowe – w zależności od poniesionych strat materialnych. Niezależnie od tego, każdy otrzymał 3 m materiału na płaszcz i 3 m na ubranie koloru wojskowego. Spaleni dostali mundury i płaszcze wojskowe. Ulica warszawska przybrała kolor zielonkawy.
Pracownicy Ratusza otrzymali po 25 kg ryżu po cenie, jaka była w detalicznej sprzedaży przed wojną. Pieczychlebek, który na jednym ze zdjęć w naszym albumie rodzinnym figuruje na warszawskiej ulicy z małym Stasiem na spacerze, zakupił dla mnie dodatkowo kilkanaście kilogramów ryżu za pracowników, którzy zrezygnowali z części przydziału. Długie tygodnie ryż był naszym podstawowym pożywieniem. Jedliśmy go z mlekiem, z cukrem, z sokiem wiśniowym czy czereśniowym (z Rososzycy) czy kompotem. O tym ryżu lata całe wspominał nieżyjący już Jaś Lewandowski, przyjaciel naszego domu, świadek ślubu, kierownik referatu opłat rejestracyjnych w moim Dziale Podatków i Opłat, stały stołownik.
Kiedy Zarząd Miejski otrzymał przydział szkła okiennego, bawiliśmy się w szklarzy. Przybyło w mieszkaniu światła i ciepła. Na razie palimy świeczki, zaczynają wchodzić w użycie lampki oliwne, jak przed Świętymi. Wodę nosimy z odległości ok. 150 m z Domu Dziecka im. Marszałkowej Piłsudskiej, który posiada własne źródło wody. Powoli przyzwyczajamy się do nowych warunków bytowania i nie czujemy się źle.
Wprost zdumiewająca jest energia Starzyńskiego, którą przejawia po wrześniowym okresie olbrzymiego wysiłku nerwowego i fizycznego. Działać teraz musi w warunkach obiektywnych trudności: miasto jest zniszczone, a reżim jest okupacyjny: musi utrzymywać kontakty z przedstawicielami okupanta, delegowanymi do sprawowania władzy nad miastem. Na razie cała władza spoczywa w rękach wojskowego komendanta miasta, gen. dywizji von Cochenhausena. Organem działania komendy wojskowej niemieckiej w sprawach miasta i jego ludności jest zarząd cywilny, pozostające pod kierownictwem prezydenta von Craushaara, sztywnego, o postawie i wyniosłości komtura krzyżackiego. Craushaar wpadał czasem do Starzyńskiego, zwykle bez zapowiedzi, nie licząc się nawet z tym, że Starzyński może być zajęty, że ma konferencję, wchodzi do gabinetu bez pukania, przerywa obrady i załatwia swoje sprawy, które go tu sprowadziły. Takie i tym podobne przypadki poniżające godność musiał teraz Starzyński znosić bez protestu.
W tych warunkach i przy całym mnóstwie zajęć doraźnych, myśli Starzyński również o koncepcjach gospodarczych na dłuższą metę. Ma to być przede wszystkim jakiś memoriał gospodarczy do władz niemieckich o roli i potrzebach gospodarczych Warszawy. Krótki projekt uzasadnienia tych potrzeb, jaki dziś wieczorem referowałem na Kolegium Finansowym u Starzyńskiego, nie wystarcza. Przydziela każdemu z nas zadanie opracowania poszczególnych zagadnień, obejmujących całościowo problematykę każdej z dziedzin. Ustala jednocześnie daty i godziny, w których mamy się zbierać dla omówienia stopniowo postępujących prac – we wtorki i soboty o godz. 22. Tak było i przed wojną. Ogólniejsze zagadnienia, wymagające obecności kierowników różnych jednostek, były rozpatrywane na wieczorno-nocnych posiedzeniach, by na tym nie ucierpiał normalny tok pracy agend miejskich. Również działacze czy kierownicy instytucji gospodarczych mogli liczyć na spotkanie z prezydentem tylko w takich godzinach. Mimo to punktualnie o godz. 8 Starzyński był w swoim gabinecie. Wielu dyrektorów nie wytrzymywało tego tempa i rezygnowało z pracy.
Sytuacja finansów miejskich jest w październiku, pierwszym miesiącu okupacji, więcej niż kłopotliwa. Praktycznie przestał funkcjonować przedwojenny system finansów samorządowych i nie wiadomo, jak szybko zostanie on znów uruchomiony, czy nie zostanie zastąpiony innym. Tym czasem zniszczone miasto powinno już przystępować do odbudowy zniszczonych zakładów użyteczności publicznej: wodociągów, elektrowni, tramwajów, gazowni. Najpierw trzeba je odbudować, żeby mieć z nich dochód.
