Książę miał czterech paziów, synów majętnych obywateli; ubogie Rysiątko zostało piątym. Tamci od rodziców miewali częsty i suty grosz, a Karolek, tylko ubiór z łaski księcia dostając, nie miał ani szeląga przy duszy. Ale wkrótce dał sobie radę, że kiedy niekiedy grosiwo kolegów do jego kieszeni się przenosiło, a to tym sposobem: książę chorąży po obiedzie, nieco podochocony, miał zwyczaj parę godzin przesypiać, a paziowie w przedpokoju pilnując go grywali sobie w halbecwelfa, żeby im czas schodził. Jakże Karolkowi z nimi grać bez pieniędzy? Otóż taką grę pustaki wymyślili. Paź stawi naprzeciwko Karola pięć, dziesięć czy tam wiele tynfów: kiedy Karolek wygra, pieniądze jego; kiedy skrewi, musi księcia pijanego i sennego kartą po nosie uderzyć tyle razy, ile tynfów szło na kartę. Czas niejaki mu się udawało; ale jednego razu, gdy książę, uderzony, przebudził się, sądny dzień zrobił się w Kojdanowie.
– Kto ciebie, hultaju, do takiej zabawy namówił? – zapytał książę Karolka.
– Ja sam siebie namówił – odpowiedział chłopiec nie zmieszawszy się.
– Kiedy mnie tak zuchwale odpowiadasz, obaczymy, czyje będzie na wierzchu.
I natychmiast kazał mu pięćset łóz odliczyć, bo wiadome były porcje księcia chorążego. Prawdziwie rysią miał naturę Karolek, że nie skonał z bólu, ale tak się zaciął, że ani jęknął. Książę, co był świadkiem egzekucji, lubo z przyrodzenia twardego serca, powiedział:
– Jednak to niepospolite chłopię.
A po skończonej kaźni zapytał go niby łagodniej, chociaż taka łagodność u innego uchodziłaby za największe uniesienie:
– Z jakiego powodu, łotrze, śmiałeś twojego pana znieważyć?
Ten mu na to:
– Cóż miałem robić z biedy? Wszyscy paziowie mają pieniądze, a ja, będąc chrzestnym synem księcia pana, od czterech lat, co mu służę wiernie, jeszcze szeląga nie dostałem.
Książę natychmiast darował mu pięćset tynfów, właśnie tyle, ile łóz dostał, i postąpił go na pokojowego, z oznaczeniem trzechset tynfów rocznej lafy, by swój nos nadal od szczutek ochronić.
Jak wyrósł Ryś, został dworzaninem i coraz więcej wzmagał się w łaski swojego pana dla wierności, odwagi, a szczególniej siły, bo podkowy łamał jak trzcinę, a szablą tak robił, że chyba jeden Wołodkowicz mógłby mu dotrzymać. Pojedynki miewał częste, bo był zuchwały. Będąc dworzaninem księcia chorążego, gdy młody książę Karol Radziwiłł, później wojewoda wileński, a wówczas miecznik litewski, przy kielichu powiedział mu:
– Panie kochanku, pókiś przy ojcu siedział, nazywano ciebie Rysiem, ale odkąd przyłaskawiono na dworze mojego stryja, powinieneś nazywać się kotem, bo kot jest ryś swojski – tak się Ryś oburzył, że ani go zastanowiło, iż sprawa była z synowcem i spadkobiercem jego pana. Wręcz mu powiedział:
– Ja nie waszej książęcej mości chleb jem, ale jego stryja; a moja służba nie rozciąga się do tego, bym od całego domu mego pana miał przegryzki znosić. Ja taki szlachcic jak i książę, a że mój ojciec głośniej Pana Boga chwali, książę przeto nie masz prawa przekręcać mojego nazwiska, ile żeś mi go nie dał, i proszę natychmiast ze mną się rozprawić.
