W NSZ-ecie, w batalionie „Huragan”, pod dowództwem pana majora „Góry”, przeszedłem najpierw podstawowe szkolenie, a potem zostałem skierowany na tajne kursy podchorążówki, które ukończyłem z wynikiem dobrym. Po scaleniu Narodowych Sił z Armią Krajową, walczyłem na terenach Puszczy Białej i dalej na wschód, w okolicach Nowogródka, a potem już na Wileńszczyźnie w oddziale „Miecza” pod dowództwem pana pułkownika „Pogoni”. W 44., w lipcu otrzymałem rozkaz powrotu do Warszawy... I tu, gwoli wyjaśnienia, chciałbym wspomnieć o powodzie opuszczenia stolicy. Otóż, na początku czterdziestego trzeciego, a ściślej w lutym, nastąpiła „wsypa” naszej grupy dywersyjnej, podejrzewamy, że w wyniku komunistycznej prowokacji... Pewnej nocy, wraz z innymi, zostałem zgarnięty przez Gestapo. Po ciężkim śledztwie, panowie mi wybaczą, ale wolałbym o tym nie opowiadać, skierowano nas kilkunastu do transportu. W czasie wywózki, jak sądzę, do jednego z „koncentraków” lub na roboty do Rzeszy, udało mi się szczęśliwie zbiec... I dzięki pomocy pewnej wiejskiej rodziny, rodziny państwa Szczygłów spod Płochocina, która mnie przechowała i po dojściu do zdrowia z powrotem wróciłem do Warszawy. Ze zrozumiałych względów nie mogłem ponownie podjąć zadań konspiracyjnych na terenie miasta i dlatego dowództwo zdecydowało się przenieść mnie dalej na wschód.
Po zajęciu Wilna przez armię sowiecką, też dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, udało mi się uniknąć aresztowania z ich strony i z powrotem wróciłem do stolicy, a ściślej tutaj, na Mokotów, gdzie zastał mnie wybuch Powstania. Walczyłem najpierw w Czwartym Rejonie, w zgrupowaniu pana majora „Burzy”, między innymi brałem udział w walkach o „Basy”, a później wraz z trzema moimi żołnierzami zostałem odkomenderowany do przekazania materiałów pułkowych do Komendy Głównej, wtedy jeszcze mieszczącej się w fabryce Kamlera, na Woli. Stamtąd przeszliśmy za ewakuującą się Komendą na Stare Miasto, gdzie aż do kapitulacji Starówki brałem udział w walkach. Potem, kanałami, transportując rannych, przedostałem się do Śródmieścia i tam jako dowódca plutonu dalej kontynuowałem służbę.
Po upadku Powstania zostałem awansowany do stopnia porucznika. Na początku października, przez Ożarów trafiłem do oflagu IID w Gross Born, skąd w marcu czterdziestego piątego obóz został ewakuowany do Sandbostel w Dolnej Saksonii. Tam też, pod koniec kwietnia zostałem wyzwolony przez Anglików i Kanadyjczyków. Następnie wraz z innymi oficerami zakwaterowany zostałem w Bremenvörde, a stamtąd z końcem maja przydzielono mnie do Obozu Zbrojnego w Paryżu. Później po zgłoszeniu chęci powrotu do Kraju trafiłem do Szkocji, do Edynburga.
W sierpniu czterdziestego szóstego na pokładzie „Sobieskiego” dotarłem do Gdyni. Po przyjeździe do Warszawy, w dwa tygodnie później zacząłem pracę w Archiwum Akt Dawnych, podejmując jednocześnie studia doktoranckie... Jestem żonaty i mam dwuletniego syna – skończył swoją opowieść Stanisław, a oni jeszcze przez jakiś czas stali w milczeniu, które przerwał dopiero ten szpakowaty jegomość.
– Pan porucznik pozwoli, że się przedstawię. Jestem kapitan „Żar” – Zygmunt Kalinka – powiedział podając rękę Bohuszewiczowi.
– Pan kapitan „Żar”? Z Komendy Głównej? Co za spotkanie!... Nie byłem pewien w stu procentach, ale...
