farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (51)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

BycsAkcje wspierają pociąg pancerny na Dworcu Gdańskim i eskadry nurkujących bombowców startujące z pobliskich lotnisk polowych po kilkanaście razy dziennie. Cóż mogą przeciwstawić nieprzyjacielowi powstańcy? W najlepszym razie pistolety automatyczne, steny, breny, schmeissery, błyskawice, kilka ciężkich karabinów maszynowych i przeciwpancernych typu Piat z ograniczoną liczbą pocisków, dalej granaty produkcji powstańczej, butelki zapalające (zastępowały działka przeciwpancerne). Ale i tych brakowało. Przed kilkoma dniami wyszedł rozkaz, aby oszczędzać amunicję (podobnie jak w ostatnich dniach września 1939 r.) i strzelać tylko do celów pewnych. Nierzadko dowódcy do poważnej akcji otrzymywali dla 100 ludzi 15-20 granatów.

        Powoli cała obrona opiera się na „rodzimej” produkcji broni i amunicji. Na Starówce jest 5 ośrodków produkcji granatów i butelek zapalających, jest nawet szef uzbrojenia grupy Północ, kpt. „Marek” (Franciszek Pogonowski), były kierownik biura studiów w fabryce amunicji w Skarżysku. W powstaniu improwizowano różnego typu granaty, napełniając je najdziwniejszym materiałem. Wielekroć wcale nie ustępowały granatom produkcji fabrycznej. Były granaty szturmowe z zapalnikiem uderzeniowym – nosiły nazwę „perełki”, „filipinki”, „karbidówki”, „sidolówki”, „siekacze”. Jeńcy niemieccy rozbrajali niewypały pocisków artyleryjskich i granatników, wydobywając z nich trotyl. Powstaje też produkcja miotaczy ognia: hydrant uliczny czy zwykły rozpylacz ogrodniczy do tępienia owadów przemienia się w rękach powstańców w miotacz ognia.

        Kiedy już pod naporem broni przeciwnika z ziemi i powietrza stare mury Starówki zaczęły się kruszyć, osuwać na jezdnię, zasypując powstańców i ludność, a bomby zapalające wywoływać liczne pożary, których nie można było gasić, bo w hydrantach nie było wody, Porowski w porozumieniu z „Wachnowskim” powołał mnie na komendanta OPL – obrony przeciwlotniczej biernej, do zadań której należało ratować ludność. Komendantów takich było trzech. Ja miałem wycinek ograniczony ulicami: Miodowa – Senatorska – pl. Teatralny – Bielańska – Długa, tzw. obwód południowy.

        Zapyta ktoś, po co tacy komendanci? Czy dotychczas nikt się tym nie zajmował? Owszem, zajmowały się komitety miejscowe, blokowe, były nawet zespoły ratownicze. Wszystko to grało przez pierwsze trzy tygodnie, kiedy Starówka była jeszcze cała, kamienice i kamieniczki stały, kiedy toczyły się walki na obrzeżu Starówki, dopóki Niemcy nie zdecydowali się przystąpić do skoncentrowanego burzenia. Jeżeli uprzytomnimy sobie obszar, jaki zajmuje Stare Miasto, i weźmiemy pod uwagę olbrzymie siły ognia broni niemieckiej zasypującej tysiącami kilogramów pocisków w ciągu doby, to nawet laik potrafi sobie wyobrazić, jakie teraz musiało powstać piekło. Właściwie przesadziłem, że potrafi sobie wyobrazić „nawet laik”. W rzeczywistości nikt sobie tego nie umie wyobrazić. Jak koszmarnie i tragicznie przedstawiłbym ten obraz, daleki on będzie od rzeczywistości. Żadne określenia nie oddadzą prawdziwego obrazu, a przeżywanych przez powstańców i ludność tragedii nie umie język mówiony wyrazić ani opisać. Również i my wszyscy, którzy braliśmy w tym udział i przeżywaliśmy osobiście niejedną tragedię, kiedy dzisiaj mówimy o tym czy piszemy, nie oddajemy właściwego obrazu. Przytoczę kilka wydarzeń.