A książę, lubo przed Bogiem i ludźmi mógłby się wymówić z nieprzyjęcia wyzwania od dworzanina swojego stryja, jednak że sam był tęgim do korda, rad będąc spróbować się z graczem, za jakiego uchodził pan Ryś, ile że go miał za dobrego szlachcica, pomimo perswazji swoich sług i przyjaciół dotrzymał placu, z niemałą szkodą swojego zdrowia; bo takie cięcie dostał wyżej łokcia, że kilka niedziel z izby nie wychodził. Książę hetman, chociaż srogim był dla syna, tyle to uczuł, że pojechał do Kojdanowa skarżyć się przed bratem, iż jego dworzanin syna mu okaleczył. Jeno książę chorąży mu odpowiedział:
– Niech książę brat da temu pokój. Nasz miecznik tak mi jest miły jak samemu księciu, bo nie mając dzieci, mam go za syna i dla niego pracuję. Ale sam się żalisz, że jest niespokojnego umysłu; więc jak raz i drugi oberwie za swoje, to może się opamięta. Na koniec, za co mam karać Rysia, kiedy urodziwszy się szlachcicem, postąpił po szlachecku?
I tak ta burda nie zaszkodziła Rysiowi, nawet na przyszłość; bo jak książę Karol odziedziczył Nieśwież, jedną z pierwszych jego czynności było posłać jemu mundur albeński, a po śmierci stryja przywiązał go ściśle do swej osoby. Wkrótce po tym pojedynku książę chorąży, jakby dla okazania, iż przeciw niemu sierdzistości w sercu nie miał, wypuścił mu dożywociem Wilczyznę, wioseczkę niewielką, a pół mili od Kojdanowa, ale z dobrymi gruntami. Ta wspaniałość księcia wydawała się tym dziwniejszą, że ludzie z większymi i dawniejszymi zasługami nic u niego wskórać nie mogli, gdyż on był z małej liczby Radziwiłłów, co tylko o sobie pamiętali.
Ryś bynajmniej nie poprzestawał na dochodach swego folwarku i znaczne długi porobił, a wszystko na stroje, bo niczego nie oszczędzał na przyozdobienie swojej osoby. I była tego warta: kiedym go poznał, to już był niemłodym, a jednak jeszcze tak pięknym, że nie można się było na niego napatrzyć. Toteż, sam wiedząc o tym, lubił ozdobnie się pokazywać. Ledwo nie co dzień co innego było na nim. Nikt ani tak litych pasów, ani tak kosztownych spinek, ani tak pięknych aksamitów i lam nie miał, a wszystko z dziwnym smakiem umiał zastosować. Nadzwyczajne przy tym miał szczęście do ludzi: zawsze będąc w potrzebie, ustawicznie prosił o pożyczenie pieniędzy i zawsze ich dostawał, bo każdy, jakby oczarowany prośbą, dawał, nie pytając o ewikcję. Co większa, choć ledwo dwudziesty czwarty rok mu się kończył, choć żadnego, by najmniejszego urzędnika nie miał w swojej koligacji, choć morga ziemi dziedzicznej nie posiadał, a miał długów więcej niż włosów na głowie, przecie został obrany deputatem z województwa mińskiego na trybunał litewski pod laską księcia Karola Radziwiłła, właśnie jakby się urodził książątkiem lub jaśnie wielmożnym synem. A choć w urzędowaniu więcej pilnował tańców niż dokumentów, ta deputacja była powodem, iż raptownie został możnym.