– Tak, to ja... Jak się panu porucznikowi udało wydostać z Woli, z tego piekła?
– Cudem, panie kapitanie.
– Mieliśmy trochę szczęścia, co tu dużo mówić – powiedział, patrząc porozumiewawczo na Stanisława.
W tym momencie usłyszeli zgrzyt klucza i zaraz otwarto drzwi na oścież. Więźniowie odruchowo stanęli na baczność.
– Do apelu wystąp! – krzyknął strażnik.
– Melduję stan jedenastu i tyluż obecnych! – powiedział Kalinka.
Więźniowie podchodzili do drzwi i zabierali swoje ubrania wraz z obuwiem, żeby po wieczornym apelu zwrócić je z powrotem. Zaraz po zamknięciu drzwi, współwięźniowie przedstawiając się kolejno, podawali mu rękę, oprócz jednego, który spojrzawszy nań spode łba nienawistnie, wycedził przez zaciśnięte kurczowo zęby: – Kapuś!
Pierwszy nieprzyjemny incydent. Ale kiedy tylko ten podejrzliwiec odszedł od Stanisława, kolejny mający się mu przedstawić popukał się w głowę, wskazując wzrokiem na poprzednika, a tamten znowu, z jeszcze większą nienawiścią rzucił to swoje „kapuś” i przykucnąwszy pod ścianą, dalej mu się przyglądał z pogardą.
– Niech pan nie reaguje – powiedział niemal szeptem następny przedstawiający mu się.
– Bogusław Korsak, nauczyciel historii, nomen omen.
– Brakuje nam tylko Rejtana – odpowiedział Bohuszewicz.
– Rzeczywiście! Może i jego też niedługo wsadzą.
Kilku współwięźniów zareagowało śmiechem.
– Historia kołem się toczy...
– Raczej kałem się tuczy! – dodał tyczkowaty rudzielec o bujnej czuprynie. – Jestem Janusz Mościński, pianista.
– To pan? Pamiętam pański koncert w Łazienkach, w ostatnich dniach sierpnia trzydziestego dziewiątego. Grał pan tak wzruszająco Szopena, a także Szymanowskiego i sonaty Beethovena... A później te wspaniałe owacje!
– A potem była już tylko wojna... – dodał Mościński i zamilkł. Wszyscy zamilkli.
Po prezentacji kapitan „Żar” ujął Stanisława pod łokieć i zniżając głos zapytał:
– Czy pan, panie poruczniku, ujawnił im swój udział w NSZ-ecie?
– Niestety tak, jeszcze w czterdziestym szóstym, po powrocie z Zachodu.
– Niedobrze, bardzo niedobrze – pokręcił głową kapitan.
– Po zejściu ze statku w Gdyni uprzedzili mnie, że jak cokolwiek przed nimi zataję ze swojej przeszłości, a oni to odkryją, to czeka mnie podwójna kara... Czy miałem jakieś inne wyjście? No i nie wiedziałem wtedy, że oni za naszą walkę z Niemcami będą nas tak traktować.
– No, wie pan, można się było po tych sowieciarzach wszystkiego spodziewać. Zbytnią roztropnością się pan nie wykazał, zwłaszcza jako oficer Narodowych Sił... Ale ja tu, broń Boże, panie poruczniku, nie chcę pana osądzać. Niech pan się tylko trzyma, zwłaszcza na śledztwie.
– A pan, panie kapitanie, jak długo już pan tu jest?
– Dziesiąty miesiąc. Zgarnęli mnie z chrzcin mojej wnusi, pierwszej na razie. Może będę na następnych, może... Gorzej, bo i Leszka, starszego syna, też zgarnęli. Nawet nie wiem co z nim... W domu zostały same niewiasty.
– Bądźmy dobrej myśli, panie kapitanie.
– A cóż nam pozostało – powiedział z rezygnacją.
Przerwali rozmowę na dźwięk brzęczących na korytarzu kotłów. W drzwiach ukazało się dwóch kalifaktorów. W X Pawilonie tę funkcję pełnili wyłącznie Niemcy. Śniadanie składało się z pół bochenka najgorszego gatunku chleba i z pół litra kawy zbożowej „osłodzonej” sacharyną, a Bohuszewicz dostał dodatkowo łyżkę z menażką.