        Mijając kościół garnizonowy w drodze z mojego m.p. do Komendy Obrony Starówki, która wtedy stała w Archiwum Głównym Akt Dawnych (wszystkie trzy miejsca przy ul. Długiej) blisko siebie usłyszałem warkot samolotów. Stanąłem w bramie sąsiadującego z kościołem gmachu, w którym w podziemiu był polowy szpital powstańczy. Samoloty zaczynają krążyć nad tym odcinkiem ul. Długiej. Prawdopodobnie Niemcy znają już nowe miejsce „Wachnowskiego”. Padają pierwsze bomby. Schodzę do podziemia i staję w drzwiach prowadzących do pomieszczeń szpitalnych. Mur w tym miejscu gruby na 3 cegły – 50-60 cm. Szpital jest przepełniony, jak wszystkie. Ranni leżą na podłodze pokotem, w dali piwnicy widać nawet rusztowanie, a na nim prycze z lżej widocznie rannymi, którzy, wsparci na łokciach, wsłuchują się w grzmoty bomb i zgrzyty „krów” czy „szaf”. Po chwili zatrząsł się gmach, posypał się tynk i gruz, walą się stropy. Kurz przesłania wszelką widoczność. Oczu nie można otworzyć. Z ceglanego sklepienia tuż nad moją głową wypadły cegły. Ponieważ głową sięgam prawie do samego łuku, nic mi się nie stało. Przytulony do muru wyciągam przed siebie rękę, by sprawdzić, czy nie mam odciętej drogi powrotu. Ręka trafia w pustkę. A więc na razie jest nadzieja. Ze szpitala dochodzą jęki, rozpaczliwe wołania i błagania o pomoc. Wysunięta w tym kierunku noga napotyka gruz, wyciągam rękę, która trafia na belkę. Stoję więc w bezruchu i czekam, aż opadnie pył. Po chwili nowy wstrząs i znowu słychać sypiący się gruz. Dłońmi zasłaniam twarz. Mimo to mam pełne usta pyłu wapiennego.

        Wreszcie cisza nad nami, powoli osiada pył i kurz, ale nadal nic nie widać. W tym momencie stwierdzam, że bez elektrycznej latarki nie można się obyć. Obawiam się jednak opuścić swoje miejsce. Wiem, że raz obrany punkt przez nieprzyjaciela będzie bombardowany aż do skutku. Trzeba poczekać i nie szukać guza. Jestem przekonany, że nie zginę i z tej opresji wyjdę cało. Ponieważ dłuższy czas nie ma nalotu, po omacku wracam drogą, którą przyszedłem. Niestety, drzwi wejściowe są od zewnątrz zasypane. Górną szparką prześwituje trochę światła dziennego. Zaczynam pięściami walić w drzwi. Cisza. Wracam na stare miejsce, odnajduję cegły i teraz zaczynam bombardowanie. Długo nikt się nie odzywa. Siadam na schodku i odpoczywam. Muszą się przecież zjawić ludzie dla ratowania rannych zasypanych w podziemiach. Wreszcie słychać jakieś uderzenia i sypie się gruz. Zaczynam walić znowu. Wkrótce nadchodzi pomoc i jestem uratowany.

