farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (50)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

BycsNatomiast brygada Kamińskiego pod dowództwem mjr. Frołowa, licząca 1700 „specjalistów” spośród oddziałów różnej narodowości walczących przy boku Niemiec, miała najgorszą opinię. Pochodziła z ochotniczego zaciągu nacjonalistów rosyjskich. Dowodzi brygadą kapitan sowiecki Kamiński, który w czasie wojny wzięty do niewoli wstępuje, podobnie jak to uczynił generał Antoni Własow, do „Rona” – Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija. Ten sowiecki kapitan szybko zostaje generałem i dowódcą brygady SS. Ta brygada walczy na Okęciu i Ochocie. Dowództwo nad tą zbieraniną Himmler powierza Reinefarthowi, SS Gruppenfuehrerowi i generałowi policji, który podczas okupacji wsławił się w Wielkopolsce jako bezwzględny tępiciel polskości. Podczas napadu na Polskę w 1939 r. był zaledwie plutonowym. Ten wyzuty z wszelkich uczuć ludzkich siepacz wyprzedzał w tym zbrodniczym procederze wielu profesjonalnych zbrodniarzy.

        Jak widzimy, przeciwko powstańcom działają przede wszystkim formacje podległe Himmlerowi, a nie dowództwu Wehrmachtu. Żołnierze Wehrmachtu są zbyt ludzcy, nawet Hitler im nie wierzy, że wykonają rozkazy jego zgodnie „z intencją”.

        Napór nieprzyjaciela rośnie. Ciągle przybywają nowe oddziały policji, formacje SS, Kałmucy, sotnie Kozaków – sami zbrodniarze, zboczeńcy. Przez pierwsze kilka dni akcją zbrojną kieruje sam Himmler. Kiedy się zorientował, że powstania nie da się szybko stłumić, że opór się wzmaga, powstańcy walczą z całą determinacją, a powstanie może się rozszerzyć na całą Polskę, zadanie stłumienia go Himmler powierza swojemu najzdolniejszemu „współpracownikowi”, Erichowi von dem Bach- Zelewskiemu, Obergruppenfuehrerowi SS. Jest to człowiek najbardziej pewny, niezawodny, doświadczony i surowy w masowym mordowaniu, niegardzący żadnymi metodami i nieliczący się z niczym. Od początku wojny ze Związkiem Sowieckim był dowódcą oddziałów specjalnych, Einsatztruppen SD, oddziałów SS policji, Ukraińców i Wehrmachtu, do zwalczania partyzantów i tępienia dywersantów, plagi zaplecza frontu wschodniego. Od roku 1943 Himmler powierzył mu zadanie wytępienia partyzantów na terenie Generalnej Guberni. Wiele tysięcy Żydów, Polaków i Cyganów ukrywających się w lasach znalazło śmierć w wyniku tych akcji.

        Wśród oddziałów niemieckich panował dotąd chaos. Każdy dowódca otrzymał od Himmlera osobisty rozkaz, więc uważał, że może działać niezależnie od swoich sąsiadów. Von dem Bach od razu ogarnia sytuację na froncie, podporządkowuje sobie luźne oddziały, wprowadza porządek, tworzy duże grupy bojowe i operacyjne, wyznacza dowódców, którzy walczyli już z powstańcami i zapoznali się z terenem i specyfiką walki. Powstańcy są już zamknięci w kilku kotłach: Żoliborz z Marymontem, Śródmieście z Powiślem, Mokotów z Czerniakowem i Sadybą oraz Stare Miasto. Ta ostatnia najbardziej zagraża arterii przelotowej: most Kierbedzia – Chłodna – Wolska i linii kolejowej obwodowej wiodącej przez stary most kolejowy.

        Toteż Bach rozpoczął przygotowania do szybkiego zlikwidowania kotła na Starówce. Niemcom pozostaje do wyrąbania ostatni odcinek arterii przelotowej: Senatorska – pl. Teatralny. Wszystkich dziwi, dlaczego dotąd nie wybudowano barykad ani nie zatarasowano bram domów. Ppłk „Juliusz”, dowódca tegoż odcinka, otrzymał przecież taki rozkaz. Później się okazało, że był on na usługach Niemców. Został przez powstańców rozstrzelany.