W tym stanie rzeczy, wobec ogromu zniszczeń, rysuje się sytuacja, że dotychczasowe uprawnienia Zarządu Miejskiego są niewystarczające, że trzeba wystąpić z inicjatywą własnego programu finansowego, a na ten program winny się złożyć 3 projekty:
1/ przekazanie na rzecz gminy Warszawa podatków państwowych, pobieranych na terenie stolicy;
2/ emisja długoterminowej pożyczki obligacyjnej pod nazwą „Pożyczka Odbudowy Stolicy”,
3/ emisja 6-miesięcznych bonów skarbowych na pokrycie aktualnych trzeb kasowych.
Projekty zastały opracowane w formie aktów prawnych, pierwszy przeze mnie, drugi przez dyr. Ivankę, trzeci przez wicedyr. Władysława Zawadzkiego. Przetłumaczono je na język niemiecki i doręczono władzom niemieckim. Do ich rozpatrzenia nigdy nie doszło.
Przez pierwsze miesiące okupacji finanse miejskie były prowadzone przez Wydział Finansowy w oparciu o budżety miesięczne, finansowane z zapasów kasowych uzbieranych we wrześniu. Skąd się te rezerwy znalazły w kasie miejskiej? Otóż po opuszczeniu stolicy przez władze rządowe, wiele instytucji stołecznych, a jeszcze więcej prowincjonalnych, zdeponowało w kasach miejskich swoje pozostałości kasowe. W większości przypadków były to wpłaty dokonywane przez urzędników ewakuujących się instytucji, głównie drobnych, przeważnie urzędów skarbowych i związków samorządowych, którzy dopiero w Warszawie znaleźli działającą i nieuciekającą władzę polską, gdzie mogli zdeponować powierzone sobie pieniądze publiczne. Był to jakby przegląd sumienności i uczciwości ludzkiej. Również Mennica Państwowa postawiła do dyspozycji komisarza cywilnego swoje rezerwy. W sumie były to kwoty duże, wynoszące kilkadziesiąt mln zł.
Z tych funduszy czerpano w czasie Września środki na wypłaty zaległych zarobków robotników niektórych zakładów państwowych oraz na zasiłki dla rodzin rezerwistów. Po kapitulacji, a przed wkroczeniem okupantów do stolicy, z posiadanych przez siebie funduszy komisarz cywilny wypłacił subsydium wielu organizacjom społecznym. Pewne kwoty przeznaczono na zapoczątkowanie prac tworzącej się wówczas organizacji podziemnej. Duża kwota – około 20 mln zł, jaka pozostała w kasach miejskich, została zużyta na cele samorządowe.
Od pierwszego dnia wkroczenia okupanta władzę nad Zarządem Miejskim objął Reichskommissar – komisarz rządowy dr Otto, posiadacz dwóch doktoratów, których zawsze używał, z ramienia zarządu cywilnego przy wojsku (ponoć burmistrz jednego z miast w Nadrenii).
Reichskommissar ma zastępcę, dr. Dengla, który jest zarazem decernentem finansów. Dengel szybko wykończył Ottona, zaś jego wykończył Leist na analogicznym tle: Otto i Dengel chcieli się zbyt szybko wzbogacić i przywłaszczali sobie różne drogocenne przedmioty, jak obrazy, rzeźby, kilimy itp.
Jeszcze za czasów Dengla pojawia się dr Laschtoviczka, który obejmuje u Dengla kierownictwo spraw finansowych. Mówi dobrze po polsku, jest żonaty z Polką, przedwojenny dyrektor Banku Dyskontowego w Warszawie, obywatel austriacki, który z ramienia banków wiedeńskich reprezentował w Banku Dyskontowym kapitały i interesy austriackie. Na miesiąc przed wojną został aresztowany i zesłany do obozu w Berezie Kartuskiej. Właśnie z niej powrócił.
Reichskommissar i jego biura lokują się w pałacu Blanka i w przyległym doń gmachu Wydziału Technicznego, w najbliższym sąsiedztwie Ratusza, z którym tworzą jeden wspólny zespół gmachów. Z tego to właśnie pałacu Blanka, który był pałacem reprezentacyjnym i przed wojną przyjmował nawet przedstawicieli różnych państw wizytujących nasze naczelne władze państwowe, wyposażonym w cenne dzieła zabytkowe, obaj pierwsi Reichskommissarze kradli te przedmioty.