        W miejscu, gdzie stała dwupiętrowa kamienica, bezkształtne usypisko gruzu. Płomienie ogarniają sterty mebli i innych zawartości mieszkań. Gryzący czarny dym i zwały usypujących się gratów niweczą nadludzki nasz wysiłek i wszelkie próby uratowania zasypanych od straszliwej śmierci pod palącymi się gruzami. Jest kilku oficerów i żołnierzy z batalionu Czarnieckiego, bo to ich szpital, którym wskazuję możliwość dotarcia do szpitala wejściem, którym ja przed chwilą wyszedłem. Zaczynają odrzucać gruz i po chwili wchodzimy do piwnic. Awaryjne wyjście ze szpitala jest jednak zamknięte gruzami i belkami zawalonych stropów. Blask światła, które z naszych latarek elektrycznych dotarło do zasypanych, wywołuje krzyki rozpaczy i błagania o pomoc. Niestety, każde ruszenie belki powoduje jeszcze większe obsuwanie się gruzów i grozi zasypaniem odgruzowujących. Wychodzimy, by szukać innego dojścia. Przerywa prace następny nalot, który dokonuje dzieła. Pod gruzami znalazło męczeńską śmierć ponad 70 ludzi chorych i rannych wraz z personelem lekarskim.

        21 sierpnia zjawia się u mnie Marysia Lewandowska, żona znanego nam już Jasia Lewandowskiego, mojego kolegi i przyjaciela, i oświadcza, że zbliża się dzień porodu, prosi o ulokowanie jej w jakiejś klinice czy szpitalu. Jestem w kłopocie, ponieważ na Starówce nie ma takich instytucji, są tylko szpitale polowe. Przypomniało mi się, że przy kościele św. Jacka na Freta mieszkają siostry, a w samym kościele jest w podziemiach również szpital powstańczy i są lekarze. Siostry na pewno nie odmówią. Zabieram paczkę świec i idziemy. Udało się. W niedużym domku otrzymała pokoik na piętrze. Następnego dnia wieczorem poszedłem ją odwiedzić. W kilka godzin po moim wyjściu Marysia urodziła córeczkę, którą już ochrzczono, nadając jej imię Barbara. Kiedy w towarzystwie jednej z sióstr wszedłem do pokoju, Marysia karmiła dziecko. Niestety, jak to przeważnie bywa, w wypadkach ciężkich przeżyć nerwowych, nie ma pokarmu. Biegnę po cukier do Kaczyńskiego. Siostra postarała się o kubek aluminiowy i butelkę wody. Nad płomieniem świecy Marysia będzie podgrzewała mieszankę i dawała dziecku łyżeczką. Kiedy następnego dnia, wczesnym rankiem, zaopatrzony w świece i cukier zajrzałem do pokoju, ani Marysi, ani dziecka nie było. Okno z futryną wyrwane, a w ścianie od korytarza dziura. Na sienniku ślady krwi.

        Przerażony biegnę do sióstr. Żadna z sióstr nic nie wie, pełniły całą noc dyżur w szpitalu i są tym zaskoczone. Udajemy się na poszukiwanie do kościoła. Nawy pełne koczujących ludzi. Spostrzegła mnie Marysia i woła: Stasiu! Właśnie trzyma ten garnuszek nad świecą i podgrzewa pokarm. Dziecko jest zdrowe i ma apetyt. Marysia jest jeszcze słaba, chociaż, jak mówi, kiedy przez okno wpadł pocisk, zerwała się na równe nogi i biegiem z dzieckiem do kościoła. Tutaj wśród tej gromady czuje się lepiej, nie chce wracać do sióstr.

        Wykorzystuję okazję i schodzę do podziemia. Leży tu chyba więcej niż 200 osób, powstańców i cywilnych. Co chwila przynoszą następnych. Szukają dla nich miejsca wolnego na posadzce. Gdzieniegdzie karbidówka rozświetla mroki. Duszno i gorąco, powietrze aż gęste. Zapach psującej się krwi, gnijących ran i odchodów ludzkich zatyka gardło. Wśród stłoczonych na ziemi chodzi ksiądz, błogosławi, pociesza, spowiada i rozgrzesza in articulo mortis. Na końcu wielkiego podziemia pali się kilka lamp. Tu w pocie czoła pracują chirurdzy z siostrami, rękawy podwinięte po łokcie, fartuchy i ręce zakrwawione, podobni raczej do rzeźników, a nie do chirurgów. Tak samo wyglądają nakrycia „stołów operacyjnych”, na których leżą operowani. Zabrakło już medykamentów, bandaży, opatrunków i narzędzi chirurgicznych. Wśród personelu sanitarnego szerzy się epidemia. Wychodzę. Nie mogę dłużej wytrzymać, robi mi się niedobrze.