– A ten chleb musi panu wystarczyć jeszcze na kolację – dodał jeden ze współwięźniów.
– A co z obiadem?
– Litr zupy, gęstszej niż na kolację, ale za to niejadalnej. Zresztą, sam się pan niebawem przekona.
I przekonał się, że to coś, co szumnie nazywano zupą, zrobione było z jarzynowego suszu – buraków, marchwi, kapusty. Mówili, że ten susz pochodził z poniemieckich magazynów wojskowych. Kraszono tę „zupę” kilkoma dorszami razem z łbami i ogonami z minimalnym dodatkiem oleju na cały kocioł. Na wierzchu pływała gruba warstwa rozgotowanych robaków, którą oddziałowy odgarniał chochlą przed napełnieniem menażek.
„Najedzony” zaczął rozmyślać, dlaczego właśnie on, który nigdy czynnie nie uprawiał polityki, trafił tu, do tej celi, do więźniów politycznych. Rozmyślania te były z gruntu bezzasadne, bo od wybuchu wojny, aż do czasów obecnych nie sposób było unikać „polityki”, w szerszym tego słowa znaczeniu, więc, chcąc, nie chcąc, trafiał tu prawie każdy, kto choćby w najmniejszym stopniu mógł być niebezpieczny dla nowej władzy. – Przecież wszystkich nas nie będą w stanie wyaresztować czy tylko zastraszyć terrorem, wywózkami na Sybir, przetrzymywaniem w więzieniach po sfingowanych procesach, wreszcie wybić... Przecież jest jeszcze wolny Zachód, opinia światowa, pod której presją Stalin będzie musiał ustąpić – myślał w swej naiwności, a wraz z nim wielu też tak myślało.
Znowu zazgrzytał klucz w drzwiach, które i tym razem otworzono gwałtownie, chcąc zaskoczyć niespodziewających się niczego więźniów.
– Baczność! – ryknął strażnik zwany, jak wszyscy strażnicy, „klawiszem”.
Do celi wepchnął wystraszonego chłopca wyglądającego na nie więcej niż trzynaście, może czternaście lat. Wylęknionym wzrokiem ogarniał celę. Nagle, jego oczy zatrzymały się na Bohuszewiczu, ale tylko na chwilę i zaraz spuścił wzrok, a pozostali patrzyli na niego z niemym zdumieniem. - Czyżby zabrali się już do dzieci? A on stał tak wciąż nieruchomo w za wielkiej na niego połatanej i postrzępionej kapocie, w za dużych buciorach, stał bezradnie jak chłopczyk przyłapany na przymierzaniu męskiego ubrania, bo chciałby już być tak dorosły jak jego tatuś.
– Romek! – zawołał nagle Bohuszewicz, nie dowierzając, że to właśnie jest ten sam chłopak, przez którego został odnaleziony wtedy, w czterdziestym trzecim, po ucieczce z transportu. – On się wcale nie zmienił od czterech z górą lat – skonstatował. – Szczygieł? Romuś Szczygłów...
Chłopak patrzył na niego, wciąż nie dowierzając, że go tu spotka.
– Pan też tutaj?
– Też. A ciebie za co aresztowali?
– Za naruszenie, takiego jednego.
– Nie rozumiem.