        11 sierpnia „Wachnowski” przysłał łącznika, żeby do niego przyjść. Zaproponował mi objęcie stanowiska oficera organizacyjnego w sztabie. Chętnie się na to zgadzam, ponieważ ta bezczynność mnie męczy, a ci dygnitarze – denerwują. Uprzedzam go jednak, że musi to uzgodnić z Porowskim, wobec którego chcę być w porządku, i wyraźnie zaznaczyć, że nie ja z tym wystąpiłem. Zgodziłem się na przyjęcie funkcji oficera łącznikowego i chociaż wykonywane czynności niewiele mają z tym wspólnego, muszę być lojalny, a nawet posłuszny swojemu przełożonemu.

        „Wachnowski” jest przekonany, że uda mu się przekonać Porowskiego. Już następnego dnia Porowski prosi mnie do siebie, żeby mi zakomunikować, że nie wyraził zgody na moje przejście do sztabu. Zapytałem wręcz, jakie przewiduje dla mnie zajęcie, bo to, co robię, nie daje mi żadnej satysfakcji i nie ma nic wspólnego z działalnością Zarządu Miejskiego na rzecz miasta i jego mieszkańców, a jest tyle problemów czysto ludzkich, którymi nikt się nie zajmuje, a ja je czuję i widzę.

        Widząc, że na twarzy Porowskiego zaczyna malować się przygnębienie i bezradność, znów mięknę, żal mi tego człowieka. Zaczynam mu współczuć, zapewniam go o swojej życzliwości dla niego. Porowski się ożywia. Zaprasza mnie na dzisiejszą odprawę. Obiecuję się zjawić.

        Na odprawie z wicewojewodami i starostami siedzę cicho i nie zabieram głosu, tylko notuję omawiane kwestie i problemy, które trafiają do nich, a przede wszystkim do starosty Starego Miasta, Wika Sławskiego. Jest ich nawet wiele. Jako ważne zanotowałem: żywność, woda, bezdomni, odzież, lecznictwo, łączność z ludnością i wojsko.

        Po zakończeniu dyskusji zabieram głos i pytam, czy mamy na Starówce magazyny żywnościowe. Nie ma. Co otrzymała Delegatura ze zdobyczy w magazynach Wytwórni Papierów Wartościowych? Nic. Co z wielkich magazynów na Stawkach? Też nic. Co się stało z produktami żywnościowymi w Zamku? Tam były magazyny RGO – Rady Głównej Opiekuńczej. Cisza. Dziękuję. Porowski zamyka posiedzenie. Wszyscy się odmeldowują. Ja zostaję. Skompromitowałem ich wobec wojewody. Jestem wrogiem nr 1.

        Porowski długo nie odzywa się. Przerywam tę nieprzyjemną ciszę. Przyrzekam, że spróbuję niektóre sprawy zbadać, a może mi się uda nie- którą załatwić. Wiem, że są to trudne kwestie – powstańcy uważają każdą zdobycz za własność danego oddziału, ale niektórych dowódców, zwłaszcza większych jednostek, będzie można dla tej akcji przekonać. Muszę jednak posiadać urzędowy glejt upoważniający mnie formalnie do kontrolowania praktycznie wszystkich magazynów, sklepów, piwnic itp. Pod pieczęciami wojewody uzyskałem również pieczęć dowództwa, tak że obecnie nikt nie może mi odmówić wstępu do tych pomieszczeń i pobierania z nich za pokwitowaniem przedmiotów czy towarów, jakie uznam za potrzebne dla ludności. Starosta staromiejski został zobowiązany do postawiania do mojej dyspozycji „tragarzy”.

        Wizytacje zacząłem od świeżo zdobytych magazynów SS na Stawkach. Były one pełne różnych rzeczy. Z tej wyprawy przyniosłem kilka koszul, kalesonów, skarpet, ręczników, a nawet kilka puszek konserw.

        Wróciwszy ze zdobyczą do siebie, poprosiłem, by starosta Sławski jutro przed szóstą postawił do mojej dyspozycji 20 tragarzy. Umówiłem się bowiem z dowódcą oddziału „Jerzyków”, który do niedawna pełnił służbę przy „Wachnowskim”, że przyjdę wcześnie rano po większy transport. Już pierwszego dnia przynieśliśmy ze Stawek ponad tysiąc kompletów bielizny osobistej. Obróciliśmy dwa razy. Ponieważ każdemu obiecałem po komplecie, chętnych w następnych dniach nie brakowało do dźwigania, mimo że taka wyprawa wcale nie była taka bezpieczna. Niemcy bowiem za wszelką cenę chcieli odbić magazyny. Nie chodziło im o zawartość, ale o sam obiekt, który na warunki powstania był potężną fortecą, dającą Niemcom pełne bezpieczeństwo przed naszą bronią – nie mieliśmy przecież artylerii. Jednocześnie nie ulegało wątpliwości, że artyleria swoimi pociskami zapalającymi prędzej czy później spowoduje zapalenie się magazynów. Bój o Stawki trwa od kilku dni. Tędy prowadzi droga z Woli do Starego Miasta. Jest to drugi po pl. Bankowym nasz bardzo ważny punkt oporu. Gdy czwartego dnia zginęło trzech tragarzy, a czwarty został ciężko ranny, przerwałem tę akcję.