        Po drodze wstępuje do sztabu po instrukcje. Okazuje się, że trzeba natychmiast biec na Miodową, gdyż pod nr 7/8 bomby zawaliły kamienicę, zasypując około 200 osób. Płk Florian przydziela mi powstańca z bronią z ochrony dowództwa i biegniemy. Minęły dni, kiedy wystarczyło wejść do schronu czy piwnicy i zawołać: Pali się! Wszyscy mężczyźni do budowy barykady lub do wynoszenia rannych. Wszyscy rzucali się do niesienia pomocy. W czwartym tygodniu beznadziejnej walki, sypiących się na głowę gruzów, braku wody i żywności, ludzie otępieli na cudzy ból i nieszczęście. Nawet odważnych ogarnia lęk. Do wyjścia z piwnicy trzeba teraz używać groźby pistoletu.

        I nie można się dziwić. Niewielu wraca z powrotem do piwnicy, większość ginie podczas pracy przy odgruzowaniu. Niemcy bowiem stosują taktykę, że natychmiast po nalocie skierowują i koncentrują ogień artylerii i miotaczy min na miejsce przed chwilą bombardowane. Wiedzą, że zacznie się tam akcja ratownicza, że natychmiastowy ostrzał dopełni skuteczności zniszczenia.

        Tak się też stało na Miodowej 7/9. Rozrywające się pociski artyleryjskie i miny uniemożliwiały dostęp do zwałów gruzów. W piwnicach sąsiednich domów, które były z sobą połączone przebitymi otworami jeszcze przed powstaniem, można było stwierdzić, że stropy piwnic w zbombardowanym budynku załamały się. Próby przebicia się tędy nie mogły dać rezultatu, gdyż kapitalnie zbudowana kamienica nie rozleciała się w drobne części, jak to bywa ze starymi budynkami, lecz leżały całe kawały ścian, do usunięcia których nie wystarczały ludzkie mięśnie, łopaty i kilofy. Los zasypanych był przesądzony.

        W dwie godziny później na tej samej ulicy w taki sam sposób została zbombardowana sąsiednia kamienica, w której zginęło ponad 100 osób. 23 osoby udało się wyciągnąć spod gruzów, wszyscy lżej bądź ciężej ranni. Byli to ci, których nalot zaskoczył w mieszkaniach lub byli w drodze do piwnicy.

        Dziś po raz pierwszy mój rejon znalazł się w orbicie zmasowanego ostrzału, dotąd nie padł tu prawie żaden pocisk, nie spadła żadna bomba. Sądząc po obu zniszczonych kamienicach nieprzyjaciel ujął nas już w swoich planach. Należy się spodziewać bombardowania następnych budynków. Nie ma gdzie się schronić. Ciężkie pociski i bomby padają na schrony i piwnice już raz zbombardowane i miażdżą wszystko. Samoloty na przemian rzucają bomby i ulotki. Gen. Bach wzywa w nich ludność i powstańców do wyjścia z miasta. Kto tego nie uczyni, będzie zniszczony z całą bezwzględnością. Ludność wie, że Niemcy nie cofną się przed żadną zbrodnią. W piwnicach i schronach panuje jakaś piwniczna gorączka i czerwonka. Ludzie zaczynają tracić cechy ludzkie, stają się obojętni na cudze cierpienia i niedole. Rozpoczyna się bezpardonowa, uparta walka o życie. Pryskają wszelkie moralne więzy. Wybuchają kłótnie. Padają coraz częściej głosy, by przerwać tę beznadziejną walkę i poddać się. Nikogo nie wzruszają wołania i krzyki o pomoc. Niektórzy są bliscy obłąkania.