– A bo nie zdzierżyłem, co temu s e k r e c i a r z o w i, czy jak go tam nazywajom, nasz tato powiedzieli mu, że nasampierw nas Niemce grabili, a tera ony... I szkoda, że w dwudziestym, jak tu do nas weśli, to trza było jeszcze lepi przetrzepać te bolsiewickie zaraze, która tera sie mści na nas, niewinnych ludziach i tych co jeszcze trochu Boga majom w sercu. To on, ten partyjniak sie wzion i tak zdenerwowan, że chwycił tatula za hals i nie wiem co by to było, gdybym tak w pore do niego nie doskoczył i nie zamachnoł na te jego dziobate, kałmuckie gembe... A ten, rejwachu takiego ci narobił, że nie wiem co! Krzyczał, że go zabić chcianem... No i mnie wzieny i przymkli, nasampierw w komórce, a późni zawieźli do Ożarowa na śledztwo. A tam był taki jeden z naszy wsi, Płonka Marian, co robi za milicjanta tamuj, to on mi mówił, że mi tera nieźle przyłożom, bo żem renke na te ich władze ludowe podniós... A ja mu na to, że nie na władze, ale na takiego dziobatago mongoła, żem się tylko zamachnoł... A on mi gada, że to właśnie jest władza! Władza, władza to musi mieć inne gembe, bardzi takom ludzkom, chćby takom co mieli kiedyś, com ich w gazecie przedwojennej na fotografii oglondał. To była władza! A ten świński ryj, co to na tatula sie rzucił, to przecie żadna władza, to zwykły bolsiewik!
A tam we śledztwie, znaczy się w Ożarowie, co mie taki jeden wypytywał, to żem powiedział, że one wszystkie som od diabła. To on sie mnie pyta, czy ja tak od siebie gadam, czy kto inszy mi to powiedział. Od razu żem sie skapnoł, że jemu sie musi rozchodzić o tych, co też o tem wiedzom i żeby i ich, jak i mnie we wieńźniu jak najprędzy zamknońć. Już taki gupi to ja nie jestem i nic żem więcy nie mówił... Bo jemu sie jeszcze rozchodziło o to, dlaczego te wszystkie ludzie z naszy wsi, na te ichnie parade nie chcieli iść, znaczy sie na te co to miała być na pierwszego maja, i gadał jeszcze, że to jest nasze świento, znaczy sie nasze i robotników. Gadał tak samo jak i ten partyjniak w naszy wsi. A to było tak dzieś koło świentego Wojciecha, jak on już zaczon łazić od chałupy do chałupy z takim jeszcze jednym plaskatym i zara potem jeszcze wiency namawiał, żebyśma wszystkie śli w ty paradzie, a sołtys, Maliński Jan, to tylko mu basował, że racja, że przecie ona, ta partia tego dziobatego, chce dla nas dobrze... „Chce dobrze?”, zapytał taki jeden, Gruszków Zenek. „To czemu tak duszom ludzi temi nakazami dawania im i zboża, i żyta, i ziemniaków, i śwynek, i czegój tam jeszcze chcom. Toć za Niemca tak nie dusili”, powiedział on, znaczy sie Zenek. A znowuż ten partyjniak, mongoł jeden, jak nie wydrze mordy! Krzyczon takie straszne słowa, że niby to jesteśmy gupie chamy i tylko na swoje patrzym, a nie na to co, co ta ichnia władza, znaczy sie, ta jego partia, chce nam dać. Prawdziwe świento, nowoczesne, a nie jakieś tam takie nieżyciowe... „Nieżyciowe?!”, krzyknena Zdunkowa baba. „Wyśta same som nieżyciowe! A od naszych świont, co od Pana Boga som dane, wara bezbożniku!” Tak sie darła ta baba. No i sie dopiero wzieno porobiło! Ludziska, dawaj na tego partyjniaka, że o mało go we stawie nie zatopili całego, tak że w końcu sołtys Maliński Jan nie bardzo wiedział, co ma poczońć z tem wszystkim, i tylko sie za głowe łapał i lamentował: „Ludzie, ludzie! Cośta pogłupieli całkiem do cna! Bidy se tylko narobita!”, tak krzyczał i trochu miał i racje, bo zara, z poczontkiem maja, zara jakoś tak, koło świentego Floriana przyśli w nocy i zamkli, nasampierw sołtysa, ale go zara puścili, a jeszcze paru to zamkli na dobre: Józka od Skwierzynów, Antka Wójcików i Kulasa, znaczy sie Marcinkowskiego Wawrzona, bo oni byli wszystkie najwięcy przeciwne tej paradzie. A mnie dopiero wtedy zamkli, jak żem nie zdzierżył!