        Dawna introligatornia stała się magazynem pełnym bielizny. Było kilka tysięcy sztuk. Poprosiłem teraz Porowskiego, by zobaczył wyniki czterodniowej akcji i wysunąłem propozycję, by starosta Sławski zorganizował rozdział między najbardziej potrzebujących, najlepiej przy pomocy komitetów domowych, zorganizowanych jeszcze przez prezesa Straży Obywatelskiej we wrześniu 1939 roku.

        Od kilku dni nasiliły się przyloty alianckich samolotów. Ponieważ lotnicy ponosili poważne straty, dowództwo Royal Air Force zdecydowało przenieść bazę z Anglii do Włoch. Nadwątlone siły lotnicze polskie, przeznaczone do niesienia pomocy Warszawie, zostają wzmocnione jednostkami lotnictwa RAF oraz południowoafrykańskiego. Sprawa broni i amunicji urosła do kwestii być albo nie być. Dopływ kanałami ze Śródmieścia i Żoliborza jest niewystarczający, poza tym w każdej chwili może być odcięty. Nadzieja jest tylko w dalszej pomocy aliantów. Dajcie nam peemy i piaty, mówili chłopcy, a w ciągu jednego dnia Warszawa zostanie zdobyta.

        Jak podało radio, z pierwszego lotu z bazy włoskiej 11 bombowców w ogóle nie dotarło nad Warszawę, a w drodze powrotnej 3 bombowce padły ofiarą artylerii. Już następnego dnia nadlatuje 12 bombowców i zrzuca pojemniki, a z bazy wyleciało 26 maszyn. Straty wyniosły prawie połowę. Dwa dni później z 18 maszyn 6 nie powraca do bazy, a tylko ośmiu samolotom udało się zrzucić pojemniki. Najcięższe ofiary poniósł nasz dywizjon Ziemi Pomorskiej, startujący również z Włoch. Stracił 17 załóg i z górą 100 ludzi. Nie odstraszała ich śmierć najlepszych załóg ani trudy ogromnej trasy w ciężkich warunkach atmosferycznych. Nawet gdy zabrakło polskich samolotów, pożyczali maszyny z dywizjonów brytyjskich. Ginęli jedni, na ich miejsce zgłaszali się następni. Odtąd dywizjon Ziemi Pomorskiej nosi dumną nazwę Dywizjonu Obrońców Warszawy.

        Wczorajszej nocy, 12 sierpnia, Niemcy po raz pierwszy użyli miotaczy min, jednego z najnowszych rodzajów broni. Jedna z tych min eksplodowała nad naszym rejonem. Obaj z kolegą Niemcem zostaliśmy od niej lekko poturbowani. Rozmawiałem na podwórzu z wartownikiem. Najpierw stanęło niebo w ogniu, następnie rozległ się ponury zgrzyt – jakby przesuwanie po podłodze ciężkiej szafy czy innego mebla, wreszcie nastąpił silny podmuch, który rzucił nas w okno wystawowe sklepu z walizkami. Na szczęście nic nam się nie stało, poza lekkimi zadraśnieniami rąk i twarzy odłamkami szkła.

        W tym samym czasie kol. Niemiec wracał z ratusza. Szedł właśnie przez ogród biskupi, gdy rozerwała się mina. Podmuch rzucił nim o ziemię, a maleńki odłamek żelaza przebił mu marynarkę, koszulę i utkwił w okolicy pępka. Czy dostał się głębiej, nie można było na razie ustalić. Niemiec był jednak tak przerażony, że musiałem całą noc przy nim siedzieć. Wcześnie rano zaprowadziłem go do naszego szpitala powstańczego, który mieścił się w podziemiu środkowej oficyny naszych zabudowań. Chirurg spojrzał na ranę i rzekł: rana zaropieje i odłamek sam wyleci. Jeżeli panowie macie spirytus lub jodynę, dobrze by było ranę obmyć i przyłożyć jakiś plaster – dla ochrony przed zabrudzeniem. Ja nic z tych środków odkażających nie posiadam. I tak się nas pozbył – ja bym tak samo postąpił. A dyr. Niemiec liczył na operację. Pan Kazimierz był bardzo niezadowolony z takiego potraktowania. Wolniutko, z postękiwaniem wracaliśmy „pod maszynę rotacyjną”. Udałem się do Kaczyńskiego i otrzymałem jodynę i plaster. Obmyłem ranę, nalepiłem plaster, nakryłem „rannego” kocem i poszedłem po herbatę do kuchni. Radziłem Niemcowi nic nie jeść, bo może być dziurka w jakimś jelicie i wtedy koniec.