        Dowództwo Starówki zdaje sobie sprawę, że jeżeli nie uda się następne natarcie na Dworzec Gdański (pierwsze zostało odparte z dużymi stratami) i przerwanie tego pierścienia, który rozgranicza Stare Miasto od Żoliborza, dni Starówki są policzone. Niemcy o tym też dobrze wiedzą i są przygotowani do odparcia każdej siły. My liczymy tylko na zaskoczenie i przejście do walki wręcz. Niestety, drugie natarcie również się załamuje, a największym ciosem był upadek ducha wśród oddziałów leśnych, które po raz pierwszy zetknęły się z walką uliczną. Następnego dnia, 23 sierpnia, część oddziałów Armii Ludowej z szefem sztabu Batalionów Chłopskich „Linowskim” (Kazimierz Banach) i działaczami ludowymi, między innymi moimi kolegami z Delegatury: Stanisławem Bonarkiem, Stanisławem Koterem, redaktorami „Robotnika” i „Żywią i Bronią”, przechodzą kanałami na Żoliborz, a stamtąd do Puszczy Kampinoskiej, rzekomo dla organizowania pomocy wsi dla walczącej Warszawy.

        Wobec coraz tragiczniejszego położenia wszyscy zastanawiają się, co robić dalej. Gen. Bór-Komorowski decyduje się przejść do Śródmieścia z Komendą Główną, Delegaturą na Kraj, Delegaturą rządu na Warszawę, oraz z przewodniczącym Rady Jedności Narodowej.

        Gdy płk „Wachnowski” znalazł na liście osób, które mają przejść do Śródmieścia, moje nazwisko, natychmiast przysłał łączniczkę, żebym go możliwie szybko odwiedził. Zrobiłem to, oczywiście, natychmiast. Byłem zaskoczony, gdy mi pokazał na liście moje nazwisko. Nic o tym nie wiedziałem i pełniąc funkcję komendanta opl, nigdy bym się na to nie zgodził, jak długo trwa walka i jak długo ludność znajduje się na Starówce. Poprosiłem „Wachnowskiego”, by mnie skreślił. W moich planach jest dzielenie losu z moimi podopiecznymi z rejonu południowego, nie mogę ich opuścić. Obiecałem im, że ich wyprowadzę cało i nie mogę zawieść ich nadziei. Ktoś tych bezradnych ludzi, przeważnie starych i matek z dziećmi, chorych i kalek, musi podtrzymać na duchu. Jeśli, panie Karolu, widzi pan dla mnie inne zadanie, ważniejsze od tego, proszę mi wyjawić. Nie mam, odrzekł Ziemski, o tym właśnie myślałem. Nie widzę nikogo, kto by to zadanie mógł lepiej wykonać. Jest pan z Niemcami „oblatany”, zna pan świetnie język i co najważniejsze, nie boi się pan ich.

        W czasie naszej rozmowy nadleciały samoloty i zaczęły zrzucać bomby na nowe m.p. „Wachowskiego” – kościół św. Jacka – do którego dopiero wczoraj się przeprowadził. Poprzednie miejsce, Archiwum Główne Akt Dawnych, zostało całkowicie zniszczone i spalone. Siedzimy w starym kapitularzu przy kościele, dużej, pustej teraz sali, na której stoją tylko dwa duże stoły. Przy jednym siedzi „Wachnowski”, przy drugim jego szef sztabu ppłk Florian, pochylony nad planami operacyjnymi i meldunkami. Obaj spokojni, jakby się nic nie działo wkoło nas. Co chwila wpada łączniczka z nowym meldunkiem, wpada „Czarna Basia” i melduje, że zapadł się strop nawy głównej kościoła, zabijając kilkadziesiąt osób, rozpadł się też ołtarz główny, na Freta pod 16 znalazło się pod gruzami całe dowództwo Armii Ludowej, w gruzach leżą wszystkie budynki od narożnika kościoła Paulinów aż po Archiwum Główne Akt Dawnych, które już wczoraj zostało wykończone.