W październiku Starzyński, jako prezydent, zarządził wypłatę subwencji dla Gminy Zboru Ewangelicko-Augsburskiego w Warszawie w wysokości 100.000 zł. Niemcy zakwestionowali legalność wypłaty. Gmina musiała je zwrócić. Dało to Niemcom okazję do wprowadzenia zakazu dokonywania wypłat bez wizowania asygnat wydatkowych przez urząd Komisarza Rzeszy. Było to dotkliwe zarządzenie, gdyż pozbawiało Zarząd Miejski uprawnień w zakresie dyspozycji wydatkowych. W Wydziale Finansowym pojawili się kontrolerzy niemieccy: Saeger, Makowsky i Kunze.
26 października ukazuje się proklamacja generalnego gubernatora Franka, powiadamiająca o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa na okupowanych obszarach części Polski.
27 października dotychczasowy Reichskommissar ogłasza się prezydentem miasta V Stadtpresident – i powołuje w zakresie polskiego Zarządu Miejskiego Urząd Komisarycznego Burmistrza m. Warszawy. Stadtpresidentem został Otto. Tegoż dnia aresztowano Stefana Starzynskiego. Jakiś czas trzymano go najpierw w więzieniu na Daniłowiczowskiej – tuż obok ratusza – następnie przewieziono go na Pawiak, wreszcie gdzieś do Rzeszy i ślad po nim zupełnie zaginął.
W początkach grudnia 1939 r. ukazuje się rozporządzenie o zarządzie gmin polskich. Przewiduje ono, że „zarządem gminy, wsi, miasta, powiatu miejskiego kieruje burmistrz, który ma być przynależnym do przeważającej w gminie grupy ludowej”. Władzę nadzorczą nad powiatami sprawuje starosta, a nad powiatami miejskimi (miastami wydzielonymi) szef okręgu (Distrikt) względnie z jego ramienia starosta miejski. Żadnego burmistrza czy prezydenta rozporządzenie nie przewiduje, niemniej za Dengla stan dotychczasowy trwa. W końcu marca 1940 r. pojawia się SA Brigadefuehrer Ludwig Leist. Znika Stadtpresident, a pojawia się Beauftrakte des Distriktchefs fuer die Stadt Warschau – pełnomocnik szefa okręgu dla miasta Wąrszawy.
Kilka miesięcy po aresztowaniu Starzyńskiego gestapo aresztuje wiceprezydenta Jana Pohoskiego, rozstrzelanego potem w Palmirach.
Tak więc w kilka miesięcy po rozpoczęciu okupacji z członków przedwojennego Zarządu Miejskiego pozostał przy życiu tylko wiceprezydent Kulski, któremu władze okupacyjne powierzyły kierowanie Zarządem Miejskim.
Kulski w swym dziele „Zarząd Miejski 1939–1944” na str. 64 wspomina swoje pierwsze spotkanie z Leistem: „...Leist odezwał się do mnie w następujących słowach: Poprosiłem Pana do siebie, aby mu się przedstawić. Jestem pełnomocnikiem gubernatora na miasto Warszawę i następcą dr. Dengla. Nie chcę, aby Niemiec, który tu przyjeżdża z jedną walizką, wyjeżdżał inaczej niż z tą samą jedną walizką. Proszę Pana o przeprowadzenie dokładnej inwentaryzacji mienia miejskiego w pałacu Blanka, aby nic nie mogło łatwo zginąć”.
Takim był i pozostał do końca okupacji, o czym będzie jeszcze mowa w końcowych akapitach moich wspomnień z czasów okupacji.
Przyjście Leista na szefa nadzoru było wyjątkowym szczęściem dla miasta i jego ludności, a szczególnie dla nas z Wydziału Finansowego, którzy z racji samego zagadnienia musieliśmy się stale stykać z urzędem pełnomocnika. Mimo, że Leist był generałem SA i jednym z pierwszych towarzyszy Hitlera, był chyba jedynym wśród góry hitlerowskiej człowiekiem, a nie zbrodniarzem. Odczuwał to zwłaszcza Kulski, który wreszcie miał przełożonego, z którym mógł prowadzić rozmowy i konferencje jak równy z równym – szczerze i otwarcie dyskutować wszystkie ważne dla stolicy i jej mieszkańców zagadnienia, nie obawiając się, że może go spotkać brutalne potraktowanie czy pogróżka aresztowania, jak to bywa w innych agendach miasta.