        Dzięki temu, że Niemiec jest bardzo religijny, nie protestował przeciwko pójściu do kościoła. Umówiłem się tam ze swoim dawnym uczniem z Pyzdr, Ludwikiem Gawrychem, obecnie dowódcą Batalionu „Gustaw”, który zaprosił mnie do siebie na śniadanie z dobrym winem z piwnic fukierowskich. Przy okazji dowiaduję się od niego, że w czasie ataku czołgów na jego pozycje obronne przy Świętojańskiej i Piwnej Niemcy pozostawili jakiś mały czołg. Patrol, który się do niego podczołgał, twierdzi, że nie posiada żadnego uzbrojenia, natomiast w jego wnętrzu znajduje się jakaś skomplikowana aparatura. Gawrych przypuszcza, że może to być pułapka i rozkazał załogom barykady wycofać się w bezpieczne miejsce. Jeśli fachowcy ustalą, że to nic groźnego, wtedy będzie można część barykady rozebrać i wprowadzić go w ul. Kilińskiego.

        Mimo niedzieli Niemcy silnym ogniem artyleryjskim ostrzeliwują Starówkę z kierunku Dworca Gdańskiego, gdzie stoi pociąg pancerny z ciężkimi działami, i od strony Cytadeli czy spoza Wisły. Ustawione pod drzewami Ogrodu Saskiego miotacze min – salwowe, zwane przez nas „szafami”, obrzuciły Stare Miasto pociskami. Po przygotowaniu artyleryjskim nastąpiło silne natarcie od Stawek po pl. Teatralny, oraz od Wybrzeża Gdańskiego na ul. Boleść. Magazyny na Stawkach stanęły w płomieniach. Salwy moździerzowe spowodowały zawalenie się wieży ratuszowej. Poległ mjr Sienkiewicz, kwatermistrz Obwodu Północ. Sama Komenda Główna poczuła się zagrożona i postanowiła przenieść się z Barakowej na Długą do gmachu dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Dopiero po południu nastąpił spokój. Nikt nie mógł przewidzieć, że jeszcze dziś powstańcy mogą ponieść ogromne straty.

        Późnym popołudniem potężny wybuch wstrząsnął murami całej Starówki, rozniósł się echem i zaalarmował wszystkich. Zostawiłem „chorego” kolegę Niemca i pobiegłem za innymi w kierunku Podwala. Już na Miodowej było widać skutki tego wybuchu. Większość okien była bez szyb, na ulicy leżał tynk, im bliżej Podwala, tym większe były ślady zniszczeń. Cały placyk przy zbiegu Podwala i ul. Kilińskiego był pokryty ludzkimi strzępami i krwią, wyrwami i rumowiskami. Pełzały bezkształtne ciała nagie, osmolone, bez włosów. Porozrywane strzępy ciał wisiały na balkonach, gzymsach, dachach jak krwią zbryzgane chorągwie. Wszystkie domy w pobliżu zostały częściowo zdemolowane. Gęsty dym i języki ognia buchają z bramy Kilińskiego nr 3, gdzie przed kilku godzinami jadłem śniadanie z Gustawem. W gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, do którego co dopiero wprowadził się gen. Bór-Komorowski ze swoim otoczeniem, wybuch wyrwał futryny okien i drzwi. Ranny został sam generał.