        Z zadziwiającym spokojem wysłuchują obaj. Jedyna reakcja z ich strony: „Trzeba poczekać, aż skończy się nalot”. Rozmawiamy dalej na interesujący nas temat. Po nalocie trzeciej z kolei eskadry chwilowy spokój. Teraz „Wachnowski” udał się ze mną na oględziny swego obejścia. Widok, jaki przedstawiało wnętrze kościoła, był straszny. Ludzkie ciała zmieszane z gruzem, jęki przygniecionych, rzężenie konających. Rannych znoszono do podziemia, gdzie mieli wszyscy znajdujący się tam zginąć trochę później.

        Kiedyśmy się żegnali, i to bardzo czule, „Wachnowski” rzekł: „Mnie się kule nie imają”, ja mu na to: „Ja również nie zginę – jestem przekonany”. Szukałem Marysi wśród żywych i rannych, ale jej nie spotkałem. Zobaczyliśmy się dopiero w roku 1949, kiedy wróciłem znowu do Warszawy.

        Na ulicy nie mogłem się zorientować, gdzie się znajduję, w którym kierunku trzeba iść do Miodowej. Tylko kościół Paulinów i widoczny z daleka kościół garnizonowy były drogowskazem. Po godzinnej wspinaczce po ruinach zniszczonych domów, w czasie której przeżyłem jeszcze czwarty nalot, dotarłem do czystego chodnika przed kościołem garnizonowym. Również Miodowa 23 nie była naruszona.

        Pierwsze kroki skierowałem do kuchni. Głodny byłem jak pies. Sympatyczne panie poczęstowały mnie jakąś plujzupką, którą spałaszowałem z takim apetytem, jakby to była moja ulubiona czernina.

        Chociaż znałem wszystkie piwnice i schrony w swoim rejonie, zacząłem jednak powtórnie sprawdzać dom po domu, ponieważ od kilku dni wiele się zmieniło: z sąsiednich ulic, które już leżały w gruzach i których piwnice zostały zasypane, przenieśli się ludzie do piwnic domów w strefie jeszcze dość spokojnej, do jakiej należała „Starówka południowa”. Broniły jej takie twierdze, jak ratusz, Kanoniczki, budynek Centrali Telefonicznej Pasty, pałac Krasińskich (wypalony). Natomiast na północ od Miodowej żelazny pierścień zaciskał się nieustannie. Napór nieprzyjaciela od strony Zamku Królewskiego wzrastał z godziny na godzinę. Ul. Świętojańska została doszczętnie zniszczona. Przez nią Niemcy wdzierają się do Starego Miasta. Zbombardowali i zajęli już Katedrę, kościół Jezuitów i św. Marcina, zajęli część Podwala.

        Tymczasem powstańcze zapasy amunicji i granatów zastraszająco stopniały, szeregi obrońców przerzedziły się, mnożą się mogiły. Nie ma już miejsca w podziemnych szpitalach, nie ma opatrunków i nie ma czym opatrywać ran. Zapytany kpt. Gawrych, jak długo może się jeszcze utrzymać, odpowiada, że cztery – pięć dni, a przecież na jego oddziałach spoczywa w tej chwili główny ciężar obrony.

        W nocy z 26 na 27 żegnam się z Porowskim i resztą członków Delegatury, którzy wchodzą do kanału wraz z naczelnymi władzami wojskowymi i cywilnymi. Prowadzi ich osiemnastoletnia studentka I roku medycyny, łączniczka Zytka, zwana „Królową Kanałów” lub „Kędzierzawym Półdiabłem”. Ta dziewczynka znała wszystkie kanały jak własną kieszeń. Doprowadziła wszystkich szczęśliwie i bez strat do Śródmieścia. To ona ciągnęła linie telefoniczne, ona prowadziła ostatnią grupę powstańczą ze straży tylnej, trzymającą ostatnią barykadę na Starówce. I wtedy zginęła – znalazła straszliwą śmierć w płomieniach – Niemcy wlali do kanału benzynę i podpalili.