A jeszcze była wielka draka o te ichnie, bolsiewickie, rządowe obrazy na kijach, co na nich, te wszystkie z rzondu mieli być noszone w te ich parade... Jeden to był całkiem łysy i papuśny taki, a jakie mine miał srogie! Wiadomo, ważna z niego osoba... a jeszcze inny to był cały obrośnięty, jak jaki świenty, tylko sie był bez a u r e o l i i nad głowom, ale o tym to wiedziałem, że on nie z tego rzondu, tylko to był ich kierownik z dawnych jeszcze czasów, a wszystkie one na tych obrazach takie, jakieś obce byli, jakby cóś tak, nie za bardzo nasze... Ale to już innom razom opowiem panu Stachowi – zakończył swoją opowieść Romek Szczygieł.
– Nic się nie bój „Romciu”, potrzymają cię trochę i zwolnią – pocieszał go Bohuszewicz.
– A jak tam twoi rodzice, zdrowi?
– Dzięki Bogu.
– A brat, Mietek?
– Jak poszed do tego Powstania, tak i nie widzielim go od tamty pory – powiedział, spuszczając głowę, i zamilkł na dłuższą chwilę. Oni, przysłuchujący się ich rozmowie, też milczeli.
IV
Na dziś po południu zaplanowano mu wyjazd za Wyszków do Przetyczy Włościańskiej, w Puszczy Białej. Tam miał się spotkać z łącznikiem z dopiero co organizującego się zgrupowania Narodowych Sił Zbrojnych i przekazać instrukcje od pana pułkownika „Grządziela”, dowódcy Okręgu Warszawa-powiaty dla majora „Zaremby”. Do wyjazdu pozostało mu jeszcze kilka godzin i postanowił je wykorzystać na spotkanie się z Lucyną, a jeśli to byłoby niemożliwe, przynajmniej wybadanie, co się z nią dzieje. Jedyną osobą, która mogła mu cokolwiek o niej powiedzieć, była „Sarna”. Mimo posiadania „pewnej” „kenkarty” oraz „aussweisu” stwierdzającego, że zatrudniony jest w „pewnej” firmie pracującej na potrzeby okupanta, nie czuł się bezpieczny. Niemcy z pewnością obstawili już jego mieszkanie i te wszystkie miejsca, gdzie najczęściej widywano go przed aresztowaniem przez Gestapo. Panadto, agenci i polscy konfidenci z pewnością posiadali jego zdjęcia i rysopis, wobec czego nawet zatrzymanie go przez patrol żandarmerii lub tajniaka groziło wpadką, a w konsekwencji niechybną śmiercią. Mimo to, postanowił zaryzykować, zwłaszcza że spotkany dziś rano młodszy Wisłocki mówił mu o niej, że ktoś widział ją idącą pod rękę z niemieckim oficerem. Może to nawet nie była Lucyna, a jakaś inna, tylko podobna do niej blondynka – pocieszał się Stanisław. Mogło i tak być, że Wisłockiemu powiedział to jakiś zazdrośnik próbujący zalecać się do niej, a odrzucony posunął się aż do takiej podłości, mimo iż może nawet wiedział, że była już zaręczona ze Stanisławem. Brał także pod uwagę i to, że Lucyna, pracując w Kierownictwie Dywersji, mogła być użyta jako przynęta, jak używane były niektóre, szczególnie młode, ładne i inteligentne niewiasty... Może dlatego widziano ją z niemieckim oficerem, a z drugiej strony, nie przypuszczał, żeby Lucyna bez uprzedzenia go poszła na coś takiego, zwłaszcza że niebawem mieli wziąć ślub – rozmyślał Bohuszewicz i dlatego tych kilka godzin pozostających do wyjazdu, było, jak sądził, jego ostatnią szansą, jeśli nie na spotkanie się z nią, to przynajmniej na dowiedzenie się czegoś o niej.
Poznał ją na szkolnej potańcówce u „Królowej Jadwigi”, kiedy uczniowie jego liceum zostali tam zaproszeni jako „kawalerowie” asystujący dziewczętom z klasy maturalnej.