        Straszliwy wybuch zmiażdżył i pokaleczył setki osób, zdemolował wnętrza domów w dość szerokim obszarze. Lekarze i sanitariusze po łokcie zbroczeni krwią pracują w najprymitywniejszych warunkach. Ludzie znoszą rannych i układają ich pokotem na chodniku i jezdni. Ojciec Tomasz (Tomasz Rostworowski, jezuita, kapelan Armii Krajowej), opanowany, niezmordowanie krąży wśród nich, rozgrzesza, odmawia modlitwy za konających, dysponuje na śmierć. Wszyscy mamy łzy w oczach, patrząc na ginący kwiat naszego narodu, naszą przyszłość, których tu jest najwięcej. Setki tych młodych bohaterów cichych wyrwała dzisiaj śmierć z szeregów powstańczych. Ci młodzi, jeszcze dzieci, stanowią na Starówce 80 proc. walczących. Największe straty poniósł „Gustaw”, którym dowodzi Ludwik Gawrych. Z ręką na temblaku, prawie nieprzytomny, biega i zbiera swoje oddziały, pędzi z powrotem na barykady, bo przeciwnik może wykorzystać położenie i przystąpić do natarcia.

        Barwna to postać ojciec Tomasz, hrabia Tomasz Rostworowski, gotowy model dla rzeźbiarza. Obdarzony przez naturę wieloma zaletami, jest obiektem westchnień i zainteresowania niewiast. Świetny mówca i kaznodzieja, muzyk jak wszyscy z rodziny Karola Huberta Rostworowskiego, człowiek pełen werwy i humoru, błyskotliwy z ciętym językiem w dyskusjach. Był w moim wieku – około czterdziestki. Do niedawna pełnił obowiązki ministra w klasztorze przy końcu ul. Rakowieckiej w Warszawie. Był kapelanem Armii Krajowej i brał czynny udział w pracy konspiracyjnej. W klasztorze na Rakowieckiej u ojca Tomasza zbiegały się różne linie kontaktowe podziemia.

        Bywałem tutaj często nie tylko „służbowo”, ale i prywatnie, u swego gimnazjalnego kolegi i przyjaciela ojca Pawła, Józia Warszawskiego, kapelana Konfederacji, jednej z konspiracyjnych organizacji Stronnictwa Narodowego, do którego i ja należałem. Byliśmy przecież obaj Poznańczykami, wychowanymi przez tajne Towarzystwo Tomasza Zana na ideologii Romana Dmowskiego, na jego „Myślach współczesnego Polaka”. Stronnictwo Narodowe posiadało również swoje oddziały wojskowe, tworzące tzw. Narodową Organizację Wojskową, oraz odłam o skrajnie prawicowym obliczu i charakterze, zwany Narodowymi Siłami Zbrojnymi.

        Na czele Komendy Głównej NOW stał płk Józef Rokicki, który po scaleniu z AK został inspektorem Komendy Głównej AK. W powstaniu dowódca 10. dp AK na Mokotowie. Do Narodowej Organizacji Wojskowej należał właśnie Batalion „Gustaw”, który rekrutuje się z członków NOW i harcerzy. Ojciec Paweł był jedynym kapelanem w oddziałach Armii Polskiej walczącej na Mokotowie we wrześniu 1939 r. Przeszedł cały bojowy szlak oddziałów zgrupowania „Radosław”, którego był kapelanem na Starówce, a następnie na Czerniakowie. Odważny żołnierz-zakonnik, natchniony kaznodzieja, mający w sobie wiele rysów Savonaroli. Był w randze majora i za swoją odwagę i przykład odznaczony został Krzyżem Virtuti Militari.

        Wielu jezuitów było kapelanami w oddziałach podziemnych AK, w partyzantce, wielu ojców otrzymało najwyższe odznaczenia bojowe za bohaterską postawę i odwagę na polu walki. Klasztor jezuitów na Rakowieckiej poniósł wielką ofiarę w pierwszych dniach powstania – banda żołdaków z formacji ukraińskiej SS wpadła do klasztoru i niemal wszystkich bestialsko wymordowała.

        Jest już 14 sierpnia, powstanie trwa, ale sytuacja jest z dnia na dzień tragiczniejsza i widoki na pomyślne zakończenie coraz ciemniejsze. Wszyscy liczyli, że nasi sprzymierzeńcy przyjdą nam z pomocą i ich lotnictwo przystąpi do bombardowania kluczowych pozycji niemieckich na obszarze powstania, a przede wszystkim, że I Samodzielna Brygada Spadochronowa zostanie przerzucona z Anglii do Polski. Jednostka ta, licząca 2200 wyborowych żołnierzy, od czterech lat była nastawiona na walkę w kraju. Miała ona być tym wielkim zwiadem, który umożliwi następnie – przy pomocy oddziałów krajowych – lądowanie pozostałych jednostek Armii Polskiej na Zachodzie. Dowodził nią gen. Stanisław Sosabowski, przedwojenny dowódca 21. pp zwanego „Dzieci Warszawy”. Udział Brygady Spadochronowej był brany w rachubę od pierwszych chwil przygotowań do powstania. Niestety, nie doszło do tego. Pod naciskiem dowództwa brytyjskiego rząd polski musiał się zgodzić na włączenie jej do sił alianckich. Miała wziąć udział w desancie na pozycje niemieckie w Holandii. Tak się też i stało. Pod koniec września 1944 r. w operacji „Market Garden” i w bitwie pod Arnhem straciła prawie jedną czwartą swego stanu osobowego. To było, jak fachowcy twierdzą, i tak niewiele, gdyż angielska dywizja powietrzna „Czerwonych Diabłów” miała 80 proc. strat.