Od maja 1940 r. centralną figurą w nadzorze finansowym stał się Friedrich Kunze. Średniego wzrostu grubasek, jowialny, pogodny, z dużym poczuciem humoru, stał się postacią popularną na terenie całego Zarządu Miejskiego. Pochodził z małego miasteczka Ilmenau w Turyngii, gdzie był przed przyjściem do Warszawy Stadtkaemmerer – kierownikiem finansowym. Należał do partii, ale miał z nią tylko tyle wspólnego, że mógł spokojnie siedzieć w Warszawie i wcale nieźle żyć. A że należał do obżartuchów i był człowiekiem porządnym, dbaliśmy o to, aby mógł swój żołądek napełniać polskimi specjałami, jakich nigdy w swej wielkiej Rzeszy nie miał, a nawet może i nie widział.
Stosunki z nim układały się nadzwyczajnie. Stopniowo doszło do tego, że Kunze ze swoim paroosobowym oddziałem Abteilung II Finanzen stał się ekspozyturą Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego w urzędzie nadzoru niemieckiego.
Skorzystaliśmy z tych układów i zaczęliśmy forsować mój projekt, który wszedł do władz jeszcze w październiku 1939 r. z podpisem prezydenta Starzyńskiego, przekazania na rzecz Gminy m. Warszawy podatków państwowych pobieranych na terenie m. Warszawy. Nie trwało długo i miasto uzyskało zgodę – na razie na rok budżetowy 1940/1941. Dało to kilkudziesięciomilionowy zasiłek dla budżetu miejskiego. Uzyskanie tej pomocy finansowej pozwoliło na ułożenie zrównoważonego budżetu. Wykonanie budżetu zwyczajnego zostało zamknięte nadwyżką 35,5 mln zł – przy sumie wydatków 151,1 mln zł.
Pozostała natomiast jeszcze kwestia pokrycia wydatków budżetu nadzwyczajnego, pokrywanego przed wojną głównie przelewami przedsiębiorstw miejskich i pożyczkami. Obecnie przedsiębiorstwa nie mają żadnych nadwyżek, przeciwnie – wymagają dotacji. Pozostaje pożyczka. Wymaga ona jednak zgody Generalnego Gubernatorstwa.
Już na dwa dni przed wkroczeniem Niemców do Warszawy zaopatrzono w fałszywe dowody osobiste pierwszą grupę oficerów organizujących ruch podziemny. Zważywszy na to, że w tym czasie, wobec zupełnego zdezorganizowania administracji państwowej, zdobycie dokumentów, jakich normalnie wymagało się przy wydawaniu dowodów osobistych, było niemożliwe, należało wprowadzić procedurę uproszczoną. Przyjęto zasadę, że podstawą do wydania dowodu osobistego nowego, na razie tymczasowego, mogą być zaświadczenia dwóch świadków, wystawione na specjalnym druku. Tymczasowy dowód osobisty wymieniałoby się później bez trudności na normalne dowody osobiste. Niemcy zaakceptowali tę procedurę. Przekonał ich argument, iż wobec chaosu, jaki panuje w kraju, wobec olbrzymich przemieszczeń, licznych przesunięć i przymusowych przesiedleń setek tysięcy ludzi, nie ma innego sposobu. W ten sposób stworzone zostały podstawy do legalnego zaopatrywania obywateli w dokumenty tożsamości. Dowodów takich wydano w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy.
Oczywiście taki sposób nie mógł trwać długo. Nie mógł ktoś przyjść po kilku miesiącach i prosić o dowód zastępczy, motywując, że stracił go podczas działań wojennych. Trzeba było wtedy szukać innych rozwiązań, a były dwa: powrót do fabrykowania normalnych dowodów osobistych, jak załatwiono to dla pierwszej grupy oficerów, czego już obecnie nie mógł robić Zarząd Miejski, ponieważ akcja przybrała masowy charakter, albo też wystawiać dowody osobiste przez Wydział Ewidencji Ludności w sposób inny: zgłoszony do wystawienia fałszywego dowodu osobistego kandydat jest „przymierzany” do kogoś, kto już nie żyje. Nieboszczyk musiał mieć mniej więcej ten sam wiek. Najlepiej, by nieboszczyk urodził się na terenach Rosji, Ukrainy, Rusi, czy jeszcze gdzieś dalej. Na podstawie dokumentów, które były w archiwum Wydziału Ewidencji Ludności, wystawiano teraz dowód dla innej osoby.