        W wielkiej tajemnicy czyni się przygotowania do natarcia na linie niemieckie, mające otworzyć przejście do Śródmieścia. Na kilka godzin przed rozpoczęciem natarcia w późnych godzinach wieczornych dowództwo Obrony Starówki przechodzi na ul. Hipoteczną do gmachu Kina Miejskiego. Mimo tajemnicy wiadomość ta dotarła lotem błyskawicy do mieszkańców. Gdy tylko zapadł mrok, ze wszystkich schronów, piwnic, nor w gruzach zaczęły się wynurzać gromady ludzi z tobołami. Idą przez ulice, o istnieniu których świadczą już tylko wysokie zwały gruzów, czarne przewody kominów i zręby fundamentów.

        W mrokach wieczoru wdrapują się na urwiska barykad, przechodzą przez rowy przeciwczołgowe i wyrwy. Zewsząd znoszą rannych – na wózkach, krzesłach, noszach, ramionach. Olbrzymi tłum szybko rośnie, jak rzeka podczas powodzi, kłębi się, zalewa ruiny przyległych domów do Hipotecznej, Długiej i Daniłowiczowskiej, wypełnia każdą wnękę w murach. Przejmujące jęki rannych, płacz głodnych dzieci i lament matek, trwożne nawoływania zagubionych w ciemnościach w tym labiryncie i mrowisku ludzkim, złorzeczenia i przekleństwa – wszystko to łączy się w jakąś koszmarną symfonię, w apokaliptyczną noc zagłady. A miało się wszystko odbyć w tajemnicy i ciszy.

W założeniu było przebicie się do Śródmieścia tylko wojska. Wtedy w starym kapitularzu kościoła św. Jacka przy ul. Freta, „Wachnowski” powiedział: „Albo się przebijemy do Śródmieścia, albo przejdziemy kanałami. Serce mi się kraje, gdy pomyślę, że muszę ludność cywilną i ciężko rannych powstańców pozostawić na pastwę tych zbirów. Niestety, muszę ratować tych, którzy są jeszcze zdolni nosić broń.”

        Wszystkich ogarnia zdumienie, skąd jeszcze tylu ludzi zdołało się uchronić, przeżyć ten straszliwy ogień, grad bomb, brak wody i żywności. Prawie nikt z nich nie wyobraża sobie, jak będzie wyglądało natarcie i przebijanie się. Sam zamiar jest bardzo śmiały, ale próba przebicia się z rannymi i tysiącami ludności jest szaleństwem. Jak można przypuszczać, aby te niekończące się kawalkady rannych o kijach, ledwie trzymających się na nogach, mogły biec, posuwać się skokami przez wysokie zwały gruzów od jednej zasłony do drugiej, jak można sobie wyobrazić, że ten niekończący się wąż kobiet, dzieci, starców, uginających się pod ciężarem tobołków, goniących ostatkiem sił, u kresu wytrzymałości, będzie mógł nadążyć za posuwającymi się oddziałami szturmowymi. Zbity tłum nie zdaje sobie sprawy, że nieprzyjaciel będzie ze wszystkich stron trzymał ich pod ogniem.

        Zebrana przeze mnie grupa pracowników miejskich, która od początku powstania urządziła się w Kinie Miejskim i jego schronie, próbuje przekonywać ludzi, że w ich interesie jest wrócić na stare miejsca, że siebie i powstańców skazują na niechybną śmierć, a w piwnicach i schronach są szanse przetrwania.

        Nikt jednak nie reaguje na nasze rady i przestrogi, nie pomagają zapewnienia, że ich nie opuścimy, że jesteśmy oddziałem, który został właśnie po to powołany, by w ostatecznym razie, kiedy Niemcy wedrą się w nasz rejon, wytłumaczyć im, iż nie jesteśmy powstańcami, nie braliśmy i nie bierzemy udziału w walkach, nie posiadamy żadnej broni.