        Premier brytyjski Churchill, na prośbę naszego rządu londyńskiego, chcąc nam w powstaniu pomóc, wysłał 12 sierpnia depeszę do Stalina z zapytaniem, czy nie mógłby udzielić nam pomocy w formie zrzutów broni i amunicji, ponieważ odległość z lotnisk włoskich do Warszawy jest bardzo duża. Stalin odpowiedział depeszą z 16 sierpnia, która brzmi: „Po rozmowie z Mikołajczykiem – premierem naszego rządu – zarządziłem, aby dowództwo Armii Sowieckiej intensywnie zrzucało uzbrojenie w rejon Warszawy. Zrzucono także skoczka spadochronowego, który, jak melduje dowództwo, nie dotarł do celu, gdyż został zabity przez Niemców. Następnie, zapoznawszy się bliżej ze sprawą warszawską, przekonałem się, że akcja warszawska stanowi nierozsądną, straszną awanturę, która kosztuje ludność wiele ofiar. Nie doszłoby do tego, gdyby sowieckie dowództwo zostało poinformowane zanim akcja warszawska się rozpoczęła, gdyby Polacy utrzymywali z nami łączność. W wytworzonej sytuacji dowództwo sowieckie nie może ponosić ani bezpośredniej, ani pośredniej odpowiedzialności za akcję warszawską”.

        Na następną depeszę, wysłaną przez Churchilla i Roosevelta w tej samej kwestii, Stalin, uzasadniając swój negatywny stosunek do kierownictwa Armii Krajowej, odpowiedział: „Z wojskowego punktu widzenia wytworzona sytuacja, ściągając wzmożoną uwagę Niemców na Warszawę, jest bardzo niekorzystna zarówno dla Armii Sowieckiej, jak i dla Polaków. Tymczasem wojska sowieckie, które spotkały się w ostatnim czasie z nowymi poważnymi próbami Niemców przejścia do kontrataków, czynią wszystko, aby złamać te kontrataki hitlerowskie i przejść do nowej szerokiej ofensywy pod Warszawą. Nie może ulegać wątpliwości, że Armia Czerwona nie będzie szczędzić sił, aby rozbić Niemców pod Warszawą i wyzwolić Warszawę dla Polaków. Będzie to najlepsze rozwiązanie, najlepsza i rzeczywista pomoc dla Polaków – antyfaszystów”.

        Pełne teksty tych trzech depesz można znaleźć w tomie korespondencji opublikowanych w roku 1960 przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Jasno wynika z tych depesz, że gdybyśmy byli posłuszni Stalinowi, zawarli z nim układy w sprawie zależności naszej polityki od jego wytycznych, gdybyśmy przystali na wprowadzenie po wyzwoleniu ustroju socjalistyczno-komunistycznego, wojska sowieckie zajęłyby Warszawę w pierwszych dniach powstania. Od Iwana Groźnego do dnia dzisiejszego prowadzona jest niezmienna polityka podporządkowania Rosji po kolei coraz to nowych państw. Rosja i Niemcy to jedyne dwa państwa imperialistyczne w Europie, to nie tylko zaborcy, ale jednocześnie narody dążące do wynarodowienia innych.

        A położenie Starówki z każdym dniem staje się coraz cięższe. Niemcy nacierają z kierunku ul. Długiej, pl. Krasińskich i z rejonu pl. Teatralnego. Wprowadzają do akcji coraz to nowe siły. Idą do szturmu bataliony piechoty, saperów, kompanie czołgów, działa szturmowe, goliaty (małe czołgi bez załogi, napełnione materiałem wybuchowym, jak to miało miejsce przed kilkoma dniami na Podwalu), moździerze, miotacze min i ognia.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.