W Wilnie, gdzie w tym roku agitował się trybunał litewski, bawiła na opiece u stryja panna Kietliczówna, córka owego sławnego facjendarza Kietlicza, który prawie z niczego zacząwszy, ogromny majątek zostawił małoletniej swojej jedynaczce. On to w czasie siedmioletniej wojny więcej miliona zarobił dostarczając żywność wojsku moskiewskiemu, ciągnącemu przez Litwę do Prus. A ta córka była tak dobrze jak zaręczona już panu Łopotowi, któremu szczególnie sprzyjał opiekun panny. Ale jak ją poznał nasz Ryś, wkrótce ją odkochał. I nie dziw. Bo pan Łopot, acz zacny i godny kawaler, ale jedynak, w możnym domu wychowany, był sobie zwyczajnie papinka: wszystkiego się obawiał; lada wietrzyk, bywało, nie wyjdzie na podwórze, jeno z twarzą w pieluchy obwiniętą; a kiedy w piątek ryby zje odrobinkę, to już nazajutrz kilku doktorów przy łóżku. A panna – hic mulier i bekasy w lot biła, i zająca szczwała, co koń mógł wyskoczyć, istny dragon w spódnicy, a z tym wszystkim urodziwa. Jakżeby ją było sprząc z panem Łopotem! Ryś z nią – to dobrana para. I dlatego też rychło się tak pokochali, że pomimo najpewniejszych nadziei pan Łopot odkosza dostał i wyjechał sobie z Wilna, pomiarkowawszy, że chyba szablą wypadnie pannę zdobywać, a to z Rysiem była rzecz trochę ryzykowna. Zostawały jakie takie trudności do przełamania ze strony opiekuna; ale gdy mu pan Ryś bąknął, że czy wola stryjowska, czy nie, wcześniej lub później panna jego nie ominie, a zatem, jeżeli mu będzie nieżyczliwość okazywał, potrafi to odwetować, gdy przyjdzie mówić o rachunkach z opieki, tak pana stryja zbił z tropu, że sam mu został swatem. W istocie odwdzięczył się pan Ryś po ślubie, najdelikatniej asystując żonie w zakwitowaniu opiekuna ze wszystkiego, o co prosił, gdyż i bez tego ledwo nie pańska fortuna dostała się w ich ręce.
Już książę chorąży nie żył, a pan Ryś przeniósł swoją wierność i przywiązanie do księcia hetmana i lubo około dwudziestu folwarków posiadał, nie przestawał siebie liczyć między sługami Radziwiłłowskimi. Tytułowano go strażnikiem mińskim i był powszechnie poważany w całym powiecie, bo był gościnnym i uczynnym, choć zawsze burzliwym. Mając na przykład sprawę z księciem Radziwiłłem żyrmuńskim, starostą lidzkim, gdy umocowany księcia w indukcie przed ziemstwem lidzkim uszczypnął go wzmianką o organach nieświeskich, tak się oburzył, iż na ustępie zaczął samemu księciu cierpkie robić wymówki; a kiedy książę, ufny w swoje imię, wyrzucił mu, że tak długo będąc wykarmiony Radziwiłłowską pieczenią, nie zachowuje winnego względu dla członka familii, z której powstał, pan Ryś odważył się odpowiedzieć publicznie: – Byłem i jestem sługą Radziwiłłów, ale orłów, a nie kobuzów. Co to książę ze swoją Iada jaką mitrą występujesz, jakbyś był co lepszego ode mnie! Radziwiłłów panów to tylko w linii nieświeskiej i trochę w kleckiej znamy; a wy, żyrmuńscy, pokażcie no senatora między wami. Książę chorąży, mój nieboszczyk pan, żadnego z was gołą ręką by nie dotknął, ażeby świerzby nie dostać!
I podobnymi przygryzkami tak go wziął oprymować, że biedny książę ledwo uciekł.
Z początku miał zwyczaj pan strażnik do korków żony strzelać; ale ona go od tego oduczyła, bo trafiła kosa na kamień. Razu jednego, gdy w sypialni, porwawszy za pistolet, zabierał się do korków jejmości, ona, będąc wtedy brzemienną, powiedziała jemu:
– Jużem cię kilkakrotnie prosiła, żebyś mnie uwolnił od tych twoich popisów. Idź sobie do masztarni gwoździe kulami zabijać, a moich korków nie psuj.
– Jeszcze ten raz ostatni, kochanko. Pozwól wypróbować moich pistoletów.
Ale ta porwała drugi pistolet, na skrzynce leżący, i odwiódłszy kurek:
– Słuchaj, Karolku – mówi – jeżeli mnie korek ustrzelisz, to ci natychmiast takim sposobem pas rozwiążę.
Pan strażnik myślał, że żartuje: pat! do pięty jejmościnej i w sam korek trafił; on z pistoletu ubiłby muchę na nosie niedźwiedzia. A jejmość, niewiele myśląc, jak da także ognia, i rzeczywiście pas mu rozwiązała. Pan strażnik pochwalił zręczność żony i rączki jej ucałował, ale odtąd rozejm zrobił z jej korkami.
Tak dobrane małżeństwo nie mogło się nie miłować wzajemnie; ich pożycie, nawet za dawnych czasów, było do przykładu.