        Niestety, ludzie są całkiem załamani, fizycznie wyczerpani ponad ludzką wytrzymałość i żadne argumenty nie trafiają do nich.

        Dookoła ciemna noc. Kłębiaste chmury zakryły gwiazdy. Niebo raz po raz rozdzierają błyskawice rakiet i krwawe smugi pocisków świetlnych.

        Każda rakieta robi piorunujące wrażenie, tłum niemal przywiera do gruzów, instynkt samozachowawczy każe się kryć. Naraz rozlegają się odgłosy strzałów, wybuchy granatów, strzelają rakiety w okolicy ul. Królewskiej i Hal Mirowskich. Więc stamtąd ruszyło natarcie. Tak, tylko że naciera Śródmieście, a nie Starówka. Powstańcy ze Śródmieścia zdobywają Hale Mirowskie, opanowują koszary policji granatowej, bunkry przy Grzybowskiej i Chłodnej, w ich ręce wpada dużo amunicji i broni. Ponieważ natarcie ze strony Starówki nie następuje, Niemcy skierowują całą siłę ognia na oddziały nacierające, które zostają zmuszone wycofać się. Akcja ta została drogo okupiona. Gen. „Monter” daje rozkaz, aby wszystkie oddziały Starówki wycofały się na swoje podstawowe stanowiska.

        Jakie były przyczyny, że Starówka nie odpowiedziała na umówiony znak zielonej rakiety, oznajmiającej ruszenie Śródmieścia do ataku, i sama nie przystąpiła do ataku na pozycje nieprzyjaciela? Otóż jeden z trzech wyznaczonych do natarcia oddziałów szturmowych zjawił się na stanowisku wypadowym z czterogodzinnym opóźnieniem – podobno byli podpici. Moment zaskoczenia nieprzyjaciela odpadł. Kiedy kolumny ruszyła do natarcia, Niemcy przywitali je morderczym ogniem z wszystkich kierunków. Niemal wszyscy żołnierze zostali ranni, większość dowódców jest ciężko rannych, część poległa. Kolumny zostały zdziesiątkowane. Wszystkich wziętych do niewoli i rannych SS-mani zamordowali. Oddziały wracają na dawne stanowiska bojowe.

        Tymczasem część oddziałów osłonowych opuściła na Starówce swoje stanowiska. Na odprawie bowiem dowódców osłony ustalono, że gdy minie godz. 2.00, to nawet na wypadek niedostrzeżenia białej rakiety, która miała sygnalizować przebicie się do Śródmieścia, muszą się wycofać ze stanowisk. Oddziały te po godz. 2.00 mają kierować się ku włazowi na pl. Krasińskich. Za nimi podążały tłumy ludności. Na szczęście Niemcy tego nie zauważyli. Zaczyna dnieć, kiedy oddziały przy włazie otrzymują od mjr. Roga rozkaz powrotu na swoje stanowiska. Niektórzy jawnie odmawiają. Wiele barykad świeci pustkami. Dziwnym zrządzeniem losu Niemcy i tego nie widzą. Mogliby zająć Starówkę bez walki.

        Wczesnym rankiem 1 września dowództwo grupy Północ odchodzi razem z oddziałami i ludnością z Hipotecznej, lokując się w piwnicy pod skrzydłem Archiwum Akt Dawnych. W nocy nadchodzi rozkaz, by oddziały z bronią w ręku dokonały przejścia kanałami do Śródmieścia. Najpierw przechodzą lekko ranni i nieuzbrojeni, następnie oddziały bojowe z bronią, amunicją i sprzętem – około półtora tysiąca ludzi.

        Ludność cywilna wie, że od czasu do czasu grupki powstańców odchodzą w stronę włazu.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.