Wystawiania masowych dowodów osobistych dla swoich członków pierwsza podjęła się Komenda Główna Związku Walki Zbrojnej, późniejsza AK. Zdobyła papier, wydrukowała blankiety, a Wydział Ewidencji Ludności dostarczył jej wzorów stempli i pieczątek. Obok Komendy ZWZ zaczęły wystawiać dowody różne placówki Delegatury Rządu i później innych organizacji podziemnych. Dołączyła się też do nich prywatna inicjatywa.
Nie mogła ta masówka ujść uwagi Niemców. Zorientowali oni się w sytuacji i podejrzliwie oglądali przedstawiane im dowody osobiste. W końcu postanowili zastąpić polskie dowody osobiste Kennkartami. Myśl z ich punktu widzenia była dobra, tylko wykonanie gorsze. Zlecono bowiem wydawanie tych Kennkart Zarządowi Miejskiemu. Wzór Kennkart ustalił nadzór niemiecki, on też zarządził, iż wystawiać je będzie Zarząd Miejski, zaś podpisywać i stawiać pieczątki będzie urząd nadzoru.
Dość szybko zorientowaliśmy się, że realizowanie zadań w imię dobra Polski na drodze legalnej rokuje bardzo nikłe efekty. Stanęliśmy wobec sytuacji, którą prezydent Kulski w swych „Wspomnieniach” charakteryzował, iż „okres okupacji domagał się od każdego pomysłowości konspiracyjnej”.
Praktycznie sprowadzało się to do szeregu „szlachetnych oszustw” i do zabiegów pozyskania sobie w sposób mniej lub więcej „szlachetny” przychylności nadzoru niemieckiego. Nie były to metody przyjemne dla aplikującego, jeszcze mniej bezpieczne, ale w imię dobra sprawy polskiej odważnie stosowane przez kierownictwa poszczególnych komórek.
Toteż gdy nadzór niemiecki zlecił Zarządowi Miejskiemu przygotowanie Kennkart, do tej pracy przydzielono specjalnie dobranych pod pewnym kątem pracowników. A że nadzór niemiecki nie miał ludzi, zażądał dodatkowo przydzielenia mu polskich pracowników do stemplowania. Dobrano do tej czynności takich samych fachowców.
Sprawa była dla Niemców przegrana. Wszystkie fałszywe dokumenty, które były załączane do wygotowanych Kennkart, otrzymywały teraz stempel, oryginalne podpisy i pieczęcie. W urzędzie nadzoru niemieckiego założono też kartotekę wydanych dokumentów, do której wciągano z konieczności również falsyfikaty. W wypadkach kwestionowania przez policję czyichś dokumentów sprawdzano tylko, czy są zaewidencjonowane w tej kartotece, a jeśli były, uznawano je za autentyczne. Fałszowanie doszło do takiej perfekcji, że często fachowcy nie mogli odróżnić fałszywych od prawdziwych. Z tym nie mogli sobie dać rady Niemcy do końca okupacji. Dziesiątki tysięcy ludzi zawdzięczają tym fałszywym dokumentom życie i przetrwanie okresu okupacji.
Osobiście też brałem w tym udział. Naczelnik archiwum Wydziału Ewidencji Ludności, Marian Neuman, był u mnie na pracach zleconych jako kontroler podatku widowiskowego. Jako szef podatków, miałem setki znajomych, którzy z różnymi kłopotami zwracali się o pomoc. Byli i tacy, co musieli zniknąć, względnie mieli kogoś z rodziny lub znajomego, któremu chcieli pomóc. Nie odmawiałem nikomu, zwłaszcza że nie musiałem szukać protekcji – Neuman bez słowa załatwiał każdy wypadek. Sam też był oficerem AK i pracował w podziemiu. Kiedyś po wojnie go spotkałem, był wtedy prezesem sądu wojewódzkiego w Kielcach. Wróciliśmy do wspomnień z czasów okupacji. Twierdził, że załatwił dla mnie około 100 Kennkart fałszywych. Może nie tyle, ale co najmniej pięćdziesiąt.
W instytucjach miejskich w okresie przedwojennym zatrudnionych było około 24.000 pracowników stałych i od 3 do 4 tysięcy pracowników sezonowych. Najwięcej, bo około 7 tys., zatrudniały Tramwaje i Autobusy Miejskie.
Liczba ta po zakończeniu działań wojennych i w początkach okupacji znacznie się zmniejszyła na skutek zmobilizowania części pracowników, odejścia na tułaczkę, tzw. umiastówkę, zabranie do niewoli, odpływu pracowników sezonowych.